3/9
Jak uciec z własnej głowy? Jak uwolnić się od myśli? Czy da się nie myśleć? Siedzę wpatrzona w pasmo wirujących planet. Małych, dużych, niebieskich, wielokolorowych, czerwonych. Gdy wpatrzysz się w nie mocno widzisz, widzisz, co na nich żyje, co się tam dzieje. Widzisz wszystko, a oni nie wiedzą, że są obserwowani. Przyglądam się teraz planecie, która przypomina ziemię. Dopiero się narodziła, na moich oczach. Każda sekunda mojego życia to milion lat tam. Mimo upływu czasu dalej nie dostrzegłam zwierząt, roślin, jedynie wodę. Bezkresną wodę i kilka wysp, które są zielonymi biomami. To dopiero początki. Przyglądałam się chwile czerwonej wielkiej planecie, którą Logan nazwał upadłą. Mówił, że gdy tu przybył, była o połowę mniejsza, fioletowa z domieszkami żółci i różu. Była piękna, mglista. Wybuchła. Mówi, że powoli wymija swoje siostry na pasie i zbliża się do końca, gdzie obserwować ją będzie Bishak.
Najwyższy jaszczur, na jakiego wpadłam, to właśnie on. Bishak. Brat dwóch sióstr, Suravi i Basanti. Suravi wydaje się być o wiele bardziej otwarta i łagodna niż Basanti. Cała trójka rodzeństwa Reptiliańskiego pochodznia jest wobec mnie nieufna. Nie mówią dużo. Zasadniczo w większości przypadków jedynie na siebie syczą i przepychają się przy strumieniu gęstej, jaskrawo żółtej cieczy. Bishak cały dzień je tylko jeden owoc z drzewa za wzgórzem i pije jedno wiadro wody, które przynosi mu Basanti. Obserwuje ciągi planet, które są i w jednej chwili uświadczają swojego końca. Nie wiem dlaczego to robi z takim zawzięciem. Sama jednak od czasu, gdy dowiedziałam się o tym miejscu czegoś więcej, nie mogę odejść od pasma.
-Uważaj, bo to uzależnia.- mówi siadająca obok mnie Kaya. Spoglądam na nią przelotnie. Dziewczyna ma na sobie kombinezon, który otrzymał każdy członek CrewK. Nie jest przepocony, brudny, we krwi. Jest czysty, jak łza. Podobnie, jak mój. Ten ubiór sprawia, że wspomnienia o misji w Golden Meadow stają się nieprawdopodobnie odległe. Jakby nigdy nas nie było w bazie wojskowej.
-Pamiętasz cokolwiek?- pytam z nadzieją, chociaż już wiem wszystko. Po tym, jak Logan i rodzeństwo włochatych bestii opuściło nas, dyskutowałyśmy jak tu trafiłyśmy? Co to za miejsce? Jak się stąd wydostać? Potem każda z nas testowała na każdy możliwy sposób, czy ta druga jest iluzją, klonem, czy prawdziwym człowiekiem. Albo jest świetną aktorką, albo to naprawdę ona. Tak, jak Logan.
-Tyle, co ty. Złapało mnie, wciągnęło. Potem czułam się gnieciona, aż straciłam przytomność. Obudziłam się dopiero tutaj, w pustce. Znalazł mnie ten twój Logan i potem pojawiłaś się ty.
-Widziałaś...
-Tak. Obydwa rodzaje. Szczerze wole te cienie, od moich zjaw, które wyparłam. Widziałam ojca i Rose. Nie czuje tutaj bólu, ani tęsknoty. Wszystko jest takie...
-Ja też.- mówię wzdychając ciężko. Już tak mocno nie skupiam się na wirujących w pasie planetach. Dalej jednak, z nadzieją, szukam swojego domu, który gdzieś tutaj musi być. -Nie rozumiem. Powinnam była bezwarunkowo umrzeć...- zaczynam kontemplować. Wypiłam Serum. Nic nie jest w stanie mnie uratować od śmierci, a jednak jestem. Cała i zdrowa.
-Jak każde z nas. Ten twój Logan wyjaśnił mi dlaczego żyjemy.- Dziewczyna podnosi koszulkę, odkrywając mi niewielki obszar jej brzucha. Tułów jest cały połamany, pozgniatany, wygięty. Robię się z miejsca blada i czuje, jak jelita wyrzucają w stronę przełyku wcześniej zjedzone owoce.
-Kaya...
-Połamało mnie podczas wciągania. Nie czuje bólu, ani łamania. Nie umrę. Ciało jest jedynie zdeformowane i takie pozostanie, dopóki mnie nie złożą.
-Jakim cudem?
-Pustka niweluje każdy ziemski efekt. Dlatego hybrydy nie mogą przejść transformacji i kontrolują swoje przemiany. Dlatego Reptilianie są jedynie nieufni, a maź, którą cię Bishak łaskawie obdarzył nie wypaliła ci dłoni. To ich jad. Zabija w kilka chwil. Dlatego Valerie jeszcze nie rozpłynęła się w nicości.
-Valerie?- Kaya spogląda na mnie niepewnie. Widzę w jej oczach, że nie jest przekonana, czy nie powiedziała za dużo. Logan, zanim wyruszył w mleczna mgłę, szukać nowo przebudzonych istnień, poinstruował ją dokładnie co ma mówić i w jaki sposób.
-Na samej górze wzgórza jest jeszcze jedna istota. Widziałam ją tylko jeden raz. Musi być czymś ważnym, ponieważ Reptilianie strzegą jej, jak własnych ogonów. Nie wiem dlaczego tutaj jest, ani czym jest.- podrywam wzrok w górę pagórka porośniętego fioletową trawą i neonowymi kwiatami, różnych kolorów. Wysoko w ciemności, która w jakiś sposób mnie oślepia, widnieje jeszcze jedna lepianka. Jest jednak inna od pozostałych. Cała złota, oblewająca czubek wzniesienia, niczym korona. Obiekt nie ma kształtu. Wydaje mi się nawet, że co jakiś czas zmienia swoją strukturę. Wsłuchuję się w cichy szum, jaki ucieka z tego miejsca. Kojąca moje uszy melodia, która jest jedynie powiewem wiatru.
-Bardzo dużo wiesz. Na jak długo przede mną się obudziłaś?
-Sama nie wiem.- dziewczyna wydaje się zdezorientowana, zmieszana i niczego niepewna. Jej buntownicza natura i błysk w oku zniknęły. Podobne wrażenie odnoszę w stosunku do Logana. Był wrednym, dumnym ciszkiem. Tymczasem tutaj jest bohaterem, główną rolą, pełnym dobroci i współczucia. Logana, którego znałam nie obchodził los nikogo innego, poza nim samym.
-Ufasz im?- pytam, gdy nasza rozmowa zostaje zdominowana przez ciszę. Kaya zakłada kosmyk swoich ciemnych włosów za ucho. Siada obok mnie i zbliża kolana do klatki piersiowej. Wzdycha ciężko myśląc.
-Nie wiem, czy to jakaś forma manipulacji, ale im dłużej tu jestem, tym więcej widzę. Przynajmniej uważam, że widzę więcej.
-Co widzisz?- przybliżam się.
-Widzę, że Alex umarł na darmo. Widzę, że na darmo umarła Rose. Mój tata umarł niepotrzebnie. Wszyscy, których dzisiaj z nami nie ma umarli, za co? Powoli uważam, że walczyliśmy niepotrzebnie, a wroga nie ma.
-Oni nas zaatakowali. Zniszczyli wszystko, co znamy. Jak możesz powiedzieć, że wroga nie ma?- unoszę głos, co zwraca uwagę Kami. Kaya wydaje się być zdruzgotana moimi słowami. Wygląda, jak obłąkana osoba.
-Masz rację.- Z nią jest coś nie tak. Wydaje się sama ze sobą walczyć. Czy ja również tak skończę? Jak się stąd wydostać?- Mamy wroga. Tylko nie jestem pewna, czy to ten właściwy.- Przyglądam się dziewczynie chwilę próbując rozszyfrować, o czym mówi. Łapie się za skronie, gdy znów do moich uszu dociera kobiecy głos. Serce bije mi coraz mocniej. Nie potrafię go zlokalizować. Nie mam również pojęcia, o czym do mnie mówi. Wiem jedynie, że mnie nawołuje. Wychodzi z mojej głowy, ale wydaje się być bardzo daleki. Łapie się za skronie.
-Mavis? Wszystko w porządku?- Kaya chwyta mnie za ramię. Szybko strącam jej dłoń, jakby wypalała w moim ciele dziurę. Głos stopniowo cichnie, a ja znów wracam do normalności. Spoglądam na ciemnowłosą, która ze zdumieniem i przerażeniem przygląda się mojemu zachowaniu.
-Co to było?- w mgnieniu oka obok nas pojawia się zainteresowana sytuacją Kami. Patrzę na nią nieufnie. Oni go nie słyszą? Dlaczego? Nie mogę nikomu powiedzieć o tym głosie. Być może to jest moją zgubą. Przełykam ślinę z poczuciem iż walczę sama. Powoli dochodzi do mnie, że im dłużej tutaj jesteś tym bardziej się im poddajesz. Albo oszaleje, albo poddam się.
Albo się stąd wydostanę. Tylko jak?
Colton.
Osada, do której przybyliśmy oddalona była dzień drogi od miasteczka Mendocino. Podobnie jak nasza wioska została wybudowana w sercu głuszy. Wszędzie mnóstwo drzew, które kryją w swoim cieniu różne stworzenia.
-W Mirales jest mnóstwo dzieci.- Nick komentuje mijającą nas grupkę maluchów. Wszystkie nie starsze niż dwanaście lat. Chude, obdarte, ale uśmiechnięte. Faktycznie jest ich tutaj sporo. Kilka przy studni, kilka przy stadninie, kilka na placu, wkoło którego stoją chaty mieszkańców. Wszystkie w gównie i błocie. Miejsce, w jakim żyją ci ludzie, jest znacznie mniejsze niż Mendocino. Wszystkie chaty wykonane są z sosnowego drewna. Dachy, z dziurami, wyłożone strzechą. Nie ma ani jednego ceglanego domu. Te dzieci wydają się być tak szczęśliwe. Są tak biedne. Nie znają jednak niczego, co znałem ja. Były za małe, bądź ich jeszcze nie było, gdy niebo nad Phoenix płonęło. Nie czują straty. To dobrze. Oby nigdy jej nie poczuły.
-Przeszkadzają ci?- pytam ściągając z dłoni, przemoczoną od krwi, rękawice. Wróciliśmy jakiś kwadrans temu. Niedźwiedź, który nękał te osadę i pobliską kopalnie już nie stanowi zagrożenia. Bestia była wielkości tira, wielkiego auta z poprzedniego czasu. Sprytnie i bezszelestnie zaszła nas od tyłu i rozszarpała dwójkę żołnierzy, nim zdążyliśmy się zorientować. Ten mut wydawał mi się naprawdę bardzo stary i doświadczony. W jego oczach widziałem początek zarazy, początek tego szaleństwa. Wszystko jednak zakończył bezbłędny strzał Nickolasa, który zbił ciało potwora, jak szklany obraz wspomnień. Oczy bestii zgasły. Nareszcie. Chcieliśmy zabrać jego futro na pamiątkę, ale niewiele go miał. Był miejscami łysy, a sama szczeć była już szara, łamliwa, polepiona od krwi i błota.
-Po prostu komentuje fakt. Ta wioska to sypiąca się ruina. Nie jest tu dla nich bezpiecznie.
-A czy gdziekolwiek jest?- stajemy przy naszych koniach. Nickolas głaszcze swojego czarnego ogiera, który jest imponującej wielkości. Moja kasztanowa klacz nie jest tak duża, ale za to jest o wiele zwinniejsza. Dotykam jej brązowej grzywy. Dobrze się spisałaś mała. Nie wszędzie da się szybko dostać transporterem czy czołgiem. Hangar w San Fran jest jeszcze oczyszczany, a na wyniki pracy inżynierów Dupree pewnie sobie poczekamy kilka miesięcy. Koń może dostać się w wiele niedostępnych maszynie miejsc. To cenne zwierzę.
-Pomo? Redding? Lakeport? Sacramento, na miłość boską. Są jeszcze na tym świecie azyle.
-Będzie ich więcej.- silę się na pogodny ton, lecz słowa te przechodzą mi przez gardło z trudem. Być może kiedyś świat znów stanie na nogi. Szkoda, że wiem doskonale ile jeszcze krwi za to przelejemy.
Moją uwagę zwraca wjeżdżająca na rynek furgonetka. Dzieci z piskiem uciekają przed nią, a błoto w które wjeżdża pojazd chlapie pracujących kobiety i mężczyzn. Drzwi się otwierają i z pojazdu wyskakuje ku naszemu zdumieniu...
-Adler?- razem z Nickolasem przyglądamy się, jak całkiem trzeźwy Richard rusza w stronę namiotu Oberssen.
-Czego ten tutaj szuka?- Nick, podobnie jak ja, przygląda się mężczyźnie ze zdumieniem. Czyżby wziął się w garść? Przestraszył się może perspektywy śmierci w śniegu?
-Ostatnio jest trzeźwy.- komentuje nie spuszczając go z oczu, dopóki sylwetka generała nie zniknie za materiałem zgniło zielonego namiotu Oberssen. Czego może od niej chcieć? Seroshe wyjeżdża bez słowa, a Adler nagle przestaje pić. Z rozmyślań wyrywa mnie kobiece chrząknięcie.
-Emm...- odwracam się i dostrzegam około tuzina młodych dziewcząt, a za nimi starsze kobiety, staruszki i małe dziewczynki. Najmłodsze trzymają kwiaty. Te nastoletnie nie mają w rękach niczego. Dojrzałe, starsze niż my mają na tacach mięso i miód. Staruszki z kolei dzbanki z jakimś alkoholem. Na przód wychodzi siwa, starsza kobieta. Ma około czterdziestu lat. Niesie tacę. Po jej prawej podążają dwie młodziutkie dziewczyny. Jedna ma włosy w kolorze piasku, a druga dębowego drewna. Muszą być siostrami, gdyż rysy ich twarzy są tak podobne. Ich policzki oblał czerwony rumieniec. Po lewej stronie kobiety biegnie, prawie niezauważalna, niska dziewczynka. Ma około dziewięciu lat i niesie bukiet z polnych kwiatów.
-Panowie.- zaczyna wyniośle, lecz ekscytacja niszczy jej próbę bycia oficjalną.- W imieniu wszystkich kobiet, nas bezbronnych kobiet Mirales, chciałabym podziękować za ratunek. Żaden oddział nie mógł położyć kresu tej bestii. Dzięki wam czujemy się bezpieczniejsze.- czuje się zażenowany. Nie znoszę takich publicznych gloryfikacji, zwłaszcza że dostaliśmy rozkaz. Chcąc nie chcąc musieliśmy coś z tym zrobić. Żadni z nas bohaterowie. Jedyne, co udaje mi się z siebie wykrzesać to niezręczny uśmiech. Tymczasem Nickolas pławi się w swojej chwale dumnie.
-W zamian chciałyśmy się podzielić skromnymi darami. To niewiele, ale wszystko, co mamy. Kwiaty, jedzenie oraz dobry napitek.- małe dziewczynki przynoszą nam kwiaty. Kobiety podają młodym dziewczętom tace, które te chętnie podają nam. W naszą stronę wysłane zostaje tyle niewinnych uśmiechów, że aż sam robię się czerwony. Wreszcie staruszki chwiejnie wręczają nam kilkanaście butelek różnych trunków. Przyjmujemy wszystko kiwając dziękczynnie głowami. Zgromadzenie powoli się rozchodzi, choć jeszcze długie chwile różne dziewczęta wysyłają nam uśmiechy, chichoczą i kręcą się w pobliżu. Nie tylko te młode, starsze, zapewne żonate kobiety również mijają nas siląc się na kusicielski chód.
-Wyglądają, jak kwoki.- szepcze do mnie Nick rozsiodławszy konia.
-Od kiedy jesteś taki wybredny?
-Zawsze byłem. Rzygać mi się chce widząc tyle tarzających się przed nami kobiet. Nawet nie musisz się starać. Podejdź do którejkolwiek, a nogi rozstąpią się same.
-Od kiedy stałeś się romantykiem?
-Lubię wyzwania. Jeszcze brakuje, żeby jakaś podeszła i...
-Generale Hadley? Generale Reeduis?- znów przed nami pojawia się ta sama kobieta, która była mówczynią wcześniej. Obok niej dalej stoją dwie podobne do siebie dziewczęta. Dalej ich policzki zalewa czerwony rumieniec. Oczy dziewcząt spuszczone są w ziemie. Uśmiechają się delikatnie. To piękne kobiety. Na pewno uwielbiane przez tutejszych mężczyzn.
-Tak?- pyta sucho Nickolas.
-Nazywam się Gretchen Willburry. To moje siostrzenice Risa i Royce. Ich matka, a moja siostra, Luditte została zabita przez te bestie. Mamy chatę obok wioski, w stronę jego leża. Bałam się, że pewnego dnia przyjdzie kolej na mnie, albo co gorsza na którąś z dziewczynek. Syna też mi zabrała. Dobrze, że mam dwóch. Ulga na sercu, że Ludie nareszcie została pomszczona.- To prosta kobieta, wieśniaczka. Wydaje mi się, że zatraciła się w nowym świecie. Ona już nie pamięta tego kim była, zanim pojawiły się muty. Dostosowała się tak bardzo, że przeszłość dla niej stanowi biała plama. Luka w pamięci. Dziewczyny na chwile pochmurnieją, by znów obdarzyć nas słodkim i niewinnym uśmiechem. Mają po piętnaście, szesnaście lat. Są młodziutkie. Zbyt młode. - Chciałybyśmy zaproponować wam jeszcze jeden dar.
-Dar?- Czuje do czego to zmierza. Marszczę brwi modląc się, by nie powiedziała tego, czego obawiam się, że powie.
-Moje dziewczynki są dziewicami. W Mirales nie ma godnego ich skarbu mężczyzny. Nie podróżujemy wiele, a linia rodzinna nie może wygasnąć. Wy z kolei na pewno potrzebujecie pięknej kobiety, po tak wyczerpującym dniu. Chciałabym dać wam je w darze, podzięce za...
-To krowy, że ofiarujesz nam wymianę?- parska Nickolas. Kobieta milknie zbita z tropu. Nick cały czas uśmiecha się i wydaje żartować. Szydzi. Ona jednak tego nie widzi, a słysząc łagodny rechot chłopaka bierze to za żart. Nerwowo chichocze i kontynuuje.
-Jesteśmy prostymi i bezbronnymi kobietami. Nie mamy wiele...
-Jakie to żałosne.- wzdycha Nick i odwraca się do swojego wierzchowca. -Jeżeli koniecznie chcesz, żeby ktoś przeleciał ci te młode, to zgłoś się do oddziałów Oberssen. Ci panowie również brali udział w akcji. Może nie mają po dwadzieścia lat, jak my, ale z pewnością nie wzgardzą tak pięknymi panienkami. -Po tych słowach chyli głowę, puszcza oczko do zdębiałych Risy i Royce po czym po prostu odchodzi. Zostawia mnie samego w tej niekomfortowej sytuacji. Siostry są jeszcze bardziej czerwone, niż były chwile temu. Tym razem wyraz ich twarzy nie jest przepełniony kokieterią, a wstydem. Chce dać swoje córki nam, bo jesteśmy najmłodsi, co więcej wysoko usytuowani rangą. Skorzystają na tym.
-Uważam, że dziewczęta są niezwykle piękne.- rzucam wreszcie widząc zmieszanie i niepewność Gretchen. - Ale są jeszcze młode. Skoro nie pojawił się tutaj nikt godzien, to znak, że należy czekać.- dotykam ramienia Grety w geście pocieszenia i współczucia. Odwracam się odwiązuje swojego konia i również ruszam w ślad za Nickolasem, do stadniny. Konie muszą odpocząć.
-Edmund. Spakuj nasze rzeczy do transportera.- nakazuje kierowcy, który wraz z innymi żołnierzami kręci się po placu. Zbiera się na burze, a wieczór jest już chłodny. Wyprawa teraz byłaby samobójstwem. Chociaż chciałbym wrócić do Mendocino już dziś, poczekam. Chciałbym wrócić do Mendocino? Czy nie chciałem uciekać? Może i chciałem. Im dalej od niej jestem, tym bardziej chce wrócić. Do niej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top