3/8
Powoli podnoszę powieki, które z trudem ulegają rozlepieniu.
-Halo. Żyjesz?- gdzieś daleko za mną słyszę krzyk. Nie, nawoływanie. Męski głos, który echem odbija się we wnętrzu mojej głowy, niczym piłeczka od ping-ponga. Boli mnie czoło, boki i tył głowy. Jedynie jej czubek wydaje się być nieodczuwalny. Okropny moment, gdy zasypiam i budzę się trzeźwy. Nade mną wiruje cień, który z każdą sekundą coraz mocniej zaczyna przypominać ludzką twarz. Wydaje z siebie mimowolny pomruk.
-Przynajmniej oddycha.- Zajmuje mi to chwilę, nim zorientuje się, że stoi nade mną Colton i Nickolas. Widzę ich bardzo jasno i wyraźnie. Słyszę ich coraz donośniej i czyściej. Nareszcie świat przestaje wirować, mgła znika, a ja otwieram szeroko oczy, by zorientować się, że leżę w śniegu, obok płotu, za którym w moją stronę nos wyciąga różowa świnka. Po chwili w moje plecy uderza mroźny wiatr, a ja orientuje się, jak zimno jest. Z okna drewnianej chaty, którą ogradza wcześniej wspomniany, drewniany płotek, przygląda mi się dwójka dzieci i przerażona kobieta, owinięta w bordowo-białą chustę.
-Spokojnie żyje!- rodzinę z chatki uspokaja prostujący się Nickolas.
-Richard to już nie jest zabawa. Możesz umrzeć od tego pijaństwa. Poza tym straszysz ludzi w wiosce.- karci mnie znudzony Colton. Ja jednak nie słyszę jego głosu. Przynajmniej nie słucham tego, co mówi. Nie słyszę również krzyku, który zawsze mi towarzyszył w sytuacji, gdy wracałem do normalności. Nie słyszę jej. Jedyne, co wiruje mi w głowie to wspomnienie. Zamazana projekcja. Czy to był sen? Przesączony nadzieją sen? Patrzę na swoje blade, trupie dłonie. Obok mnie leży zamarznięta butelka po winie. Pusta. Biorę ją do ręki i przyglądam się zawartości, próbując przypomnieć sobie elementy, które gdzieś daleko w głowie mam. Czy to była prawda? Czy znów pijacki teatr, który sam sobie wytworzyłem? Jestem zdezorientowany.
-Dość już.- Z rąk, butelkę wyrywa mi Cole. Chłopak wyrzuca ją daleko za siebie, tak, że ta rozpryskuje się o pobliskie drzewo. Chwyta mnie za sztywną dłoń. Muszę iść. Muszę to sprawdzić. To nie mógł być sen. Chłopak próbuje pomóc mi wstać, lecz zanim się mu to uda wyrywam się i nerwowo ruszam w stronę wioski, w stronę cytadeli. Upadam po kilku krokach. Jest to powodowane trochę tym, że zbyt szybko wstałem, a alkohol dalej krąży w moim krwioobiegu, a trochę sztywnością przemarzniętych kończyn. Nie mogłem spać tutaj długo. Nie obudziłbym się. Co robiłem pół nocy? Czy faktycznie usłyszałem to, co słyszałem?
-Zostaw. Zaraz odprawa do Mirales.- Słyszę za sobą głos Nickolasa, który z całą pewnością powstrzymuje właśnie Hadleya. Mijam zdumione twarze mieszczan, które przyglądają mi się, jakbym wiedział coś, jakbym był winny prawdzie. Oni nie wiedzą.
Colton.
-Zostaw. Zaraz odprawa do Mirales.- Nick kładzie swoją dłoń na moim ramieniu. Czuje niepokój. Adler nie zachowuje się, jak Adler, który właśnie wytrzeźwiał. Jest przerażony. Coś się stało. Ktoś mu coś zrobił? Mężczyzna, który kiedyś był świetnym żołnierzem, teraz jest tak bezbronny. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś próbował to wykorzystać.
-Poczekaj chwilkę. - mówię do przyjaciela. Odprawa nie ruszy beze mnie. Jestem generałem, co więcej jestem potrzebny Oberssen. Poczekają. Punktualność nie jest moją mocną stroną i z pewnością wszyscy dotychczas to wiedzą i wybaczą. To wojsko, nie jest namiastką wojska z ubiegłego czasu. Nie oszukujmy się i nie grajmy. Ruszam w ślad za chwiejącym się Richardem. Mężczyzna porusza się powoli, lecz skutecznie do przodu. Jest przemarznięty. Może idzie do lecznicy? Nagle orientuje się, że mija ją. Ludzie, których mija patrzą na niego uporczywie. Jedni ze zdumieniem, że jest trzeźwy, inni z pogardą. Większość wie, że ten kieruje się w stronę przybytku Garrego, gdzie uzupełni swój zapas alkoholu. Po chwili jednak orientuje się, że to również nie jest cel podróży mężczyzny. Adler mija uliczkę, w którą sądzić by można powinien skręcić. Ślizga się w błocie, ale idzie o wiele sprawniej, niż na początku. Mięśnie się rozgrzały. Mężczyzna mija stajnie Cataliny i rusza pod górkę w stronę schodów, które zaprowadzą go do drewnianej cytadelii Dupree. Dlaczego idzie właśnie tam? Dlaczego jest w takim szoku? Co takiego się wczoraj wydarzyło? Nie powinienem był go zostawiać.
-Czy mi się wydaje, czy on jest trzeźwy?- zagaduje mnie czesząca konie Catalina. Zwracam głowę na moje lewo i dostrzegam ją. Ubrana tak, jak codziennie w długie ciemnozielone spodnie, które wszędzie mają łaty po szyciu. Futro z szarego wilka i skórzany but. I proteza. Zbliżam się do niej i ginadej klaczy, której grzywę wyczesuje.
-Jest.- odpowiadam ostatni raz zerkając na mężczyznę, który gorączkowo chwyta za drzwi od cytadelii i wpycha do środka wychodzącego mu naprzeciw Mikela.
-Dość nietypowa sytuacja, prawda?
-Bardzo.- mruczę. Drzwi od cytadeli się zamykają. Odwracam wreszcie wzrok.
-Anya?- pytam chcąc rozpocząć jakikolwiek dialog.
-Śpi. Jak codziennie.- Cat odpowiada mi bez wyrzutów, bądź niesmaków, jakimi zwykle obdarza wszystkich pytających o Anye.- Lily znów nie poszła na przyuczenie. Siedzi z nią, jeżeli jesteś zainteresowany.
-Jestem.- Lily. Nie przyszedłem do niej po San Francisco. Pewnie myśli, że o niej zapomniałem.
-Lepiej do niej idź. Jest na ciebie poważnie obrażona.
-Nie wiem, czy powinienem.- mówię z myślą o Anyi. Nie jestem pewien, czy będzie chciała mnie widzieć. Jestem dla niej obrazem, w którego ramionach zawsze kryła się Mavis.
-Ja również tego nie będę wiedzieć.- odpowiada mi obojętnie Cat, wzruszając ramionami. Już mam się przełamać i ruszyć w stronę drzwi od chaty, gdy zatrzymuje mnie kobiecy, głęboki głos.
-Colton.- odwracam głowę, by dostrzec zbliżającą się do mnie Venus. Nie jest uśmiechnięta, nie ma swojej typowej zadziornej miny. Ona po prostu idzie. Zbliża się do mnie pewnym krokiem, a im bliżej jest, tym bardziej odczuwam niepokój.
-Vee?- dziewczyna bez ceremonii chwyta mnie za dłoń i prowadzi za pobliską chatę. Cat przygląda się nam chwilę, lecz nie jest zbyt zainteresowana sytuacją. Po kilku krokach znikamy z widoku bezczelnych gapiów, którzy po sytuacji z Lenvie obserwują mnie, jakbym był chodzącą telenowelą.
-Ten pocałunek.- Rudowłosa zawiesza głos. Nie patrzy mi w oczy. Stoi jakieś półtorej metra ode mnie. Czuje chłód i widzę dystans. Chwilę milczymy, a w uszach huczy tylko wiatr.
-Vee...
-To były tylko emocje. Emocje i może trochę zmęczenia po San Fran. Nic poza tym. Mam nadzieje, że wiesz.- Czuje się, jakby uderzyła mnie w twarz. Tłuczkiem do mięsa. Sam nie wiem nawet, dlaczego jej słowa tak mocno do mnie trafiły. Co powinienem teraz powiedzieć? Jeżeli moje ciało, chce powtórzyć tamten czyn, a w głowie pojawiają się wzajemnie przepychające się wizerunki Lenvie i Mavis. Samo poczucie dumy zabrania mi się płaszczyć.
-To ja cię pocałowałem.- odpowiadam krótko. -To ja mogę mówić, że poniosły mnie emocje.- Silę się na obojętny, jak najmniej uczuciowy ton. Chce jej pokazać, że też dla mnie nic nie znaczy. Dalej potrafię się w to bawić. Nic się nie zmieniło.
Moje słowa wprawiają ją w osłupienie. Nie tego się spodziewała? A może właśnie tego się bała? Nie umiem określić. Już chce cofnąć to, co powiedziałem, ale jest za późno. Nie można z taką łatwością odwracać czasu, cofać słów i anulować czynów. Gdybym mógł... Mavis byłaby tu dzisiaj. Jej niebieskie oczy stają się jaśniejsze. Zalewa je łzawa szyba. Dziewczyna kiwa tylko głową i zanim zdążę cokolwiek zrobić, bądź powiedzieć- odchodzi.
Richard.
-A ty gdzie?- warczy stający mi na drodze Mikel. Ze wszystkich sił wpycham starca do środka, ku jego zaskoczeniu. Już nie jestem pijany. Moja siła wróciła, a on się tego nie spodziewał.
-Gdzie chce.- Dozorca jest w takim szoku, że nie potrafi przez chwilę zamknąć ust. Gdy otrzepuje się ze śniegu i posyłam mu wrogie spojrzenie, ten z niesmakiem zamyka drzwi. Już nie może mną pomiatać. Już jestem trzeźwy. Co więcej? Jestem znacznie silniejszy.
-Gdzie Dupree?
-Jest przy odprawie.- Bez słowa ruszam tym samym korytarzem, który wczoraj stanowił dla mnie jeden wielki kołowrót.
-Jest przy odprawie!- nawołuje za mną Mikel, jakby chciał się upewnić, że go dobrze słyszałem. Nie odwracam się. Niknę skręcając korytarzem w prawo. Idę schodami do góry. Drewniane belki skrzypią pod moim ciężarem srodze. Ogrzewam się ciepłem budynku. Wszędzie unosi się zapach świeżo upieczonych bułeczek. Nikt nie będzie mi przeszkadzał. Cała służba już pewnie czatuje na coś dobrego w kuchni. Obrazy wiszące na przemian z oknami na ścianach, wprawiają mnie w niesmak i poczucie dyskomfortu. Malował je sam Ed. Jest w nich coś, co przypomina mi oczy. Boje się, że zaraz te oczy pójdą do niego na skargę. Nie wiem ile mam czasu i kiedy wróci. Nie wiem, czemu towarzyszy mi uczucie, że robię coś złego. Muszę się jednak upewnić. Dostrzegam nareszcie mój cel. Dotykam pozłacanej klamki i powoli wchodzę do środka, spodziewając się, że mogę tam zastać Danicę. Nikogo jednak nie ma. Pokój świeci pustkami. Biurko jest na swoim miejscu, szafa jest zamknięta, krzesło idealnie wsunięte, obrazy wiszą prosto, okno ma zasunięte zasłony w kolorze khaki. Pusto, cicho i dość ciemno.
-Szafa.- szepczę sam do siebie. Zbliżam się do ciężkiego i wysokiego na dwa metry obiektu. Chwytam za klamki obydwu drzwi i biorę głęboki wdech. Otwieram mebel szeroko, lecz wszystko, co było w środku jest idealnie na swoim miejscu. Buty poukładane prosto, futra i garnitury wiszą nie przesunięte, na drewnianych wieszakach. Nie było mnie w tej szafie.
-To był tylko sen...- przysiadam na biurku zrezygnowany. Dochodzi do mnie, że to było tylko moje pijackie majaczenie. Mavis nie żyje. Ja jestem zapijaczonym głupcem. Edwin nie jest zdrajcą. Pochylam się do przodu, zamykam oczy i opieram czoło o dłonie, które łokciami wspieram na udach.
Jak mogłem pomyśleć, że cokolwiek z tego wszystkiego jest prawdą. Jak mogłem się dać zwieść własnemu umysłowi. To uczucie pryskającej nadziei. Tak bardzo chciałbym, żeby ona żyła, żeby to co widziałem, było prawdą. Jakkolwiek okrutna byłaby to prawda, niosłaby ze sobą wieść.
Mavis żyje.
Otwieram swoje oczy, które zaszkliła cienka powłoka z łez. Dalej jestem pochylony. Przyglądam się swoim butom, które ociekają ze śniegu i błota prosto na biały dywan, którym jest niedźwiedzia skóra. Edwin mnie zabije. Jednak jest mi to obojętne. Do czasu. Pochylam się jeszcze bardziej w przód. Prawie tego nie zauważyłem. Wytężam wzrok i zbliżam się pod samą szafę. Nisko przy jej nodze leży coś małego i białego. W mojej głowie pojawia się przebłysk wspomnienia. Ciało obiega dreszcz.
-Niemożliwe.- kucam i biorę w dłonie niewielki odłamek, którego pewnie nie chciało się posprzątać leniwej gosposi. Przez niedokładność jednej ze służek już wiem. W dłoniach trzymam kawałek zbitego wazonu, który wczorajszej nocy uderzył w drzwi szafy. Jeżeli ten wazon faktycznie się stłukł, to...
-Richard?- Moja dłoń samoczynnie zaciska się na drobnym elemencie. Podrywam się z biurka i odwracam w stronę stojącego w drzwiach Edwina, który przygląda się mi niepewnie.- Co robisz w moim biurze?
-Szukałem cię.- To pierwsze, co przychodzi mi do głowy. Ed przygląda się mi, a ja jemu. Obydwoje milczymy. Muszę coś powiedzieć. Nagle czuje, że ogarnia mnie stres. Stoję twarzą w twarz z..? No właśnie. Kim jest Ed?
-Tak?- dopytuje Dupree, widząc moje zmieszanie.
-Wybacz, dawno nie byłem w tym stanie. Trochę boli mnie głowa i jestem... nie w sosie.
-Ah, rozumiem.- Twarz mężczyzny zaczyna promienieć. Udało się.- Chcesz alkoholu?
-Tak, jeżeli mógłbym prosić.- odpowiadam potulnie. Musi wierzyć, że przyszedłem tutaj tylko dlatego, ponieważ nie mam już innego źródła. To dość wiarygodna wersja, ponieważ Garry zaczął robić mi coraz częściej problem. Stwierdził, że spijam cały zapas jego alkoholu i nie starcza dla innych klientów. Edwin zbliża się do kredensu, skrytego za drzwiami. Wyciąga z kieszeni kluczyk i po chwili niesie w moją stronę litrową butelkę, jakiegoś trunku.
-Uważaj, bo to jest akurat mocny egzemplarz. Nie pochwalam jednak twojego zachowania i liczę, że znajdziesz inną drogę w swoim życiu.- Z troską, lecz bez oporu wręcza mi do rąk alkohol, który wahając się chwytam. Patrzę w jego oczy i nareszcie widzę w nich coś więcej. Daje mi truciznę, mówiąc, jak mu przykro. To jest dokładnie to, co robi zawsze. Jestem teraz pewny. Muszę wyjść i wszystko sobie przypomnieć. Muszę wszystko spisać. Póki pamiętam.
-Tylko Richard.- Ed zatrzymuje mnie, gdy tylko moja dłoń muśnie drzwi wyjściowe. Przełykam gorzko ślinę. Obawiam się. Kiedy zacząłem się tak mocno bać? Ten człowiek przez ponad dziesięć lat nas oszukiwał. Ufałem mu. Wierzyłem. To iluzja i to tak dobra, że gdy pryśnie, strach przed realiami cię pożera.
-Tak?- odpowiadam sucho.
-Uważaj na wieczko. Chyba przecieka. Trzymałem tę buteleczkę w szafie i wiesz, co się okazało?- Nie jestem w stanie spojrzeń mu w oczy.- Zachlapała mi moje ulubione pary butów. Dzisiaj rano zauważyłem, że cały dół szafy jest przybrudzony alkoholem. Moje ciało drży. On wie. Wie, że to ja, tylko pytanie, czy wie, że pamiętam?
-Będę uważał.- pcham drzwi, wychodzę. Jak zawsze. Jak straszny i obcy staje się świat i jak samotny się okazujesz, gdy dochodzi do ciebie, że wszystko co znałeś to iluzja, ściana kłamstwa, nieprawda. Trzęsąc się wychodzę z cytadelii. Mijam Mikela, który nie śmie odezwać się do mnie słowem, jednak posyła mi szyderczy uśmiech, widząc butelkę, która wkrótce mnie upoi i znów uczyni bezbronnym. Schodzę schodami w dół, do ludzi, którzy teraz, widząc w moich dłoniach kolejną flaszkę, ignorują mnie. Mijam kilka chat. Trzęsę się. W uszach pulsuje mi gorąca krew. Gdy odchodzę od wścibskich spojrzeń i gwaru miasteczka, na obrzeża wioski, wydaje z siebie okrzyk złości i rzucam naczyniem w ścianę jakiejś chaty. Zaczynam biec coraz szybciej i szybciej, w las. W biel zimy i zieleń drzew, które na jakiś czas mnie ukryją. W dłoni trzymam odłamek, który pomoże mi wszystko sobie przypomnieć.
-Mavis żyje.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top