3/4


Mavis.

Przywieram plecami do lepkiej ziemi i unoszę wzrok ku górze. Może mnie nie zauważy? Próbuje wniknąć w błotnistą glebę, stać się jej częścią. To trudne. Po moim czole spływa słona kropla potu. Przykładam brudną, rozdygotaną dłoń do ust. Cisza. Muszę być cicho. Mija chwila, wydaje się być wieczna, ale teraz wszystko jest dla mnie wieczne. Wzdrygam się przerażona, gdy tuż przede mną, niczym anioł z nieba, ląduje postać. Ludzka postać. To nie mroczny cień, lecz ubrany w brązową pelerynę człowiek. Serce bije mi, jak szalone i powoli zwalnia, gdy uświadamiam sobie, że to kolejny raz oni- czuwający. Coś jednak mnie niepokoi. Przyglądam się posturze obcego i próbuje przypisać mu tożsamość. Czy jest postacią, którą znałam? Spotkałam? Przybysz ma na głowie kaptur i jest do mnie odwrócony plecami. Jego jeszcze nie zauważyłam. Kogo reprezentuje? Biorę uspokajający wdech. Dalej dygoczę, ale już się nie boje. Oni nic mi nie mogą zrobić. Nie zranią mnie, przynajmniej nie fizycznie. Chociaż, czy jestem jeszcze fizyczna, by się o to martwić?
Chyba nie.
Próbuje się podnieść, gdy obcy się porusza. Wyciąga swoje dłonie i sięga nimi ku głowie. To dłonie mężczyzny- duże, całe w bliznach i sieci żył. Potem ukazują mi się jego włosy. Ciemne, jak heban. Migotliwe w blasku niezidentyfikowanego światła. Coś zaczyna mi świtać. Dopiero jego twarz paraliżuje mnie od stóp do głów. 

-O nie...- dziwię się, że potrafię cokolwiek powiedzieć. Nie widziałam go, od czasu Podziemia, wtedy w cytadelii. Co on tutaj robi? Nie. Nic tutaj nie robi, bo go tu nie ma. Jest kolejną projekcją, która ma za zadanie dręczyć mnie w nieskończoność. Muszę to pamiętać, mieć na uwadze.

-Mavis!- wzdycha głęboko. Jego oczy emitują ulgę, radość, błogostan. -Tak długo...

-O nie...- powtarzam przerażona, gdy ten rzuca się na mnie i zakleszcza mnie w ciasnym uścisku. Unoszę tylko obronnie dłonie i blokuje go. Jego uścisk jest tak realny, tak ciepły. Ciężko mi pogodzić się z faktem, że to kolejny klon. Czymże innym jest?

-Pamiętasz mnie, prawda? Zachowali twoje wspomnienia?

-Zachowali?!-warczę z łzami w oczach, patrząc w jego morskie oczy, które wciągają mnie do swego wnętrza. Topią swoim blaskiem. Logan wydaje się tak prawdziwy, ale nie ma prawa być. Mówi inaczej niż reszta. Nieskładnie. Nie rozumiem niczego. Umarł. To, co widziałam w cytadelii, było klonem, tak jak Maisha. Pochmurnieje na wspomnienie tamtego dnia. Chłopak widząc moje zmieszanie automatycznie odsuwa się do tyłu. Przeczesuje nerwowo dłonią swoje gęste, ciemne włosy. Uśmiecha się do mnie, tak szczerze. Poprawiam się i przypadkiem dotykam zimną i twardą grudę. Kamień.

-No tak. Masz prawo być zdezorientowana. Sam byłem, gdy tu trafiłem. Minęło tyle czasu i tyle rzeczy się wydarzyło...

-Nie jesteś prawdziwy.- mówię sucho, przez zaciśnięte zęby. Coraz mocniej zgniatam w dłoni narzędzie, które rozbije go na kawałki, zanim ten zada cios mnie. Zanim znów udowodni mi, jak samotna jestem.

-Mavis, pozwól mi wytłumaczyć wszystko.- Chłopak się do mnie zbliża. Obruszam się, co ten zauważa i zwalnia, by zatrzymać się w niedużej odległości ode mnie. Jest do niego złudnie podobny. Przypominam sobie, jak nachalny był pierwszy raz wyznając mi miłość, w ogrodach Anyi. Ten obraz szybko ustępuje miejsca kolejnemu- nocy balu, gdy zapłakana spotkałam go w swoim pokoju. Dwa sprzeczne uczucia względem niego zaczynają ścierać się boleśnie w mojej głowie, przypominając szeregi zdarzeń, tuziny ludzi, których już nie ma, którzy minęli. Czy był klonem, czy realnym Loganem, to co czułam czułam do niego. Czyż nie?- Tak bardzo tęskniłem. Przepraszam, za wszystko.- jego dłoń zbliża się do mojego policzka. Waham się. Sama nie wiem czemu. Czuje jego ciepło, czuje jego zapach, wreszcie czuje jego zimną dłoń na moim policzku. Odwracam głowę w bok i zamykam oczy. Ściskam grudę coraz mocniej. Sprawdzam, czy to na pewno kamień, czy się nie skruszy, gdy wepchnę mu go w czaszkę. Z drugiej strony znów nie mogę się wyrwać. Napawam się jego względną obecnością. To ich cel, czyż nie? Ogłupiać mnie bez końca, aż zwariuje. Chciałabym, żeby był prawdziwy. Chciałabym, żeby oni wszyscy byli. Gdy jego ciepły oddech uderza o tył mojej szyi, tuż przy uchu, ciało obiega rozkoszny dreszcz. To ten moment. Odpowiedni czas, by to przerwać. Inaczej mogę nigdy się z tego nie wyrwać.  Biorę zamach i uderzam chłopaka z całej siły w głowę. Liczę, że się rozsypię, że ucieknie, jak zły duch, którego zdemaskowano, jak klon. Chłopak wydaje z siebie jęk pełen bólu. Nie znika, nie rozsypuje się, nie traci przytomności. Z czoła zaczyna cieknąć strużka krwi, którą ten rozmazuje palcem. Wydaje się ogłuszony. Zamarzam w szoku. Nie rozumiem, czemu się nie rozleciał?

-To nie było miłe.

-Krwawisz.- mówię w połowie przerażona, a w połowie szczęśliwa. On krwawi! Żadne z nich nie krwawiło! Tylko, czy to dostateczny dowód, bym miała pewność, że nie jest kopią Logana? Jakim cudem byłby to Logan?

-Krwawię, jak każdy normalny człowiek uderzony kamieniem w łeb.- mówi nerwowym tonem. Moje oczy z pochmurnych i zmęczonych stają się pełne blasku. Daje słowo, że widzę o kilka tonów barwniej, jaśniej. To naprawdę on! Uśmiecham się sama do siebie i sapię ciężko, podekscytowana. Może przedwcześnie. Jeżeli on krwawi, to znaczy że żyje. Jeżeli on żyje, to ja też wcale nie umarłam.

-Tak przy okazji poćwicz lewą rękę, bo jest słabiutka. - rzucam się mu na szyje i popłakując zamykam go w uścisku, z którego nikt nie zdołałby nigdy uciec. Chłopak przestaje masować swoją głowę i powoli również zakleszcza mnie w swoich ramionach. Po raz pierwszy od dawna czuje ciepło w sercu i uczucie lekkości w brzuchu. Niej jestem tu sama, ani nie jestem martwa. Co najważniejsze? Logan żyje.

-To naprawdę ty!- mówię odpychając się od niego i biorąc w dłonie jego bladą twarz. Strużka krwi zaczyna cieknąć po moich palcach. Wpatruje się w jego oczy, szukając cienia oszustwa. Widzę w nich ból, tęsknotę i ulgę. 

-Wiem, za co mnie masz. Uwierz mi mój klon nigdy nie powstał. Stwórca tych maszyn nie widział mojej twarzy.- patrzę na niego chwilę zdezorientowana, lecz szybko przestaje nad tym myśleć. Tak wiele muszę mu powiedzieć, o tak wiele muszę go zapytać. Oczy muszą jarzyć mi się żywym ogniem. 

-Przepraszam!- mówię zawstydzona. 

-Tego się mogłem po tobie spodziewać.- odrzuca pusto, próbując wstać. 

-Dasz radę?- pytam widząc, jak się chwieje. 

-Bywało gorzej i dałem. Nie przejmuj się tym.

-Gdzie jesteśmy? Skąd ty się tutaj wziąłeś? Myślałam, że umarłeś! Co to ma wszystko znaczyć?!- zaczynam nerwowo dopytywać. Zarzucać go falą pytań. Pochłaniam go nimi. Znów ogarnia mnie ten niepokój. Nieważne, że jestem tutaj z nim. Gdziekolwiek jesteśmy, nie powinno nas tu być.

-Myślałem, że kwestie mojej śmierci jest już jasna. Najlepiej chodźmy stąd. Zaprowadzę cie w miejsce, gdzie nie ma tylu rozpraszaczy i wszystko ci wytłumaczę, pod warunkiem, że obiecasz nie rzucać we mnie kamieniami, jak tylko  poziom twojego zaufania spadnie lekko poniżej przeciętnego. 

-Gdzie chcesz mnie zabrać?

-Nie przejmuj się. Tutaj jesteś bezpieczna. 

-Bezpieczna?- prycham. Chcę już wymienić mu szereg niebezpieczeństw, na które się natknęłam od początku mojego pobytu w tym niesympatycznym miejscu, lecz się powstrzymuję. Czy cokolwiek mi się stało? Czy ktokolwiek finalnie chciał mnie skrzywdzić? Gdzie ja do cholery trafiłam!?

-Po prostu chodź. Jest tego zbyt dużo, żebyśmy rozmawiali w tej dziurze. - odwraca się do mnie plecami i zaczyna piąć ku górze. Przyglądam się jego pasowi, który chcąc nie chcąc naraził się na ekspozycje, gdy Logan uniósł ręce. Nie widzę na nim pistoletu, ani noża, ani niczego, czym ten mógłby mnie zranić, bądź się bronić. Dlaczego nie jest uzbrojony? Z drugiej strony- spoglądam na swój ubiór, który jest dokładnie taki sam, jak w dniu gdy umierałam, może nieco bardziej podarty- ja również nie jestem uzbrojona. Na mojej piersi nie ma nawet apteczki, w której przechowywałam opatrunki, lekarstwa, morfinę. Nie ma również...

-Serum...- szepczę sama do siebie łapiąc się za gardło. 


Colton.

Idę, cały pokryty popiołami, kurzem, brudem i potem. Stało się dokładnie to, czego spodziewał się Nick. Przestraszone i ogłuszone eksplozją potwory w pośpiechu i roztargnieniu rozbiegły się po okolicy ignorując nas, jakbyśmy nie istnieli. Sanitariusze przybyli do doliny i rozłożyli swoje sprzęty, aby móc opatrzyć rannych, bądź zebrać i przechować zmarłych, oczekujących swojego pochówku. Edwin przysłał nowych żołnierzy, którzy nieszczęśliwie zostaną tu kilka dni, by pilnować granic naszego nowego terytorium. Ściągam rękawice z dłoni i ścieram z czoła krople potu. Hełm wspieram na biodrze, podtrzymując go lewą ręką. Utrudniający widoczność kurz, powoli opada. W oddali widoczne są niskie już, zawalone budynki. Sam chodzę po fundamentach, być może kiedyś potężnych wieżowców. Nie ma tu roślinności. Podłoże mogłoby zostać uznane za piaszczyste. Każdy z nas wie, że to szare prochy zmarłych i szczyny mutów. Mijam setki, tysiące,  a może przesadzam, lecz wiele ciał - tych bestii, ludzi. Panuje tu gwar. Wszyscy biegają, to by zabezpieczać granice, to by opatrywać rannych. Część głównego oddziału techników udała się pod eskortą Reitnera do hangaru. Nie interesuje mnie co będą tam robić i ile. Ja odwaliłem już swoją część roboty. 

-Kapitanie Reeduis!- naszą uwagę ściąga biegnąca w stronę Nickolasa, dziewczyna, o brudno miedzianych włosach. Ma na sobie biały strój sanitariuszki, który miejscami zszarzał od fruwającego brudu, miejscami zbrudził się od krwi, zapewne jej poprzednich pacjentów. Ciężko odwrócić uwagę od czerwonego krzyża, na jej pokaźnej klatce piersiowej. Nick posyła dziewczynie jedynie pusty uśmiech. 

-O co chodzi?- pyta wyczekująco. 

-Chciałabym zaprosić Pana na badanie. Z faktu...

-Czuje się zdrów, jak ryba. Dziękuje za troskę, sanitariuszko...?

-Millen.

-Sanitariuszko Millen.- Chłopak posyła jej ciepłe spojrzenie, ulotne, płytkie. Choć w intencji miłe, druzgocące. Młoda, bo niespełna dwudziestoletnia sanitariuszka blednie. Jej płonące, pełne nadziei oczy gasną w jednej sekundzie. Dostrzegam nawet ledwo zauważalne drżenie. 

-Badanie jest obowiązkowe, kapitanie.- Wydaje mi się, że to nieprawda. Zresztą, kto mógłby zmuszać do czegokolwiek Nickolasa. Dziewczyna naciera z przyczyn bardziej wewnętrznych niżeli zewnętrznych. Nie wiedzieć czemu, Nick od czasu powrotu zyskał na atrakcyjności. Znacznie. Za mundurem panny sznurem. Spodziewam się, że przyjaciel brutalnie odeśle dziewczynę, jednak ten posyła mi jedynie dwuznaczne spojrzenie i robi krok w stronę jasnowłosej.

-W takim razie nie mam wyboru, prawda?- widzę, że jest onieśmielona. Sama nie wie, jak się do tego zabrać. Biedaczka. Czeka ją druzgocące zderzenie z rzeczywistością. Stoję bez wyrazu, przypatrując się, jak obydwoje odchodzą w stronę pojazdu sanitarnego, przy którym rozstawiono namioty, by osłonić rannych od żaru ognistego słońca.

-Hadley!- słyszę znany mi głos. Dostrzegam nieopodal zgromadzenie, składające się z Holdena, Hass, Swissa oraz głównej sanitariuszki Janice. Podchodzę, rozglądając się ciągle za brakującą Vee. 

-Nasz bohater, co?- mówi rozentuzjazmowany Swiss. Klepie mnie w plecy tak mocno, że aż czuje w przełyku poprzedni posiłek.

-Nie powinniście podejmować działań bez mojej zgody. Odpowiecie za tę niesubordynacje przed Radą.- mówi sucho Hass. Byliśmy w jej oddziale, pod jej skrzydłami. Co ma nam powiedzieć? Gdybyśmy spieprzyli sprawę, to ona byłaby winna. Ona odpowiadałaby przed resztą. Wiem, że Edwin nie wyciągnie z naszego zachowania konsekwencji, gdyż udało nam się. 

-Oczywiście, Pani generał.- odpowiadam zmęczonym, posłusznym tonem. Jej twarz jest blada, prawie biała, jak mąka. Uwydatniły się jej piegi. Truskawkowe, kręcone włosy stały się brudne, posklejane i bez blasku. Mimo to, kobieta dalej wygląda na piękną. Piękną, przerażoną, poważną i ogarniętą ulgą. Najgorsze za nami. Odniosła druzgocące zwycięstwo, które nie przypadnie jej w zasłudze. Przypadnie Nickolasowi i chcąc nie chcąc mnie.

-Gdzie jest drugi zbawca ludu?- pyta roześmiany Swiss. 

-Jedyny zbawca. To on wpadł na ten heroiczny pomysł. Nie ja.- wzdycham.- Niestety złapały go przed wami fanki. Jest z sanitariuszkami.

-Skubaniec. Nakrzyczysz na niego później Sayle.- Nolan zbliża się do stygnącej z emocji Hass i kładzie jej dłoń na talii. Kobieta obrusza się na ten gest, ale nie spycha dłoni drugiego generała. Jest niezadowolona. Nickolas odebrał jej chwałę. Chcąc nie chcąc, odebrał. Nolan zaczyna ciągnąć Salye w stronę innych zgromadzeń tanecznym krokiem.

-Jakie rozkazy, panno Hass?- pytam pusto, sucho. Kobieta zatrzymuje się i z podniesionymi brwiami lustruje mnie od stóp do głów. 

-Wracacie z Reitnerem do Mendocino. Zrobiliście już wystarczająco dużo.- odwraca się błyskawicznie plecami i rusza w stronę tłumu wiwatujących, tańczących i radujących się szeregowych. Plac San Francisco, który chwile temu był gniazdem mutów, teraz będzie kolejną osadą ludzi. Wyobrażam sobie, jak wkrótce wśród zgliszcz staną nowe budynki, wyrosną nowe rośliny, które posadzą w nowej, przywiezionej z północy ziemi. Szukam na horyzoncie ciał, uciekających stworów, które nie mają odwagi odebrać swojego domu nam, lecz nie mają również odwagi odejść. Jest ich niewiele, ale są. Będą jeszcze dłuższy czas. San Francisco jest duże. Im głębiej w stare miasto, tym więcej wysokich budowli, które były wystarczająco silne, by się nie zawalić. Miasto bliżej morza będzie teraz nowym domem dla tych potworów. Niebezpiecznie bliskim dla naszej osady i trudnym do oczyszczenia, dla naszych żołnierzy. Póki co jest zbyt wcześnie, zbyt gwarnie. Nikt o tym nie myśli. Panuje zbyt duże zamieszanie, by rozważać o szczegółach.

-Gratulacje, kapitanie Hadley!- zwracają się do mnie obcy ludzie, sanitariuszki, technicy, szeregowi, zwiadowcy, kobiety i mężczyźni. Ubłoceni, we krwi, sadzy, z czarnymi dłońmi, szyjami, poparzeni od ognia, w poszarpanych mundurach, z zadrapaniami, odciętymi uszami, czasem bez jakiegoś palca, czasem bez jakiejś kończyny. Wszyscy mijają mnie i ruszają w stronę wygłaszającego zwycięskie przemowy mężczyzny. 

-Cole.- zatrzymuje mnie głos Holdena. Odwracam się zmieszany, spoglądam mu w oczy. Dawno nie rozmawialiśmy. Czuje się niekomfortowo, nienaturalnie. Chłopak wydaje się mieć podobne wrażenia względem mojej osoby, co odbija się na jego postawie i mimice. - Dziękuje. Uratowaliście nas wszystkich. - mówi sucho, spuszczając wzrok prosto w ziemie. Czuje potrzebę wyrwania go z zakłopotania, w które wpadł. Sam tymczasem zostaje zawładnięty przez własne nerwy. 

-Dziękuje.- mówię nagle. Orientuje się w jednej sekundzie, że wypowiedziałem te słowa, całkiem bez kontekstu. Jego wzrok wskazuje na to, że nie wie, o co mi chodzi.- Za ostrzeżenie, wtedy, podczas bitwy.

-A tak.- ożywia się, kiwając szybko głową. - To normalne.- uśmiecha się do mnie i szybko chowa w swojej cichej skorupie. Kiedy staliśmy się sobie tak obcy? Przypominam sobie te miesiące ciszy. Znów zaczynam czuć tę niechęć, lecz głównie do Lenvie. ''Ona ich uratowała. Ranna, ze złamaną nogą, zeszła z tego wózka, by oni mogli uciec. To oni uciekli. Ona umarła za nich''. Otrząsam się z zamyślenia. Stoimy w tym niezręcznym milczeniu.

-Widziałeś Venus?- pytam wreszcie. 

-Tak, Syanna poprosiła ją do Lenvie na badania. Powinna być w namiocie.

-Dzięki.- mówię posyłając mu łagodny wyraz twarzy. Nie uśmiech, lecz coś, co na kontinuum wyrazów mimicznych znajduje się przed uśmiechem. Na uśmiech mnie nie stać. Mijam chłopaka. Obydwoje na pewno czujemy ulgę. Rozmawialiśmy. Nareszcie przeprowadziliśmy jakąś rozmowę. To zawsze krok do przodu i cząstkowa ulga. Głównym powodem mego wewnętrznego ukojenia jest fakt, że nasza próba komunikacji dobiegła końca. Ruszam w stronę sanitariatu, który z każdym krokiem staje się większy i większy. W cieniu materiału siedzą, leżą, bądź stoją ranni, sanitariusze, pułkownicy. Nie widzę nigdzie Venus. Gdzieś przebłyskiem dostrzegam czerń włosów Lenvie, ciasno zawiązanych w kok. Dziewczyna ubrana jest w biały strój sanitariuszki, z czerwonym krzyżem na piersi. Jest zmęczona, zabiegana i zirytowana. Biała sukienka opina się jej na brzuchu.
To nie jest najlepszy moment. 
Ruszam w jej stronę, gdy ta nakłada igłę do strzykawki.

-Esther, idź do piątki i podaj mu tiopenal. Potrzebujemy morfiny.

-Mam już dwadzieścia trzy łóżka do obsługi.- mówi z wyrzutem sanitariuszka o włosach koloru wiśni.

-No widzisz, już masz dwadzieścia cztery.- Lenvie nawet na nią nie patrzy, pochyla się nad wpółprzytomnym żołnierzem, który nie ma prawej ręki, a jedynie kikut, owinięty bandażem, kiedyś białym, teraz szkarłatno-brunatnym. Bez zawahania wbija mężczyźnie w żyłę potężną igłę. Odwracam wzrok.- Ja mam drugie tyle.- na słowa Davis, Esther jedynie przewraca oczami i rusza ospałym krokiem w głąb namiotu.

-Widziałaś Venus?- pytam bezceremonialnie. Zna mój głos. Wie doskonale, że to ja. Słyszała mnie również, gdyż jej ciało stało się bardziej napięte. Stoi odwrócona do mnie plecami. Milczy i zajmuje się swoimi rzeczami.

-Widziałaś, czy nie?- ponawiam pytanie zirytowany. Nie robi to na niej większego wrażenia.

-Nie każdy biega za twoją rudą ukochaną.- warczy, odwracając się wreszcie w moją stronę. Nie patrzy na mnie jednak. Pośpiesznie mija mnie i rusza do kolejnego pacjenta. Przysiada na łóżku i wyciąga z kieszeni kilka tabletek. Poprawia leżącego, otumanionego żołnierza, który coś do siebie szepcze. Wkłada mu do ust kilka białych kapsułek i wyciąga z fartucha drewniany kubek, który napełnia wodą, z beczki obok polowego łóżka, i przykłada od ust rannego.

-Szukam jej, by przekazać rozkazy Hass.- dlaczego się jej tłumaczę? 

-Syanna przygotuj więcej kodeiny.- Przyglądam się drobnej szatynce, która obsługuje łóżko obok. Wydaje się być przerażona, jakby w pośpiechu. Obsłuchuje kobietę, nieprzytomną, z rozciętą głową. Znów zapada dłuższy moment milczenia, przerywany głośnym przełykaniem wody. Len widzi, że nie mam zamiaru odejść.

-Nie obchodzi mnie to. Nie widziałam jej tutaj.

-Wzywałaś ją do siebie. Nie przyszła jeszcze?

-Po co miałabym ją wzywać?

-Wysłałaś Syanne, by przyprowadziła Venus na badania?

-Po co miałabym to robić?

-Holden powiedział...

-Musiał się pomylić.- odbiera pijącemu kubek. Podrywając się gwałtownie do pionu, wylewa zawartość naczynia na ziemie. Jej znudzone spojrzenie trafia prosto na moje, jak strzała. - Syanna jest ze mną tutaj, tak jak reszta sanitariuszek. Nie straciłyśmy rozumu, żeby zapraszać zdrowych, gdy mamy po sufit rannych.- A co z Millen?  Milczę chwilę. Chowa kubek, zasuwa kieszeń z kapsułkami, znów mnie mija. Próbuje wyglądać na twardą, ale bije od niej delikatność. 

-Powiedz jej, żeby do mnie przyszła, gdyby się pojawiła.

-Do ciebie, czy do Hass?- staje sparaliżowany. Obydwoje zaczynamy piorunować się spojrzeniami. Nie ma to większego sensu. Rozmowa z nią nie ma większego sensu. Czuje potrzebę ucieczki od tego i od niej. Znów w mojej głowie pojawiają się te mroczne myśli. Myśli, które nasuwają mi jeden smutny wniosek. Uważam iż jej życie było mniej warte niż życie Mavis. To ona powinna była umrzeć. 
Odchodzę bez słowa. Dopiero teraz dochodzi do mnie, jak szybko bije mi serce, jak mocno mam zaciśnięte dłonie w pięści i jak bardzo spięty jestem. Ruszam w stronę zgromadzenia, które nagle zebrało się przy niedużym pagórku, powoli rozluźniając całe ciało. 

Reitner. Wrócił.

-Razem z pozostałymi generałami głównymi, którzy nie mają przyjemności z nami być, bądź wrócić do Mendocino, chciałbym podziękować wszystkim walczącym, jak również złożyć cześć wszystkim poległym w bitwie.- jego głos z każdym moim krokiem staje się coraz donośniejszy, coraz radośniejszy. Na moje prawo dostrzegam pusty pagórek. Atrakcyjne miejsce, by w spokoju posłuchać i poobserwować. 

-Część z was wróci dzisiaj do domu.- wtrąca się Hass, gdy staje na podwyższeniu, tuż nad tłumem. Oglądam się za siebie. Lenvie dalej biega całkiem zamieszana, w tłumie rannych. Kilka wozów już wyrusza, zabierając ciała. Trzeba będzie je oddać rodzinom, skremować, urządzić pogrzeby. Skwar jedynie przyspiesza procesy gnilne. Wszyscy chcieliby dostać szczątki najbliższych w miarę godnym stanie. Wielu żołnierzy zostało już oddelegowanych na granice, by odganiać rozwścieczone stwory. Noc tutaj to koszmar. Noc na cmentarzysku. Na szczęście mnie nie czeka. Szukam Nicka, Venus. Może ich uwagę ściągnął Reitner. Nikogo nie mogę znaleźć. Jest nas tak dużo. 

-Część zostanie dzisiaj w dolinie, by bronić pracujących techników. Wasze poświęcenia nie będą zapomniane. Dzisiaj budujemy nowy, lepszy świat. To o was będą śpiewać pokolenia, które nie zaznają brutalności naszej rzeczywistości, dzięki wam!- na te słowa wszyscy zaczynają wiwatować. Szeregi rąk unoszą się w górę, jak las i radośnie chwieją się i kołyszą. 

-Jak wiecie hangar był dla nas kluczowym punktem, na drodze do odbudowy naszej cywilizacji. Dzisiaj technicy zajmą się naprawą starych i budową nowych maszyn...- mój wzrok ściąga nagle przebłysk światła. Coś odbija blask słońca i razi mnie w oczy. Ognista kula, która jarzy się wysoko nad naszymi głowami, ostrzega mnie, uprzedza. Widzę wreszcie drobną szatynkę, w białym stroju, z czerwonym krzyżem na piersi. Dziewczyna nie wygląda już na przestraszoną, zmieszaną, niepewną, bądź w pośpiechu. Jest uśmiechnięta, ale jakoś inaczej. Ten uśmiech budzi niepokój i mimo, że jest daleko widzę ją. 

-Syanna?- szepczę sam do siebie. Odwracam głowę. Badam pobliski sanitariat. Widzę Esther, Lenvie, Holdena i ... Syannę? Czy mój umysł płata mi figle? Szybko rozglądam się do przodu i do tyłu. Czy ma siostrę bliźniaczkę? Przyglądam się tej w tłumie. Coś w  niej odbija blask słońca, jak kawałek szkła. Nikt na nią nie patrzy. Wszyscy wiwatują. Zbliża się, jak wąż. Tuż pod pagórek. Dopiero teraz widzę, że w dłoni ma sztylet, który miga mi po oczach, odbitym światłem. Mam przebłyski wspomnień. Po bitwie mijało mnie mnóstwo osób. Rannych, pociętych, kobiet, mężczyzn, z czarnymi dłońmi i poparzonych.

-Czarne dłonie i poparzenia.- mówię sam do siebie, jakby otumaniony. Dziewczyna wychodzi z tłumu i zbliża się do dalej przemawiających Hass i Reitnera. Widzą ją, ale niczego nie mówią. Jest sanitariuszką, może niesie jakąś informacje. Nikt nie widzi jej dłoni, która niknie w fałdach białego stroju. Wiem, co nastąpi. 

-Jest nas coraz więcej. Inni odlecieli. Poradziliśmy sobie z nimi. Zostało nam ostatnie zagrożenie.- kontynuuje Reitner.- Prawdziwe zagrożenie minęło!- powtarza. Otoczenie znów obiega fala głuchych wiwatów. Wiatr uderza o moją twarz, niczym zimne ostrze. Przełykam ślinę.

-A teraz...- zaczyna Hass, lecz nie dane jej skończyć. Okolice obiega dramatyczny odgłos wystrzału. Przez chwilę słychać tylko pisk. Syanna rozsypuje się na oczach wszystkich, w kupkę czarnego szkła, gdy moja kula trafia jej ciało. Wszyscy zamierają, milczą. Ich spojrzenia odwracają się w moją stronę. Trzymam wyciągnięty przed siebie TEC-9, z którego lufy jeszcze ulatuje dym.


''Prawdziwe zagrożenie minęło!'' -W mojej głowie dudni dalej echo słów Reitnera.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top