3/23

Lenvie.

Dom Cat był pusty. Nikt mi nie otworzył, mimo iż z uporem pukałam w każde okno. Co mnie mocno zdziwiło ukochany koń dziewczyny dalej stał w stajni. Wygląda, jakby była, ale nikt nie wiedział gdzie. Nikt również nie mówił o jej braku, jakby po prostu się mijała z połową Mendocino. Jakby była duchem, którego nikt nigdy nie widział. Wpadłam na pomysł, że może jest z Anyą, chociaż Flora mówiła, że ta ma nową, starszą opiekunkę. Wzięłam dzisiaj dzień wolnego, aby móc bardziej skupić się na tym, co przez ten cały czas umykało mojej uwadze. Powołałam się na bardzo intensywne nudności. Nikt nie podważy złego samopoczucia kobiety w zaawansowanej ciąży. Idę uliczkami bardzo opustoszałego Mendocino. Większość generałów wyjechała ze sporymi oddziałami żołnierzy, by zacząć się gromadzić. Dzień, o którym mówił Ed, zbliża się. To przychodzi nagle. Czy jesteśmy gotowi atakować niebo? Obawiam się, że to pochopna decyzja. Roth nie wyciągnęła konsekwencji mojego zachowania, ale przypuszczam, że ma to związek z nieobecnością Edwina.

-Wydaje ci się, że to dobry pomysł? -pytam chyba sama siebie, patrząc na swój brzuch. Jesteśmy w tym we dwoje. Ja i ty, maluchu. Nikt nie zwraca na nas uwagi, lecz coś mi mówi, bym obserwowała ulice Mendocino. Edwin wyjechał, lecz jego oczy mogą być wszędzie. Wzdycham głęboko i ruszam do domu, w którym mieszka Anya. Zatrzymuje się przed dębowymi, ciężkimi drzwiami. Pukam w nie delikatnie, nieśmiało. Może za słabo. Po chwili słyszę kroki, ktoś powolnie, ale hucznie schodzi po schodach. Przełykam ślinę. Przede mną materializuje się starsza, acz pogodna kobieta. Odwzajemniam jej uśmiech.

-Dzień dobry. -mówię kompletnie nie wiedząc, co dalej. Kobieta nie odpowiada. Jedynie uśmiecha się ciepło. Czy to ona jest teraz opiekunką Molloy?

-Przyszłam zobaczyć się z Anyą. Jak się czuje?

-Anya nie przyjmuje odwiedzin, słoneczko. Lepiej, by odpoczywała.

-O. Słyszałam, że można do niej zaglądnąć w każdej chwili. - coś tutaj śmierdzi.

-Już nie. Jej stan się troszkę pogorszył. - zamieram. Co mam powiedzieć? Że niosę tajną przesyłkę. Ten sprytny skubaniec zabezpieczył ją, ponieważ jest kluczowa. Nikt jej nie próbował odwiedzać. To błąd. Ona przecież wie najwięcej. Przyglądam się szarym oczom staruszki, która blokuje mi przejście. Jakie inne mam wyjście? Decyzja Lenvie.

-Dobrze, wydaje mi się, że jako lekarz będę w stanie to również ocenić. -To mówiąc wpycham zaskoczoną staruszkę do środka i ruszam schodami na górę. Intuicyjnie kieruje się do pokoju, którego okno wygląda na rynek i zawsze pali się po zmroku.

-Co robisz?! Nie możesz tam wchodzić!- starsza pani chwyta mnie za rękę. Wbija w moją skórę swoje długie paznokcie. Jest za słaba, aby mnie zatrzymać. -O wszystkim dowie się Edwin!- kobieta krzyczy coś za mną, lecz nie jest w stanie dorównać mi kroku. Idę szybko i zdecydowanie, jakbym była w pełni sprawności fizycznej, tymczasem jestem w dziewiątym miesiącu ciąży. Anyi pilnuje tylko starsza Pani? Gdzie haczyk?

-I tak by się dowiedział. -mamroczę do siebie. Muszę ją zobaczyć. Za wszelką cenę. Otwieram różne drzwi na piętrze, lecz żadne nie prowadzą do pokoju Anyi. Nareszcie wpadam na te właściwe. W pomieszczeniu znajduje się jedynie stare łóżko, dywan i stolik, na którym pełno jest różnych tabletek i szklanka z wodą. Czuje zapach potu, moczu i leków- chemicznych, intensywnych, leków. Cuchnie tutaj śmiercią.

-Anya? -pytam, jakbym jej nie poznawała. Okno jest szczelnie zamknięte. Jest duszno. Kobieta leży przywiązana do łóżka i patrzy tępo w sufit. Z ust cieknie jej ślina. Czy ona żyje? Doskakuje jej w jednej chwili i w pierwszym odruchu sprawdzam puls. Słyszę skrzypnięcie drewnianych schodów. Odwracam się za siebie wściekła. Co oni jej do jasnej cholery zrobili? Gdy moje spojrzenie spotyka się ze spojrzeniem staruszki, ta wzdryga się, jakby doszło do niej, że dostałam się do Anyi. Kobieta odwraca się na pięcie i zbiega na dół, szybciej niż się tutaj wspinała. Idzie po strażników. Wie, że sama mnie nie wyprowadzi. Mam mało czasu.

-Anya? Słyszysz mnie? -próbuje cucić kobietę. Z bliska wygląda jeszcze gorzej. Przyglądam się białym tabletkom, które leżą na stoliku nocnym. Jest tutaj tak pusto, tak smutno. Nie łapie ze mną kontaktu wzrokowego. Jest kompletnie wyprana. Jej sucha skóra, jest w sinym kolorze, jakby się dusiła, jednak widzę, że oddycha.

-Gdzie jest Catty? Wiesz gdzie jest Catalina? -na dźwięk imienia Cat, Anya zaczyna coś mamrotać, wierci się, wydaje się być gdzieś bardzo daleko. Ona mnie nie słyszy, mimo że jestem tuż obok niej.

-Co to za cholerstwo? -biorę tabletki do rąk. Moją uwagę zwraca jedna. To nie tabletka. To kawałek papieru? Nie to coś innego. Listek? Listek z dziwnym uśmiechem. Jakby opłatek. Co to jest? Anya wreszcie na mnie spogląda. Kobieta obrusza się przerażona, gdy dostrzega, co trzymam w ręce.

-Mmmmm.... NIE. NIE. NIE.- Zaczyna krzyczeć, próbuje się odsuwać, lecz blokują ją sznury, ciasno zawiązane na kostkach i nadgarstkach. To nie jest normalne. Gdzie jest Cat?

-Jest na górze. -do moich uszu dochodzą dźwięki z dołu. Przyszli po mnie. Chowam dziwny listek do kieszeni. Czymkolwiek jest, Anya boi się tego, jak diabła. Muszę dowiedzieć się więcej. Obiegam pokój wzrokiem, lecz nie ma w nim niczego. Tylko te tabletki, listek i związana Anya.

-Dobra! Już! -wstaje, gdy do pokoju wpada dwójka strażników. Jeden mocno chwyta mnie za ramię i wygina je do tyłu, sprawiając mi tym niebagatelny ból. Anya szamoczę się wciąż, jakby w transie- przerażona.

-Ostrożnie, jest w ciąży. - gani go drugi z przybyłych po mnie pionków Eda. Pielęgniarka ignoruje nas i podbiega do Molloy. Wyciąga ogromną strzykawkę i wbija ją w ramię kobiety, która zaczyna coraz głośniej krzyczeć. To jakiś niebieski płyn. Czym oni ją odurzają?

-Wychodzimy. Powinna pani odpoczywać przy takich nudnościach, panno Davis.

-Dziękuje, za ekspercką poradę.- nie wiem nawet kiedy, ale zostaje wyprowadzona przed dom. Teraz oczy wszystkich przechodniów kierują się w moją stronę. Odprowadzą mnie? Do celi? Do Holdena? Wiem mniej niż wcześniej. O co w tym wszystkim chodzi?

Colton.

Jej stan ze złego przeszedł do krytycznego. Nie jestem pewien, czy wytrzyma tyle, ile dał jej Dupree. Jej ciało rozkłada się w moich rękach, w zatrważającym tempie. Czuje się taki bezsilny. Nie mogę tego powstrzymać. Cokolwiek jej wstrzyknął, nie mam czasu, by jej pomóc. Nie mam środków. To koniec. Najpierw straciłem Mavis, teraz tracę ciebie.
Moje słone łzy skapują na jej blade policzki. Nie rusza się, jedynie ciężko oddycha. Ma otwarte oczy, lecz mnie z całą pewnością nie widzi. Wydaje się patrzeć gdzieś dalej. Moje prośby i lament ustały. Nie pomogą. Niczego nie zmienią. Richard również milczy. W celi panuje prawie grobowa cisza. Miał dokonać egzekucji pod Mendocino. Dlaczego nagle zmienił zdanie? Dlaczego nas zostawił? Czuje się wyczerpany, głodny. Moje ciało miejscami jest już sine, przez panujący wszędzie mróz.

-Dlaczego nam nie uwierzyli. -pytam sam siebie. Edwin udzielił mi na to pytanie odpowiedzi już wcześniej, jednak wciąż nie mogę tego zrozumieć. Mieli dowody na tacy, a i tak wybrali ślepą wiarę w tego tyrana.

-Jest zbyt blisko końca. Obiecał im coś, a oni oczekują spełnienia tej obietnicy. Jeżeli doszłoby do buntu, to jak mógłby dać im wolność? To był zły czas.

-Czy kiedykolwiek będzie dobry?

-To bez znaczenia, to już koniec. Mavis nie przeżyje. Vee umiera. Resztą pewnie zajmie się w Mendocino. Wszyscy skończymy tak samo. Pewnie wie, że Lenvie coś kombinuje i dlatego pośpieszył z powrotem. My już mu nie zaszkodzimy.

-Co się z nią stanie teraz?

-Módlmy się, by Edwin mimo wszystko nie zorientował się, że coś wiedziała. Módlmy się szczerze, bo to będzie cud, jeżeli przeżyje. - dochodzi do mnie, jak bardzo naraziłem Len i Holdena. Obydwoje teraz zapłacą najwyższą cenę. Ona nawet nie wie, że on już po nią jedzie. Grał nami, grał nami tak, by ułożyć z tego odpowiednio heroiczną historię, w której to on jest bohaterem.

-Może tak miało być. Może to jest właściwy koniec. Ten na swój sposób szczęśliwy. - w celi znów słyszalny pozostaje jedynie sapiący charkot Vee.

-Dla mnie wcale nie wygląda, na szczęśliwy. - szepczę. Richard zakrywa się swoim kapturem jeszcze szczelniej i odwraca do mnie plecami. Umrzemy tutaj. Zamarzniemy. Milczymy.

-Słyszysz? -Richard odwraca się w moją stronę i prostuje swoją zgarbioną sylwetkę. Nasłuchuje. Ja jednak wciąż nie słyszę niczego. Odrywam wzrok od jej słodkiej, bladej twarzy, która powoli zaczyna się zapadać. Próbuje usłyszeć, cokolwiek zwróciło uwagę Adlera. Dopiero po chwili dochodzi do mnie, że ku naszej celi ponownie ktoś zmierza.

-Wracają? -pytam zaciskając dłonie mocniej, na wiotkich ramionach Vee. Kroki przybyszy są głośne, ciężkie i zdecydowane. Po moich plecach biegnie dreszcz. Mijają sekundy. Pod cele podchodzą ludzie, lecz inni od tych, którzy przybyli z Edwinem. Przez chwile lustruje przybyłe cienie wzrokiem. Spodziewam się, że to oni poprowadzą nas na egzekucje. Do pomieszczenia wpada grupa uzbrojonych żołnierzy. Krata, która dzieli nas od wolności zostaje przez nich dosłownie wyrwana. Zanim zdążę pisnąć dostępują do mnie z jasnym zamiarem wyrwania z moich objęć Vee.

-Chwila!- krzyczę, lecz to bez znaczenia. Oni mi nie odpowiadają. Pewnie wiedzą, że umiera. Przyszli po zwłoki, odpadki. Sprzątają bałagan Dupree. Wyrzucą ją w śnieg? Być może, gdy ten stopnieje jej ciało wyjdzie do wierzchu. Może wtedy zainteresują się tym dzikie zwierzęta, które wówczas urządzą żer. Taki los ją czeka? Nie może. Przecież ona jeszcze żyje. Próbuje szarpać, kopać, walczę o nią, jak lew, lecz na darmo. Gdy ta ostatecznie zostaje mi wyrwana z objęć, czuje fale bezsilności. Przegrałem. Dzieje się jednak coś zupełnie innego, niż przypuszczałem. Vee nie zostaje wyniesiona. Kładą ją na dziwnych noszach i zamiast opuścić cele, wnoszą jakieś torby do jej środka. Osób w tym małym pomieszczeniu gromadzi się tak wiele, że zupełnie nie zauważam lekarza, który pochyla się nad Venus i wstrzykuje jej coś w klatkę piersiową. Ta w odpowiedzi bierze głęboki haust powietrza, tak jakby wcześniej nie mogła oddychać.

-Co tutaj się dzieje?- pyta za mnie Adler.

-Zwrot akcji, Richardzie.- z pomiędzy tłumu wychodzi znana mi dobrze sylwetka. Siwizna na jego głowie jest jeszcze bielsza niż uprzednio zapamiętałem.

-Seroshe.- szepczę do siebie. Widzę ducha? Może to nie jest żywy człowiek? Może to iluzja? Złudzenie? A może ja też nie żyje i widzę to czego nie ma?

- Zabierzcie ją do ambulansu. Potrzebuje stałej opieki lekarskiej. Resztę zabrać do mnie.

-Jakim cudem się tutaj dostałeś?- Richard zostaje podniesiony do pionu. Jest w takim samym szoku, co ja.

-Dość podobnym do ciebie, Adler. Bramą wejściową. To nie jest odpowiednie miejsce do rozmów. Ten obszerny pseudo król tego miasta dał mi tylko dziesięć minut, żeby was stąd wyprowadzić. Po tym czasie jego ludzie zaatakują moich. Musimy wrócić w góry. Edd z całą pewnością zostawił tutaj swoje oczy, by mieć pewność, co się z wami stanie i czy Leonidas jest godny wiary.

-Jakim cudem udało ci się go przekonać?

-Nie było to wybitnie trudne. Jak już pewnie wiecie nie jest godny wiary. Wolał puścić was wolno, niż puścić to ich drewniane miasto z dymem. Ludzie z Medfort żyją blisko gór, wiedzą co się w nich czai, ale jest wyraźny powód, dla którego omijają te tereny szerokim łukiem. Gdy ten powód puka im w okna pochodnią, są raczej skłonni się układać.

-Ale Edwin jest gorszą.

-Na to wychodzi, dlatego zbierajcie się, jeżeli nie chcecie tutaj zamarznąć na śmierć. Mamy wiele do omówienia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top