30


    

Oddycham bardzo powoli. Tak jakby faktycznie tlen, który wpada i wypada z moich płuc mógłby trafić do jego uszu. Idę pod wiatr. Pełno tu zeschniętej roślinności, ale potrafię o nic nie zahaczyć. Niczego nie poruszyć. Nie stworzyć żadnej formy dźwięku, która może go spłoszyć. Celuje. Biorę wdech i zatrzymuje go w płucach. Wyostrzam wzrok. Do moich ust napływa ślina. Strzelam.


-Brawo!- słyszę po chwili męski głos.- Straciłaś kule na durnego bażanta, ale nie wyszłaś z wprawy.- komentuje Ben i mija mnie gniotąc zeschnięte gałęzie krzewów. Rośliny nie przekraczają wysokości mojego pasa. Ciągną się tak od momentu opuszczenia tego niewielkiego lasku. Teren ten jest po pierwsze strasznie zniszczony, po drugie zaniedbany. Tam gdzie nie ma krzewów są kratery. Głębokie na kilkanaście metrów i płytkie na kilka. 

-Nie marudź.- mówię i chowam pistolet za paskiem.


-Tam coś jest!- krzyczy Colton i wskazuje na jakieś budynki przed nami. Wyglądają jak niewielkie klocki na horyzoncie. Ciemne. Mijaliśmy już tysiące różnych budynków. Te jednak budzą mój niepokój. Z czymś mi się kojarzą. Nie wiem dokładnie z czym, ale... powodują mój dyskomfort.


-Ben?- pytam niepewnie.- Co to?


-To tam...- odpowiada mężczyzna tak cicho, że wątpię czy ci z tyłu go usłyszeli. Mnie za to ogarniają dreszcze. Naprawdę dziwnie się czuje. Powietrze, które tu wdycham niby takie samo jak wszędzie, jednak sprawia że jest mi słabo.- Ruszamy! Czas leci.- mówi entuzjastycznie. Aż chce się iść. Już zaraz... nie, nie wierzę... Zaraz zobaczę moją siostrę? Wszystko wkoło nie budzi jednak mojej radości, a myśl że spotkam Maishe jest zaszklona. Nie do spełnienia.


-Ciekawi mnie jedno..- mówi bardzo cicho Len. Jest tuż obok mnie.- Idziemy kilka godzin i nie zaatakowały nas muty. Niebo jest czyste. Powietrze ciężkie. Nie ma tu praktycznie w ogóle zwierząt. Nie podoba mi się to...


-Len.. luzik .. bywaliśmy w gorszych miejscach.- mówię i posyłam jej radosny uśmiech. Udawany. Ja też mam złe przeczucia, ale czy powinnam marudzić na końcu naszej drogi? Odbywanej dla mnie? Dla Mai? Przyglądam się twarzy Len. Jest w niej coś co sprawia, że nie czuje się samotna w moim uczuciu. Chłopaki idą w połowie zamroczeni. Nie interesuje ich gdzie. Po prostu idą. Colton ciągle trzyma sie w pobliżu Bena, a Holden w pobliżu Coltona. Ben emanuje radością. Aspen również nie wygląda na zmartwioną. Może przesadzamy? 


-Może i bywaliśmy...- odpowiada czujnie brunetka i przyspiesza kroku. Patrzę tylko za nią zdumiona. Utwierdza mnie w moich obawach. W sumie jakich obawach? Co się może stać? Dlaczego niby mam czuć jakiekolwiek formy niepokoju? To po prostu nerwy na spotkanie z Maishą. Tak to to...


-Co ją ugryzło?- pyta zbliżająca się do mnie Aspen. Patrzę na nią zdumiona, ale ona tylko odpowiada mi uroczym uśmiechem. COŚ SERIO JEST NIE TAK.


-Pojęcia nie mam...- Mówię obojętnie i spoglądam na przodujących Len, Holdena, Coltona i Bena. Cole... Wydaje się być spięty. Niepokojąco patrzy cały czas w Bena... Jak w obrazek. Ignoruje mnie. CO IM WSZYSTKIM ODWALA? Nie patrzę pod nogi i..


-Ben?- mówię robiąc krok w tył. Trzask jaki zabrzęczał w moich uszach był czymś obrzydliwym. Kości... złamane. Nie moje. Trupy.- Jesteś pewien, że Maisha chciała iść TAM?- mężczyzna odwraca się do mnie przodem i chwilkę przygląda myśląc. Stoję obok szkieletu. Ludzkiego szkieletu. Co jeszcze?! Coś serio mówi mi, że nic dobrego z tego nie będzie.


-Mavis... od kiedy boisz się trupów?- milczę. Nie boje.. Tylko te tu potęgują moją obawę co do.. co do Bena. Kości z każdym kilometrem jest coraz więcej. Gęściej. Czaszki. Żebra. Nogi. Więcej dołów. Wszystko lekko przykopane. W kurzu. Piachu. Brakuje jeszcze złowieszczej mgły i smoka. Nieustanie się zbliżamy. Budynek jest już bardzo blisko. Wydawał się malutki. Teraz jednak widzę, że było to tylko złudzenie. Trzy ogromne bloki. Prawe skrzydło, lewe i centrum. Każda z budowli ma po 6 pięter w górę. Budynek odbija światło prażącego słońca, które jest już kawałek za nami. Zachód. Jest wykonany z metalu. Prawe skrzydło jest całkowicie zniszczone. Zapadnięte. Lewe tylko lekko naruszone. 2 najwyższe piętra centrum nie istnieją. Leżą u wejścia. Pełno gruzów. Trupów. Co to za miejsce? Rozglądam się w koło. Gdzieniegdzie widać ruiny. Wszystko spowite mgłą. Niewysoką. Niezbyt gęstą. Widzę szeregi okien. Czarnych. Brudnych. Ogromne drzwi. Wykonane z jasnego szkła. Dziś brudnego. We krwi, smugach, błocie, pęknięciach. Obrotowe drzwi. Przejdziemy przez nie? Już za chwilę. Nad nimi coś wisi. Zakurzone. Lekko zniszczone. Ogromne. Jednak tak zaniedbane, że mało przykuwające uwagę... Kiedyś pewnie o idealnie białej barwie. Dziś... szare..


-M.. B... bs?- szeptam mrużąc oczy i starając się wyczytać co przedstawia szyld.


-Co to za miejsce?- pyta zdumiony Holden, kiedy jesteśmy już kilka metrów od drzwi wejściowych. Ben pcha je, ale te ani drgną. W powietrze za to unosi się chmura kurzu. Niektóre kamienie spadają na ziemie i dołączają do reszty gruzów, te z kolei blokują obrót drzwi. Mężczyzna bierze niewielki kawałek skały. Odsuwa się kilka metrów do tyłu. Co on robi? Bierze zamach i rzuca z całej siły w szklane drzwi. Te z ostrym hukiem poddają się mężczyźnie. Sięgam paska. Pistolet. Jest na swoim miejscu. Ben wywołał duży huk. To miejsce nie wygląda na specjalnie gościnne. Nie zdziwię się jeśli zaraz napadnie nas horda mutów. Rozglądam się w koło, ale nie widzę nic. Miejsce to wygląda jak cmentarz. Cmentarz pełen gruzów. Bardzo daleko na prawo widzę niewielkie łyse wzniesienie. Na prawo jakieś wyższe budynki. Zawalone. To miejsce...  


-To mój drogi nasz cel.- komentuje Ben, niszcząc resztki szyby.


-Dlaczego.. ile ona ma lat?- blondyn kieruje pytanie do mnie. Po chwili zastanowienia odpowiadam.


-Teraz.. 15?Jest młodsza 2 lata.. Tak 15.


-Dlaczego 15-latka miałaby przyleźć do opuszczonego budynku na środku jakiegoś...- rozgląda się w koło z widocznym zdumieniem w oczach.-.. no to są ruiny czegoś Ben..- mówi podejrzliwie Holden. Widzę jak Benowi przygląda się Len. Jej spojrzenie... nie jest takie jakim zwykle obdarowywała Bena. Jej spojrzenie... Jest pełne nienawiści...


-To jest w zasadzie jej dom... Może szuka odpowiedzi..- mówi potulnie Ben. Nie wścieka się o brak zaufania i podejrzliwość Holdena. Wygląda jakby znał odpowiedź na wszystkie pytanie. Jakby coś już wygrał. Holden za to wydaje się być lekko przestraszony. Niepewny. Też taka jestem. Coś nie gra.


-Dom?- pytam marszcząc czoło.


-M.B. Labs...- mężczyzna wskazuje na szyld, który wcześniej starałam się rozszyfrować.- To laboratorium twojej mamusi. A te ruiny za nim to twoje miasteczko...- odpowiada Ben. Robi to jednak takim tonem jakby nie był moim przyjacielem. Jakby nie wyjaśniał. Jakby po prostu naśmiewał się z mojej głupoty, naiwności. Czuję jak całe moje ciało ogarnia niepokój. Uderza we mnie fala gorąca. W mojej głowie słyszę głosy... krzyki. Krzyki ludzi, którzy biegli ze mną. 10 lat temu .. dokładnie w tym mieście.... Wróciłam do.. jestem w... Phoenix... Kilkadziesiąt metrów za tym budynkiem znajduje się lotnisko. Kilkadziesiąt metrów za tym budynkiem straciłam całą moją rodzinę. Zamieram i chce się wywrócić. Zaczynam oddychać bardzo szybko. Czuje na sobie zdumione spojrzenia. Chce stąd uciec.. to miejsce przywołuje za dużo emocji i wspomnień. Przywołuje moją przeszłość. Jest mi naprawdę słabo..


-Panie przodem...- mówi Ben i uśmiecha się fałszywie. Ignoruje fakt, że w tej chwili mam jakiś bliżej niezidentyfikowany atak... paniki? Czy to kara za to, że ciągnęłam go po Maishe? Tak się mści? To nie jest śmieszne. Ściągnął mnie do grobowca mojej rodziny. Do grobowca mojego dzieciństwa. Najbardziej dramatycznego miejsca na całej ziemi. To tak jakby zabrał więźnia do obozu koncentracyjnego kilkanaście lat po wojnie...  Nikt mnie teraz nie zrozumie. Czuję to na sobie w ich spojrzeniach. Tylko jedna osoba wydaję się przejęta. Patrzy na mnie, a ja na nią. Chce go poprosić o pomoc. Nie wiem czemu, ale nie panuje nad swoim ciałem. Logan? Pomóż..


-Już...- ktoś oplata mnie od tyłu. Obraca do siebie przodem i przyciąga. Jestem w ramionach, które mnie uspakajają. W zasadzie teraz każde by mnie uspokoiły. Słyszę bicie JEGO serca. To  pomaga.. przypomina.. Serce mamy.. Słyszałam jej serce. Ostatni raz w tamten dzień. Czuję ciepło i smutek.- Uspokój się.- mówi cicho Colton całując mnie w głowę. Zamykam oczy.


-ehh..- słyszę ciche sapnięcie Bena.- Może w takim razie Aspen?


-Z przyjemnością tato..- mówi triumfująca blondynka. Nie widzę jej, ale wiem że się cieszy. Idzie przede mną. Za pozwoleniem Bena. Wygrała. Otwieram oczy. Jego już nie ma. Wszyscy nas mijają. Len tylko kładzie mi rękę na ramieniu i spogląda z troską w moje oczy. Mija mnie. Rusza w stronę drzwi.


-Hej! Zobaczysz siostrę! Mav... Musimy iść. Wszystko okej?- Ciepło w jego tonie mnie uspokaja. Kiwam tylko głową. Trzęsę się. Chłopak powoli się ode mnie oddala. Muszę szybko dojść do siebie. Brunet łapie mnie za rękę i uśmiecha się do mnie najdelikatniej jak potrafi. Jakbym była sarenką, której nie chce spłoszyć, więc musi działać delikatnie. Moi drodzy, chyba pierwszy poważny atak paniki mam za sobą. Rozglądam się dookoła zanim faktycznie dam się pociągnąć chłopakowi do środka tego piekielnego miejsca. To tu. Zabierzcie mnie stąd... Dzieje się jednak odwrotnie. Ruszam do środka. Delikatnie przechodzimy przez rozbite szkło w drzwiach. Mija kilka sekund, a znajdujemy się w ogromnym holu. Od niego ciągną się rzędy korytarzy. Na wprost widoczna jest recepcja. Kiedyś błyszcząca bielą i złotem. Dziś... brudna i zniszczona. Ściany i podłogi idealnie białe, dziś? Dziś szare i całe w gruzach, kościach, papierach. Patrzę w górę. Sufit, który był kiedyś ogromną szybą w kształcie koła nie istnieje. Nie ma dwóch ostatnich pięter. Wszystkie balkony, na które prowadzą ruchome schody po mojej lewej i prawej, są już bez barierek. Zapach.. nie zmienił się. Stał tylko bardziej intensywny. Przesiąknięty śmiercią. Dlatego czuję jakbym miała się zaraz wywrócić. Poznaje ten okropny smród strzykawek i różnych fioletowych lekarstw. Widzę przez moment ludzi, którzy tu pracowali. Woźnego- który był dla mnie jak dziadek, z masą różnych pomysłów na zabawy. Recepcjonistkę- kobietę o najdelikatniejszych dłoniach i najbardziej uroczym głosie na ziemi. Doktora Firiego- najwspanialszego sojusznika, który zawsze dawał mi słodycze. Koleżanki mamy- kobiety nad wyraz inteligentne, które zawsze mnie pocieszały. Klientów- radosnych, energicznych, żywych. Innych naukowców- zabieganych, sympatycznych. Sprzątaczki- jak kochające ciocie, które przemycały mnie swoimi wózkami na różne piętra. Mame- uśmiechniętą, zmęczoną, kochającą całym sercem, martwą. Jak duchy maszerują tą ruiną. Do moich oczu napływa fala słonej cieczy. Wiem, że nikt mnie nie pocieszy. Ich już nie ma... Co się stało temu miejscu? Temu majestatycznemu budynkowi. Temu holowi, w którym zawsze witała i żegnałam mamę. 


-Wszystko w porządku?- pyta stojący obok mnie Holden.


-Tak..- rzucam krótko i kiwam głową. Dalej przypatruje się miejscu, które... nie jest tylko drugim domem Maishy. To mój drugi dom. 


-Rozdzielamy się. Korytarzy jest sporo. Ja, Aspen i Mavis idziemy tam. Wy idźcie tam.- mówi mężczyzna i pokazuje dwa przeciwległe korytarze. Widząc jak się dzielimy od razu się wtrącam.


-Wole iść z Coltonem..- mówię i szybko się karcę, gdy wzrok Logana zatrzymuje się na mojej twarzy. Smutny wzrok i pełen żalu. Nie ma w nim jednak gniewu, nienawiści. Żal i smutek.


-Mavis to nie koncert życzeń. Chcesz znaleźć siostrę?- pyta znudzony Ben.


-Mavis on ma racje. Dasz radę. Widzimy się zaraz. To maksymalnie pół godzinki...- stoję jak wryta. To naprawdę słowa Coltona? Nie chce ze mną iść? Potrzebuje go.'' KSIĘŻNICZKA''. Pochmurnieje. Spuszczam wzrok z twarzy chłopaka. Patrzę tępo w pękniętą płytkę.


-Dobrze...- mówię w końcu. Początkowo wszyscy milczą. Cisze przerywa jednak Ben.


-Nie traćmy czasu. Do roboty! Nie wchodźcie tylko do lewego skrzydła, bo to jedna wielka ruina..- mówi i rusza w wybranym uprzednio kierunku. Reszta grupy również nie zwlekając odchodzi. Na środku zostaje tylko ja i Colton. Chłopak patrzy na mnie, ale ja nie odwzajemniam spojrzenia. Po prostu stoję dalej przyglądając się płytce. Moje ciało samo się odwraca. Nie wiem nawet kiedy. Powoli ruszam w stronę korytarza, który widocznie prowadzi do podziemi. Nie słyszę nic oprócz własnych kroków. Jest mi zimno i gorąco. Mija mnie tysiąc twarzy, które 10 lat temu cieszyły się życiem, a dziś są nawozem dla roślin. Tysiąc twarzy, które zawsze jak anioły oprowadzały mnie po tym piekle. Tysiąc twarzy, które znikły w ułamku sekundy. Tysiąc twarzy, które dziś boleśnie się mi przyglądają. Brakuje tylko jednej twarzy... Mama.




No prawie koniec :D Jeszcze 2 rozdziały? (+/-) :) Czekam na wasze komentarze. Piszcie co jest źle, co dobrze. Czy wam się podoba, czy nie. Poprawię wszystko ^^ i ogółem czekam na wasze teorie, o ile jakieś macie o co może chodzić ^^ ;D 
Do następnego ;*





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top