3/7
Wpadam do pokoju Edwina, w którym zastaje starca wraz z Danicą. Oczy obydwu kierują się prosto na mnie z zaciekawieniem i lekkim wyrzutem. Nie raczę nawet zamknąć za sobą drzwi. Dyszę przepełniony mieszanką różnych emocji. Przechodzę do rzeczy.
-Przyjmuje twoją propozycje.
-Propozycje?- mężczyzna wstaje z krzesła i przygląda się mi bacznie. Wydaje się być rozkojarzony, lekko zdenerwowany. Czyżby nie pamiętał?
-Chce być generałem.
-A tak.- nagle jego czoło jaśnieje. Spogląda w stronę Danici i jednym skinieniem głowy wyprasza ją z pomieszczenia. Kobieta bez słowa wychodzi. Gdy dźwięk jej obcasów zostaje od nas oddzielony ścianą, Edwin zwraca się do mnie.
-Co wpłynęło na twoją decyzję o zmianie stanowiska?
-Przespałem się z tym.- rzucam krótko i wymownie.
-Naturalnie.- mężczyzna wydaje się być delikatnie nieswój, jakby desperacko starał się zwrócić na siebie moją uwagę.- Dobrze więc. Cieszę się z twojej decyzji. Powiadomię radę i innych generałów o twoim awansie. Następną misją będziesz dowodził sam. Postaram się, jak najszybciej rekrutować dla ciebie oddział. Teraz wybacz mi, ale byłem w trakcie czegoś ważnego.- odwraca się do mnie plecami i bardzo ostrożnie zaczyna przekładać coś w szufladzie, którą z kolei zamyka na klucz. Robi krok w moją stronę i kładzie swoją kościstą dłoń na moich łopatkach, lekko wypychając mnie z pomieszczenia.
-Zależy mi na tym, byś przydzielił mnie do zadań w terenie. Tak, jak to zrobiłeś z Oberssen. -podkreślam swoje oczekiwania, zanim Ed bezpardonowo wypchnie mnie ze swojego gabinetu.
-Będziesz bardzo rzadko bywał w Mendocino. To mogę ci obiecać.
-Nie mam z tym problemu.
-Rozumiem.- odpowiada spokojnie starzec, badając moją twarz z konsternacją i troską rodzica. To wszystko znika w mgnieniu oka. Na końcu korytarza dostrzegam Danicę i trzech zbrojnych. Oczekują Edwina. Załatwiłem, co chciałem i cieszę się, że nie trwało to dłużej niż powinno. Zdaje się, że naszemu przywódcy i tak się spieszy na tajne spotkania bohaterów. Patrzymy sobie w oczy na pożegnanie. Dupree klepie mnie w plecy, po czym po prostu odchodzi bez słowa. Jeszcze chwilę przyglądam się ludziom, do których zmierza. Gooddall wydaje się nieco bardziej poważna niż zwykle. Mówi o połowę mniej. Tymczasem dwaj żołnierze nie są mi znani. Ich twarze są zupełnie obce. Może pochodzą z wojsk z północy? Zapewne są z Oberssen. Nie zastanawiam się nad tym długo. Ruszam w przeciwną stronę do wyjścia. Korytarz skrzypi pod moim ciężarem. Wszystko wyłożone jest ciemną boazerią, która aż razi w oczy.
''Szkoda, że cię tu nie ma.''
Rana została rozdrapana. Przy wszystkich. Całe miasteczko będzie miało o czym plotkować przez następne kilka dni. Już sam nie rozumiem. To wszystko jest tak proste i tak skomplikowane równocześnie. Przynajmniej czuje ulgę. Ulgę, że skonfrontowałem ją wreszcie z rzeczywistością. Ulgę, że nacisnąłem na czuły punkt. Zrzuciłem nieco ciężaru z pleców, na nią. Czuję ulgę i wstyd. Powiedziałem za dużo. Dlatego muszę wyjechać. Najwygodniej będzie wyjechać, jako generał, mając cel. Dzicz za bardzo przypomina mi czas spędzony z Mav, poza tym nie jest bezpiecznym miejscem dla samotnego wędrowca. Nigdy nie była, a ja już dawno nie byłem tam sam.
-Pszeeeepraszam Panaa!- Wpadam na kompletnie pijanego Adlera. Mężczyzna zderza się ze mną i zostaje odrzucony na metr w tył. Zatacza się i prawie upada, lecz ratunkiem okazuje się dla niego stary, orzechowy stolik. Przewracam oczami bez chęci pomocy mężczyźnie. Ma brodę, całą w resztach po obiedzie i Bóg wie czym jeszcze. Jego ciuchy są całe w błocie, bądź dziurawe. Sam ma na sobie pełno zaschniętej ziemi. Mebel ledwo utrzymuje się w pionie, porwany w pijacki taniec z Richardem.
-Bezpieczniej będzie ci się czołgać.- mówię zgryźliwie. Nie powinienem go winić za to, że sobie dalej nie poradził. Winię go jednak.
-Oczywiśśście półkówniku!- Adler próbuje się wyprostować i zasalutować, lecz grawitacja okazuje się dla niego zbyt silnym przeciwnikiem. Mężczyzna ląduje twarzą na ziemi. Stojące, co kilka metrów, lampy zaczynają się trząść. Może powinno, ale totalnie nie obchodzi mnie, co robi w cytadeli. Pewnie znowu pomylił drogi. Kiedyś chciał iść spać i pomylił swoje łóżko z wychodkiem. Obudził się prawie trzeźwy, ale po kilku godzinach znowu chodził nawalony jak niemiecki bombowiec. Zapewne chciał zapomnieć o swoim zapachu. Nie wiem skąd bierze takie nakłady alkoholu. Ktoś powinien mu je ograniczyć.
-Dasz sobie radę?- pytam z czystego współczucia, gdy ten zaczyna wymiotować pod siebie.
-Combie, trzy ja kiedy-kcholwiek nie dłem zobie rady? HE?- próbuje spojrzeć mi w oczy, lecz wydaje się oślepiony, bo ciągle je mruży. Z kącika ust wypływa mu bliżej niezidentyfikowana ciecz.
-Czemu w ogóle pytam?- wzdycham retorycznie i mijam pijane zwłoki, które jeszcze chwile mamrotają do mnie, jakieś godne orderu przemowy.
''Gdybyś to wszystko widziała, nie chciałabyś tu być.''
Mavis.
-Chce mieć to wreszcie usystematyzowane.- mówię zamykając oczy w skupieniu i podnosząc dłonie, by uciszyć wszystkich.
-To miejsce, to nasze umysły, które połączyła wiązka świadomości.- zaczyna od nowa Kami.
-Taki sewer online.- dopowiada Kaya krzyżując ręce na piersiach.
-Widzisz tutaj to, co jest w twojej głowie ukryte, bądź nieświadome. Będzie próbowało wyjść do światła i będzie próbowało cię tu zatrzymać.
-Żeby się tak nie stało są z nami Cienie.- wtrąca się nagle brat dziewczyny. Kamal z bliska wydaje się być sympatycznym wujkiem. Najmłodszym z rodzeństwa twojego rodzica, który będzie z tobą w dobrej komitywie i który często będzie cię kryć przed rodzicielskim okiem. Jego uśmiech jest powalający. Nigdy nie widziałam tak białych zębów.
-Mają odwracać twoją uwagę w sytuacji zatracenia. Ściągać cię do rzeczywistości przez wzbudzenie strachu, czyli najbardziej żywego uczucia.
-Nie są naszymi wrogami.- znów przenoszę wzrok na Kamala, który co jakiś czas przerywa objaśnienia swojej siostry.
-I wszyscy tutaj jesteście, ponieważ w normalnym świecie moglibyście umrzeć?-spoglądam na Logana.
-Niekoniecznie umrzeć. Moglibyśmy stracić kontrolę...
-Lub nie ma dla nas już świata, gdzie moglibyśmy żyć. -Kami i Kamal dopełniają się doskonale. Równocześnie są do siebie niezwykle podobni, prawie jak bliźniaki. Jest między nimi jednak znaczna różnica wiekowa. Kaya powiedziała, że na nasze dwa lata, Kami wspomniała coś o dwóch miliardach.
-Bądź się chowamy.- tłumaczy mi naprzemiennie rodzeństwo.
-To miejsce to sanktuarium. Konstrukcja, która ma za zadanie utrzymać nas przy życiu do czasu, gdy będziemy gotowi wrócić.
-Nie możecie się sami wybudzić?- pytam udając zaciekawienie. Tak naprawdę szukam czegoś, co mi podpowie: Jak stąd uciec?
-Nie. To zabezpieczenie. Nikt z nas nie wie, kiedy nadejdzie czas. Jedynie oni czuwają.
-Oni.- powtarzam biorąc głęboki wdech i wydech. Wychodzi na to, że oprawcy, którzy niszczyli przez ponad dekadę ziemię są naprawdę zbawcami, dla innych nacji. To manipulacja. Oni wszyscy zostali zmanipulowani, ale po co? Po co ratują i utrzymują obce gatunki? Jaki mają z tego profit?
-Obudziłam się dużo przed tobą.- wtrąca się Kaya. Wyraz jej twarzy jest łagodny, sama dziewczyna odmieniona. Brakuje jej tej arogancji, którą emanowała na ziemi. Jest inna. To miejsce jest tego powodem. Muszę się zastanowić, czy zmiana dziewczyny jest dobrym, czy złym procesem. Złość, która wypełniała jej serce, która była związana z wydarzeniami z Podziemia, z jej ojcem, ona zniknęła. - Wciąż, wiem o tym miejscu niewiele więcej. Im dłużej tu jesteś tym bardzie ma to sens. Powinnam nie żyć, Mavis. Oto jestem. Nie wiem, dlaczego mnie uratowali...
-A Fred?- zadaje nagle napływające do mojej głowy pytanie. Przypominam sobie, że on również został pojmany. Gdzie jest Fred? Kaya milknie i pochmurnieje.
-Nigdy go nie odnaleźliśmy.- tłumaczy mi Logan głosem pełnym skruchy.
-Właśnie.- kiwam głową, ponownie utwierdzając się w swojej racji. Nie da się zmienić czyjegoś światopoglądu na jakiś temat, gdy doświadczał on jego skutków latami. To po prostu niemożliwe.
-Mavis, być może się jeszcze nie obudził. Może jego obrażenia były tak poważne, że jeszcze jest w procesie regeneracji...- próbuje tłumaczyć Logan. Przerywam mu.
-Gówno prawda. Wszyscy zostaliście zmanipulowani. Wcisnęli wam bajkowy obraz niesłusznie osądzonych, ale mi oczu nie zmydlą. Widzicie, co oni chcą byście widzieli. Podają wam jakiś okruch realiów, który wpychacie sobie wygłodniale do gardła, bo to wszystko, co dostaniecie od nich. Mówicie, że to łaska? To więzienie.- syczę coraz głośniej. Nikt nie śmie wejść mi w słowo. Gdy przestaje mówić, zapada cisza. Głucha, mroczna cisza. Logan i Kaya stoją ze spuszczonymi głowami, oblanymi szarym cieniem. Kami spogląda na mnie z obawą, a Kamal ze złością.
-Wiesz dlaczego nie możesz znaleźć ziemi w pasie?- pytam chłopaka, który nerwowo zaczyna się prostować.- Bo nie pozwolą ci zobaczyć, co się tam dzieje. Uwierz mi, byłam tam niedawno. Ty też tam byłaś i też powinnaś wiedzieć! Rozpoczęli mord.
-Mówisz, że zostaliśmy zmanipulowani.- zaczyna cicho i spokojnie Kamal. -Mówisz, że żywimy się okruchem, który nam rzucili. Każdy kij ma dwa końce. To co uważasz o jednej stronie, równie dobrze może iść od tej drugiej. Ja już znam całą prawdę, tak jak Logan i Kami. Nie tylko o mojej rasie, ale również o rasie Reptilian, Valerie, Cieni, Ludzi i wielu innych. Wy dwie dowiecie się jej wkrótce. Być może, gdyby podali ją wam szokowo, miałabyś inne zdanie.
-Kamal...- wtrąca się Logan, który wychodzi naprzód, chcąc powstrzymać chłopaka od dalszej przemowy.
-Logan powinien zdradzić ci, że...- jego oczy zapalają się na słonecznie żółty kolor. Zaczyna szybciej oddychać. Tym razem nie zauważam tego tylko ja. Jego głowa kołysze się do przodu i do tyłu. Do tego rytmu dołącza kolejno klatka piersiowa i ramiona. Jego skóra zaczyna się mienić. Zarasta ją ciemnobrązowe futro, które zakrywa Kamala w całości. Już po chwili mężczyzna trzykrotnie zwiększa swoją wielkość i wysokość. Kaya cofa się o krok i z przerażenia strąca różowy kamień, który służył nam za lampkę. Już po chwili wyrasta przede mną, wysoki może na trzy i pół metra, wilk? Kot? Coś pomiędzy. Jego pazury szlifują po gładkim, szarym kamieniu, który stanowi podłogę lepianki. Z pyska mimochodem kapie ślina. Ciężko mi coś powiedzieć, ciężko nawet złapać oddech. Czuje, jak uwalniają się poszczególne hormony. Kortyzol, adrenalina, noradrenalina. Głowa pulsuje mi, jak zwykle w takiej sytuacji, z tym że czuje dokładnie pulsacje ciała migdałowatego. Wszystkie elementy mojego układu limbicznego wirują i krzyczą.
''WALCZ albo UCIEKAJ!''
Wybieram opcje ZASTYGNIJ.
Bestia, która jeszcze chwile temu była człowiekiem nagle stała się..? Czym? Czym się stała? Nie słyszę już tego dziwnego procesu, który w nim zachodził. Znikł. Teraz jest dokładnie tym, czym się pokazuje. Jego siostra z kolei dalej emanuje tą uporczywą, blokowaną energią. Nie wydaje się przerażona, bądź zdumiona zachowaniem brata. Uśmiecha się do niego. Przekierowuje swój wzrok na mnie. Czy oni są mutami? Dlaczego umieją się przemieniać? Muty to zwierzęta, nie ludzie, prawda?
-Powinien ci zdradzić, że nic nie jest tym...- w tej sekundzie jej tęczówki z ciemno brązowych stają się neonowo niebieskie, lecz tylko na ułamek sekundy, by znów zgasnąć i stać się bardziej ludzkie.
- ...czym było.
Richard.
-Czemu w ogóle pytam.- Colton wzdycha ciężko, a może po prostu bierze wdech. Nie potrafię tego ocenić. Obraz wiruje mi przed oczami, jak szalony. W jednej sekundzie z pełną kontrolą poruszam się w przód, by po chwili dojść do wniosku, że leżę na ziemi. Nie czułem upadku. Nie czułem niczego. Śmieje się sam do siebie, choć nic mnie nie bawi. Cóż za przyjemna ulga. Chłopak był i nagle go nie ma.
-Hej, COmbieee.- wołam w stronę pustych korytarzy, które wrednie obracają się i nie pozwalają mi przejść. -Twoja strata, mamy wino!- udaje mi się płynnie krzyknąć do nicości, która mnie otacza.
-Sam ubijałem pomarańcze. Heeee. He!- Samotność oblewa mnie chłodnym dreszczem, który wpływa na ściszanie się mojego głosu. Mamrotam coś do siebie. Wydaje mi się, że chodzę po ścianach i sufitach. Słyszę krzyk. Odwracam głowę, lecz dalej nikogo za mną nie ma. Uświadamiam sobie, że trzeźwieje. Znam ten krzyk. Należy do niej. Muszę wracać do siebie, skoro go usłyszałem. Biorę głęboki łyk trzymanego w prawej ręce wina. Wiśniowa ciecz wylewa się strużkami z kącików moich ust. Ocieram twarz prawym rękawem i ruszam dalej przed siebie.
-Uuuu!- staje przed drzwiami w kolorze kakao, za którymi znajduje się gabinet Edwina. Do mojej głowy wślizguje się niezwykle, na daną chwile, zabawny pomysł. Przestraszę Eddiego! Wpadam na drzwi z impetem i bez zastanowienia, czy mężczyzna jest, czy go w środku nie ma, wchodzę. Pomieszczenie wiruje. Biurko, krzesło, wielka szafa, obrazy na ciemno- kasztanowych ścianach. Z trudem i przy pomocy biurka, którego się łapie w chwili utraty równowagi, trafiam do szafy. W jej wnętrzu jest pełno garniturów, które Ed nosił w Podziemiu, skóry i futra, jak również cała kolekcja butów wyjściowych. Bez gracji wpadam do środka i rozpycham się w ciasnym meblu. Zamykam po sobie drzwi i czekam. Dochodzi do mnie, że mój plan jest niezwykle mizerny, gdy mężczyzna nie zjawia się, mimo upływającego czasu. Robię się senny, a butelka pusta. Postanawiam wyjść, gdy dokładnie w tym konkretnym momencie, drzwi od gabinetu się otwierają. Przyciskam sobie dłoń do ust, jak małe dziecko. Czuje pod palcami kłujący zarost, a na spoconym czole, skręcony strączek moich czarnych włosów.
-Cholera!- rzuca Edwin, gdy drzwi za nim zamyka Danica. Moje ciało rwie się już do wyskoku. Chcę zrobić wielkie BUM! Jednak coś każe mi czekać.
-Edwinie, spokojnie. Znajdą go.
-Nie znajdą. Nie mamy już jednostek FBI, które każdym dostępnym środkiem przeczeszą cały kraj. Jeżeli dotrze do pobliskiego miasta, nie wiadomo, co się stanie.
-Jeżeli tam dotrze. Dzicz jest dalej niebezpieczna, a on jest sam. Nawet jeżeli dotrze do Redding, będziemy na niego czekać.
-Ma ze sobą medalion Diexne. Jeżeli będzie umiał go otworzyć...
-Nie będzie umiał. Nie zakładaj najgorszego. Nawet jeżeli dowiedzą się o Układzie Nocy, nie będą w stanie tego pojąć. Potrzebują teraz lidera, którym jesteś ty. Nie będą zwracać uwagi na ten niewielki poślizg, który miał miejsce ponad dziesięć lat temu, na miłość boską!
-Danica. To ja stworzyłem muty. Sądzisz, że nie będą na to zwracać uwagi? To ja do cholery ich tutaj zamówiłem! Jak usługę sprzątającą. I to ja jestem odpowiedzialny za to, że nie chcą opuścić tej cholernej planety. Elity, Mary Brice, dzieci ze statków tego ostatniego dnia. Jeżeli dowiedzą się...
-Dostali przecież to, czego chcieli. Nie rozumiem czemu dalej nie odlatują...
-Ona wypiła Serum. Stworzone według formuły Brice. To znaczy, że jeżeli się wybudzi będzie najpotężniejszą istotą w tej galaktyce. Jeżeli się wybudzi będzie chciała tu wrócić, dlatego nie odchodzą. Dlatego nie atakują. Czekają na jej decyzje. Nie wiem, czy już jest aktywna. Musimy, jak najszybciej zniszczyć statek Diexne. To tam będzie przetrzymywane jej ciało. Jeżeli zniszczymy ciało, zniszczymy ją. Ona nie może wrócić na ziemie. Będzie jedyną osobą, która zna całą prawdę. Musimy się spieszyć i pieprzony Reitner mnie nie powstrzyma. Jeżeli go tylko znajdą mają go wykastrować i zedrzeć z niego całą skórę.
-Edwinie...- Danica wydaje się być zmieszana agresją, jaka bije od zwykle spokojnego przywódcy.
-Cholerny Ben! Nie umiał niczego zrobić poprawnie.- W moją stronę leci wazon z kwiatkiem, który o dziwo widzę bardzo wyraźnie. Cały alkohol w jednej sekundzie wyparował.- Z drugiej strony, jak mogłem powierzyć tak poważne zadanie schizofrenikowi!
-Znajdziemy go. Znalazłam dla ciebie trójkę zaufanych mi ludzi. Zapełnią luki po Reitnerze i wspomogą twój obecny zastęp generałów.
-Nie potrzeba mi ludzi. Mam swoich szpiegów, którzy nigdy mnie nie zawiodą. Incydent w San Francisco odwrócił uwagę. Tak, jak przypuszczałem. Przynajmniej to poszło według planu. Musimy, jak najszybciej zebrać wojska. Nawiąże kontakt z Diexne i zwabię ich w odpowiednie miejsce. Wyślemy jednego, żeby wysadził go od środka. Sprowokuje walkę, by wprowadzić zamieszanie.
-Co jeżeli ona nie będzie uśpiona, bądź co jeżeli oni będą chcieli się zemścić?
-Jeżeli nie będzie uśpiona do akcji wejdą słodkie dłonie Molloy. Pomoże mi stworzyć ten sam szczep, który dodałem do serum Brice.
-A oni?
-Nigdy nie odważą się zniszczyć całego gatunku. Wiedzą doskonale, co by to znaczyło dla ekosystemu wszechświata. Będą musieli się przegryźć i opuścić naszą planetę.- W pokoju na chwile zapada głucha cisza. -Chociaż martwi mnie to, co zrobili na Geratii.
-Na Geratii problem trwał. Tutaj skończy się wraz ze śmiercią Brice. -Danica stara się optymalizować obawy Eda.
-Oni są tylko strażnikami. Przybyli tu na zasadzie układu, który został zerwany w momencie, gdy Benowi odbiła palma i postanowił uciec z moją zapłatą. Nie są delikatni w swoich poszukiwaniach, ale zależy im tylko na jednym. Dopóki to mają, bądź dopóki to istnieje nie interesuje ich nic więcej. Jeżeli Mavis umrze, stracą cel. Jeżeli Mavis umrze układ wygaśnie. Bez zapłaty nie ma pracy.
''Jeżeli Mavis umrze''. Dudniące i równocześnie przerażające zdanie wprawia mnie w zawroty głowy, jeszcze mocniejsze niż te po alkoholu.
-Jeżeli Reitner trafi na Seroshe, bądź Seroshe trafi na niego... Wszystko się skończy. - Danica milczy. Mój oddech. Boje się, że mnie zdradzi. W pomieszczeniu panuje grobowa cisza. Przez szparę między drzwiami szafy dostrzegam, że Gooddall i Dupree kiwają do siebie znacząco głowami, po czym obydwoje wychodzą z pomieszczenia. Gdy drzwi się zamykają pochylam się do tyłu i uderzam plecami w tył szafy. Długo siedzę bez ruchu i słowa, jedynie oddychając ciężko i próbując zrozumieć, co właśnie usłyszałem. Jeżeli to prawda, jeżeli nie jest to moje pijackie majaczenie to...
-Mavis żyje.- szepczę do siebie cicho. Nie wiem skąd mam tyle siły i kontroli, lecz podnoszę się, otwieram szeroko drzwi od szafy i znów nie zważając, czy ktoś będzie czekał na mnie na korytarzu, uciekam. Uciekam w przerażeniu, panice i szoku, przed siebie, jak najdalej. Co kilka metrów tracę równowagę i upadam. Biegnę przez ruchomy labirynt. Biegnę przez obracający się kołowrót.
Mavis żyje.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top