3/21
Lenvie.
-Trzymaj tutaj. Nie za mocno. -gdy tylko wchodzę do wnętrza lecznicy uderza mnie ten doskonale znany odór. Pot, krew, gnijące mięso. Wszędzie jest pełno łóżek, na których leżą chorzy, konający. Między nimi wirują, jak dobre wróżki pielęgniarki. Niektóre są uśmiechnięte, inne bardzo poważne, wszystkie zmęczone. Widzę doskonale znanych mi pacjentów, którzy wciąż spoczywają w tych samych miejscach. Niektórych niestety brakuje. Czuje w sercu ucisk, ale nie żalu, czy niepokoju. Odczuwam adrenalinę, pewnego rodzaju radość. To miejsce było wyczerpujące, ale tęsknie za nim. Wreszcie dostrzega mnie jedna z zapracowanych pszczół tego ula.
-Lennie? Co ty tutaj robisz?- Obrey. Długie, falowane blond włosy, kryją się w niezdarnie zawiązanym koku. Na jej czole widzę smugi krwi, stróżki potu i ciemne plamy. Niesie dwa dzbanki, zapewne wody, dla pacjentów.
-Tęskniłam. Wpadłam zobaczyć, jak sobie radzicie. -uśmiecham się delikatnie. Prawą dłonią podtrzymuje swój intensywnie zaokrąglony brzuch.
-Cieszę się, że cię widzę. -uśmiecha się do mnie życzliwie. Gdy tutaj jeszcze pracowałam była jedynie nosiwodą. Teraz ma na sobie fartuch pielęgniarski, co jest oznaką, że pomaga przy nieskomplikowanych zabiegach. Jest słońcem tej lecznicy. Ma może piętnaście lat, lecz wykazuje się niebywałą odpowiedzialnością i dojrzałością. Straciła rodziców gdzieś daleko wstecz. Została sama z starszym bratem, który jest teraz w oddziale Holdena.
-Radzimy sobie, jak zawsze- ledwo. Jak bobas? Chyba już wkrótce czas, prawda?
-Bliżej końca, niż początku. Wkrótce się poznamy.
-O Lenvie!- czuje, jak ktoś kładzie mi na ramieniu dłoń. To mijająca mnie pielęgniarka, która jedynie uśmiecha się do mnie ciepło i biegnie dalej w głąb sali. Bez pytań, bez odpowiedzi. Zaczynają zauważać moją obecność. Kilka dziewczyn posyła mi pogodne spojrzenia, kilka udaje, że mnie nie widzi.
-Już nie mogę się doczekać. Flora powiedziała, że jak dalej będę sobie radzić tak, jak dotychczas, to będę mogła uczestniczyć w twoim porodzie.
-Rozumiem, że już ustalacie skład na ten wielki dzień? -śmieje się cicho.
-Oczywiście, że tak. Każda z nas chciałaby być z tobą w tej chwili, ale wiadomo, że dla twojego komfortu i komfortu dziecka, będą to tylko szczęściary, które wybrała Flora.
-A gdzie ona teraz jest? Jest zajęta? -Flora zajęła moje miejsce, gdy postanowiłam wplątać się w plany Coltona. "Plany" - cokolwiek ten wymyślił. W co ja się zasadniczo wplątałam?
-Jest na górze w gabinecie. Jest duże zamieszanie z aktami kilku pacjentów. Ostatnio ich dużo odchodzi. Brakuje nam ciebie. Nie tylko nam, im również. -dziewczyna obiega swoim miodowym spojrzeniem ogromną hale, wszystkie łóżka, każdą smętną twarz. -Mam nadzieje, że nie zostaniesz tam na zawsze i jak tylko mała przyjdzie na świat, wrócisz.
-Też mam taką nadzieje, Obbie. Pójdę do Flory. Nie będę ci przeszkadzać. -kładę swoją dłoń na ramieniu dziewczyny i gładzę ją serdecznie. Ta jedynie kiwa głową, uśmiecha się i odchodzi kontynuować, cokolwiek do tej pory zaczęła.
Mijam kolejne łóżka. Łatwiej mi mówić, że to tylko łóżka. Widok tych ludzi, grymasów na ich twarzach. Myślałam, że jestem już na to odporna. Na to chyba nie da się uodpornić.
Staje wreszcie przed krętymi schodami, które zaprowadzą mnie do Flory. Jest ich dużo, a mój brzuch wcale nie ułatwia zadania. Ruszam na górę powolnym, lecz zdecydowanym krokiem. Co jakiś czas w ciasnym przejściu mija mnie kolejna i następna pielęgniarka, która uśmiecha się serdecznie rozpoznając moją osobę. Czuje się tutaj, jak w domu. Idę do biura, w którym kiedyś przesiadywałam. Wreszcie wpadam na samą górę wieży. Drzwi są jak zawsze otwarte, lecz za biurkiem nie widać nikogo. Dopiero gdy wchodzę w głąb pomieszczenia dostrzegam Flore. Wysoka, szczupła kobieta o wyjątkowo długich dłoniach, nogach i torsie, stoi przy jednej z gablotek, wypełnionej po brzegi różnego rodzaju literaturą medyczną. Jej hebanowe włosy ostrzyżone na męsko, tuż za uszy, są w całkowitym nieładzie. Wydaje się być roztargniona, zmęczona i poirytowana. Cała Flora.
-Zajęta? -pytam uzmysłowiając sobie, że ta mnie zupełnie nie zauważyła, ani nie usłyszała. W reakcji na mój głos jedynie na chwile odwraca swoje dębowe oczy, w moim kierunku. Nie wydaje się być ani ucieszona, ani specjalnie zaskoczona moją obecnością. Odkłada trzymaną w dłoni książkę na półkę i zbliża się do biurka wzdychając przy tym ciężko. Odnoszę wrażenie, że nie cieszy się na mój widok.
-Czego potrzebujesz?
-Widzę, że masz dużo na głowie. -Nie wiem jak zacząć te rozmowę.
-Lenvie, nie mam czasu na pogaduchy. Na dole leży przynajmniej pięćdziesiąt rannych bądź umierających, a ja mam jedynie ćwierć tyle w załodze do opieki nad nimi. Nie jest mi do śmiechu.
-Myślisz, że cię nie rozumiem. Przecież byłam na twoim miejscu.
-Tak. Byłaś. Teraz grzejesz wygodny stołek. Czego potrzebujesz?
-Masz mi za złe, że odeszłam? Jestem w dziewiątym miesiącu ciąży!
-Nie mam ci niczego za złe. Po prostu jestem poddenerwowana. Edwin ciągle sprowadza nowych, a ja nie mam miejsca dla tych, którzy jeszcze tutaj umierają. Nie mamy leków, nie mamy załogi. Jeszcze wymyślił sobie, że teraz będzie walczył o niepodległość. To jakiś żart.
-Flora. Weź głęboki wdech. -zbliżam się do dziewczyny i kładę jej dłoń na ramieniu. Oddycha ciężko, błądzi wzrokiem. Nie spała. Nie spała bardzo długo.
-Jeżeli potrzebujecie pomocy w lecznicy możecie zawsze dać mi znać. Wezmę za ciebie kilka zmian.
-Nie chce tej odpowiedzialności. Na prawdę, nie chce. -wzdycha i opiera się o biurko.
-Porozmawiam z Edwinem na temat braków kadrowych. Nie wiedziałam, że z lekami również u was krucho. Prowadzę oficjalną inwentaryzacje i wszystko wyglądało normalnie.
-Nic nie jest normalnie Len. Chorych przybywa, a leków dostajemy tyle samo. Mniejsze dawki to wydłużony okres leczenia, a i na to nie możemy sobie pozwolić.
-Widziałam, że stosujecie jakiś nowy kwas. Ed opisał ci jego działanie?
-Jaki nowy kwas? -Flora unosi swoje ciemne spojrzenie zaciekawiona.
-Dietyloamid kwasu lizergowego.
-Nie stosujemy niczego o podobnej nazwie. -odpowiada błyskawicznie, bez zawahania.
-Ale jest to odnotowywane w zużyciu lecznicy.
-To musi być jakiś błąd. Tak, jak mówiłam już, dostajemy stałą w składzie paczkę leków. Nic nie ulega zmianom. Nie mam bladego pojęcia czym jest ten dietylon.
-Rozumiem. -Jestem zbita z tropu. Jak ta substancja może być błędem? Jest odnotowywana co tydzień dla lecznicy, tak wynika z historii oraz moich własnych prac. Gdyby pojawiła się tam raz, można byłoby uznać, że to pomyłka spisujących, a dziwna pozycja powinna znaleźć się w inwentaryzacji dla laboratorium. Jest jednak inaczej.
-Czyli nie wiesz, czym może być to coś? -dopytuje trochę zawiedziona.
-Niestety. Wydaje mi się jednak, że możesz zapytać o to w laboratorium. Anya pewnie by wiedziała, ale coś jej się odkleiło. -Anya! No przecież! -Ewentualnie zapytaj jej nowej opiekunki. Powinna się znać na rzeczy, jeżeli...
-Nowa opiekunka? -przerywam marszcząc swoje czoło. -Co z Cataliną?
-Tego nie wiem. Może uciekła, bo miała dość. Cat była humorzasta. Do tego trafiła jej się opieka nad Molloy. Wiem, że Anya jest teraz pod skrzydłem, jakiejś starszej medyczki, którą załatwił Edwin. - Zaczynam łączyć kropki. Dlatego nie było jej ostatnio w stajni. Dlatego nigdzie jej ostatnio nie było. Dlaczego o tym nie usłyszałam? Byłam tak zaaferowana sterownią, że kompletnie umknęło mi zniknięcie Catty. Być może, abym dowiedziała się czegokolwiek więcej muszę zacząć od najmniej oczywistej osoby. Osoby, która jest najbliżej Anyi.
-Wszystko w porządku?
-Tak. Dziękuje Flora. Jeżeli będziecie potrzebować pomocy, proszę dajcie mi znać. -odwracam się od zmieszanej kobiety, która pewnie jeszcze chwile wpatruje się w moje plecy zaskoczona. Sama odsunęłam się od trzonu. Jak mogłam udać się do sterowni, gdy wszystkie oczywiste cele Edwina, które mogłyby pokrzyżować mu plany znajdują się tutaj, w Mendocino.
''Gdzie jesteś Catty?''
Colton.
Biorę głęboki wdech, gdy bramy Medford otwierają się przed nami szeroko. Wiatr zaczyna dmuchać mocniej, a moje policzki szczypie mróz. Jest jasno- świta. Niebo wydaje się być tak samo szare, jak śnieg otaczający fort i zaszronione mury, wykonane z kamieni. Strażnicy bez słowa wpuszczają nas do środka, jakby się nas spodziewali. Medford to twierdza, jakich mało, otoczona łysymi, mroźnymi szczytami, czarnych wzgórz. Stoi na środku rozległej i pustej równiny. Nie ma tutaj drzew, ani żadnych zwierząt, które byłyby na tyle odważne, by przemierzyć równinę. Czy nie legitymują przybywających? Od samego początku mam dziwne wrażenie, że coś jest nie tak. Rynek, który znajduje się na samym wejściu, oraz odchodzące od niego ulice, są puste. Tylko czasem wśród mgieł widać jakąś skuloną, zabiedzoną sylwetkę, która przemierza uliczki mroźnego miasta. Myślałem, że taki fort, jak Medford jest bardziej majętny, tymczasem w powietrzu unosi się zapach pustki, a w cieniach miasta kryją się podejrzane spojrzenia. To miejsce dotknięte biedą, jeszcze większą niż najmniejsza wioska na południu. Ludzie z gór zostawili nas tak szybko i cicho, jak nas pojmali. Więc Seroshe wiedział. Wiedział i umył od tego ręce. Schował się w górach, jak ostatni tchórz. Taki człowiek był moim przełożonym. Miałem go za więcej. Venus trzyma w swojej torbie naszyjnik, który posłuży nam za ostateczny dowód. Nie wiem dokładnie, co powiemy, ale ktokolwiek grzeje stołek w Medford, będzie musiał nam pomóc obalić Dupree. Ludzie mają prawo znać całą prawdę. To wszystko, całe cierpienie, jakie spadło na ludzkość, to wina Eda. Gdy tylko bramy się za nami zamykają, grupa strażników ubrana w grube, zwierzęce futra chwyta nas i zaczyna pchać w kierunku wielkiej kamiennej budowli, która znajduje się w centrum przestrzennego rynku. Cytadela. Wiedzieli, że przyjdziemy.
-Hej, co wy robicie?!
-Puść ją!- krzyczę, gdy jeden ze strażników chwyta Venus. Dziewczyna uspokaja mnie swoim spojrzeniem. Czy nie przed tym ostrzegał nas Seroshe? Czego się spodziewaliśmy? Dupree może dotarł tutaj przed nami, a jeżeli nie, pewnie się z nimi kontaktował. Sami weszliśmy do paszczy lwa? Już i tak na to wszystko za późno. W pewnym momencie przestało mi zależeć.
-Delikatniej. -Richard ponownie warczy na strażnika, który wygina jego rękę do tyłu. Ich twarze są zawinięte w chusty, które zapewne mają chronić przed wszechotaczającym mrozem. Chwilę się szarpiemy, lecz jaki to ma sens? Jest ich więcej. Musieliśmy spróbować. Co innego mogliśmy zrobić? Zostać w Mendocino? Dochodzi do mnie, jak beznadziejna ta sytuacja się stała. Może lepiej było się nie wychylać? Jeden ze strażników wychodzi na przód i otwiera wielkie, drewniane wrota, które ukazują nam jeszcze większą sale. Wygląda jak sądowa. Po bokach znajdują się ławy, długie na kilkanaście metrów, w trzech rzędach rosnących pod przysufitowe okna. Co mnie bardzo niepokoi, gdy wchodzimy do środka, uświadamiam sobie, że wszystkie te ławy są zapełnione ludźmi. Białe ściany i ławy wykonane z ciemnego drewna tworzą klimat średniowiecznego zamku. Oczy setki, bądź większej ilości osób, zwrócone są teraz wprost na naszą trójkę. Wszędzie unosi się zapach dymu. To przez palące się świece. Jest tutaj jednak niebywale zimno. Kamień pod naszymi stopami, wydaje głuche echo, gdy kroczymy wciąż do przodu. Sala jest naprawdę długa i chwile schodzi mi zauważyć, co znajduje się na jej końcu. Jest to tylko jeden krótki, drewniany stół, przykryty czerwonym płótnem. Za nim siedzą trzy osoby. Mężczyzna i dwie kobiety. Jedna schowana w czarnym kapturze swojego płaszcza nie ukazuje twarzy. Druga wydaje się być wyniosła, rudowłosa, lecz nie tak jak Venus. Jej włosy są szaro-rude, jest stara, mocno wymalowana. Na środku siedzi łysy mężczyzna, o surowym i brutalnym spojrzeniu. Patrzy na nas znudzony. Spodziewał się naszej obecności. Edwin był tutaj przed nami. Przełykam nerwowo ślinę. Strażnicy wypychają nas do przodu, sami zostając z tyłu. Chwytam Venus za rękę i przyciągam mocno do siebie. Stworzyli za naszymi plecami mur, który by uciec, musielibyśmy forsować.
-Wszystko w porządku? -pytam. Odpowiada mi swoim turkusowym spojrzeniem, które chowa w sobie strach, lecz również determinacje. Wiedziała, na co się pisze. Mogliśmy się spodziewać, prawda? Jedynie Adler wydaje się, jakby w amoku. Mam wrażenie, że kompletnie nie rozumie powagi sytuacji, nie wyczuwa zagrożenia, które wisi nam nad głowami, jak katowski topór. W sali wreszcie zapada milczenie.
-Witajcie. -mężczyzna siedzący naprzeciw nas wstaje, sprawiając wrażenie zmęczonego całą sytuacją. Wzdycha i porusza się, jakby grał w teatrze. Jego twarz nie wyraża wyraźnych emocji, a uśmiech jest zdecydowanie fałszywy. -Nie chciałbym przedłużać. Nazywam się Leonidas, jestem panem tego miasta, jak pewnie łatwo możecie się domyślić. - mężczyzna w ręce trzyma kielich wypełniony zapewne winem, albo innym alkoholowym trunkiem. Wymachuje nim i rozlewa zawartość to tu, to tam. Jest ogromny, albo takie sprawia wrażenie przez wszystkie, założone futra. Zbliża się najpierw do kobiety, która całą swoją twarz ma zasłoniętą. -To moja druga żona Rene, a ta tam to pierwsza, Kinay. Wy za to z całą pewnością jesteście...
-Poszukiwani. -w zdanie mężowi wchodzi Kinay, która wcale nie kryje swojego niezadowolenia w związku z naszą obecnością. Leonidas jedynie spogląda na nią z pogardą i niesmakiem. Kinay jest starszą kobietą, koło czterdziestego roku życia i nie wygląda już na najpiękniejszą, mimo widocznych i usilnych starań. Pan Medford zbliża się do niej powoli, na co ta, wyraźnie przełyka ślinę. Bije ją, widać to na pierwszy rzut oka. Bije i upokarza, dlatego obok siedzi ta druga- Rene. Zawsze ta druga stanowi trofeum, dowód, że mężczyznę stać na więcej niż ma. Pochyla się nad kobietą i chwyta za jej długi rudy warkocz.
-Jeszcze raz odezwiesz się nieproszona, przerwiesz mi, albo po prostu popatrzysz w moim kierunku w sposób nieodpowiedni- spale cię w samo południe. Czy to jest zrozumiałe? -Nikt nie waży się odezwać, ani zainterweniować. Rene siedzi niewzruszona, nawet nie odwróciła głowy.
-Tak. -jąka się, trzęsie. Mężczyzna puszcza ją, rozkłada bezsilnie ręce, jakby nic nie mógł poradzić na gadulstwo żony.
-Skoro wiesz kim jesteśmy i wiesz, że Edwin nas szuka, powinieneś wiedzieć również dlaczego.-sale przeszywa głos Richarda, który wysuwa się do przodu.
-O tego niestety się nie dowiedziałem, ale jestem bardzo ciekawy. Co takiego może martwić wielkiego Eda, że ściga najbardziej uwielbianego generała w całym kraju, pijaka i...- tutaj Leonidas zawiesza głos, lustrując Venus. Czuje uczucie niepokoju, jakby dziewczyna skupiła na sobie uwagę drapieżnego zwierzęcia.
-Wybacz śliczna, ale nie znam twojej roli w tym wszystkim. Jak się nazywasz?
-Venus.
-Venus. Piękne imię. Bardzo kobiece. -prycha.
-Przyszliśmy prosić o pomoc.- wtrącam.
-Jaką pomoc konkretnie? Azyl? Chyba doskonale wiecie, że nie mogę wam go udzielić.
-Edwin Dupree nie jest osobą, za jaką się podaje. Chcemy...
-Co to dokładnie ma znaczyć? -Leonidas marszczy swoje ciemne brwi, przez co wygląda jeszcze mroczniej.
-Leonidasie.- Richard ponownie wysuwa się na przód, lecz powoduje tym obruszenie dwóch strażników, po prawej i po lewej stronie Pana Medford. Myślałem, że to posągi. Adler rozumie aluzje i nie wykonuje ani kroku dalej. -Wysłuchaj nas. Wiem, że Edwin był tutaj przed nami. Inaczej twoi wojowie, nie czekali by na nas przy murach miasta.
-To prawda Richardzie. Słucham więc.
-Uwierz, że nie fatygowalibyśmy się aż do Medford, gdybyśmy chcieli się schować przed Edem za jakieś pomniejsze przewinienie.
-Zgadzam się, lecz czy zdrada to pomniejsze przewinienie?
-Nie wiesz, kto tutaj jest prawdziwym zdrajcą. -mówię uniesionym głosem. Pan Medford posyła mi puste, zimne spojrzenie. Spojrzenie, które wysysa ze mnie energie, pewność siebie.
-Ta plaga, muty, te lata spędzone w lepiankach, mule i krwi. To wszystko, co na nas spadło, to wina Edwina. -sale obiega głośny śmiech gapiów, którzy siedzą w bocznych ławach, jak sędziowie i jedynie słuchają naszych wyjaśnień. Czy to nie proces? Sam Leonidas wybucha niskim barytonem.
-Richardzie, czy dzisiaj również piłeś? -oblewa mnie zimny pot. Nie traktują nas poważnie. Nie interesuje ich, co ma do powiedzenia niedoświadczony generał, pijak i rudowłosa kobieta.
-Jakkolwiek to brzmi, to prawda. Edwin Dupree ściągnął ich tutaj, by oczyścili ziemie z plagi mutów, którą sam wcześniej rozpoczął. Nie wiem jak, ale to jego sprawka. To on zakaził nas wszystkich, a potem zawarł z nimi układ, kreując się na kogoś kim kompletnie nie jest.
-Richardzie, czy ty sam siebie słyszysz? To brzmi, jakbyś...
-Mamy dowody. -Venus przerywa śmiechy i pogardliwe szepty, które wylewają na Richarda zebrani. Leonidas wydaje się być zainteresowany jej komentarzem.
-Jakie dowody?
-To. -Dziewczyna wyciąga wisior, który błyszczy się cudnie w świetle poranku. Sale obiega grobowa cisza.
-Na prawdę bardzo ładny, ale co w związku z tym? To tylko wisiorek.
-To nie tylko wisiorek. Potrzebujemy zupełnego mroku, aby projekcja się uruchomiła. -Na twarzy Leonidasa widać coś, czego wcześniej nie było. Nutę zaskoczenia, może lekkie zdezorientowanie. Jest zaintrygowany.
-Ten układ, nazwali Układem Nocy. Ed zawarł go z istotą zwaną Diexne, prawdopodobnie jest to przywódczyni rasy poza ziemskiej. -wtrąca Richard.
-Podejdź.- Leonidas wyciąga rękę w stronę Venus. Dziewczyna spogląda na niego zaskoczona, po czym przenosi swoje turkusowe spojrzenie na mnie. Jest niepewna. Czeka na moją rade? Przyzwolenie? Kiwam do niej głową, i posyłam delikatny, acz nieprzekonywujący uśmiech, który ma ją zachęcić do zrobienia kroku. Widzę, jak przełyka ślinę, lecz po chwili na jej zatroskaną twarz wstępuje ta siła, która mnie oczarowała. Puszczam niechętnie jej ciało. Dziewczyna powoli rusza w stronę pana Medford.
-Chcieli nie serum, a Marianne Brice i jej dzieci. Nie dostali ich, ponieważ ''kurier'' zdradził Edwina. Mary umarła podczas ewakuacji elit, podobnie, jak dwójka jej dzieci. Jedynie Mavis wpadła w ręce Benjamina, który miał współpracować z Edwinem. Zapłata, którą była sama Brice, nie została uiszczona, więc oni również nie wywiązali się ze swoich postanowień i pozwolili mutom zniszczyć nasz świat, równocześnie wciąż poszukując Mavis i Benjamina. Nigdy nie chodziło o serum. Chodziło o gen, nie o formułę.
-Gen?- po raz pierwszy od naszego przybycia, głowę podnosi młodsza żona Leonidasa. Ta, która kryła się w cieniu kaptura. Dalej jednak jej twarz zostaje nieodgadniona. Venus staje oko w oko z potężnym i dobrze zbudowanym mężczyzną. W dłoni trzyma wisior. Leonidas chwyta ją w talii i przysuwa do siebie, na tyle blisko, że robię krok w ich stronę. Zatrzymuje mnie dłoń Adlera. Po chwili pan Medford przykrywa i siebie i rudowłosą futrem, które zdobiło jego plecy. Znikają pod czarnym materiałem. Denerwuje się. Nikt się nie odzywa. Nie słychać również słów projekcji. Dopiero po chwili futro zostaje gwałtownie zdarte z dwóch głów, a Leonidas odsuwa się od Venus, jakby ta była skażona.
-Teraz wiesz.
-Co widziałeś? -Kinay podrywa się do pionu, gdy dostrzega szaleństwo w oczach męża.
-To...- on już rozumie. - To niczego nie dowodzi. - cała moja nadzieja pryska. Jak to niczego nie dowodzi?
-Sam widziałeś! Ten wisior nie jest ziemski. Słyszałeś, co mówią!
-Leonidasie? Czy to, co oni mówią to prawda? -wreszcie odzywa się i Rene. Pewność siebie, wysokiego na dwa metry mężczyzny, tak nagle prysła.
-Prawdą jest, że Edwin Dupree zawiązał sojusz z rasą poza ziemską. Prawdą jest, że jest to Układ Nocy, którego przedmiotem była wymiana. Usługa za Mary Brice i jej dzieci. Usługą faktycznie miało być oczyszczenie ziemi z plagi, lecz nie ma tutaj ani słowa o tym, iż to Edwin Dupree wywołał zarazę.
-Jak możesz być tak głupi? -Richard zaczyna się denerwować i to ja teraz muszę go zatrzymywać.
-Według tego, co pokazaliście mi, wynika, że Dupree starał się ratować ziemię.
-Chciał im oddać człowieka! Mary nie była jego własnością! To przez niego oni tutaj stacjonują i szukają Mavis!
-Mavis Brice nie żyje. -do rozmowy znowu wtrąca się Kinay.
-Mavis Brice żyje, jest na statku Diexne! Dlatego Edwin tak nagle chce go atakować, mimo że nie jesteśmy na to zupełnie gotowi. Gdy ona się wybudzi...
-Dość. Te pomówienia są bardzo poważne. Edwin Dupree był i dalej jest naszym protektorem. Słowa, jakie tutaj dzisiaj padły, to jawna zdrada. Tego nie mogę odpuścić. Igorze, zabierz ich do cel. Poczekają na powrót Edwina.
-Nie rozumiesz! Golden Meadow miało być grobowcem Mavis! Jedyne czego chce Ed to sława i władza! Nie zależy mu na waszych życia! Ten cały jedenastoletni teatr, to była jedynie jego droga do stołka, który dzisiaj grzeje. Naraził nas wszystkich na cierpienie, z którego skorzystał i będzie korzystać dalej!
-Zabierzcie go proszę, nie mogę tego słuchać. -Leonidas odwraca się do nas plecami, gdy doskakuje nas chmara strażników.
-Chciał zniszczyć Mary!- Richard miota się i krzyczy na całą sale, lecz szybko zostaje obezwładniony. - Mavis Brice żyje! Jeżeli powróci wszyscy dowiecie się prawdy! Dlatego Ed chce jej śmierci! Ona jest ostatnią luką jego planu! Dlaczego mi do cholery nie wierzycie? -nawet się nie szarpie. Pozwalam się wyprowadzić, bo wiem, że to już nie ma sensu. Widzę jedynie oddalające się zmartwione spojrzenie Kinay, mroczną postać Rene i zdezorientowanego i lekko zirytowanego Leonidasa. Nikt na sali się już nie śmieje. Patrzą na nas oceniająco, jakby patrzyli na wyprowadzanych, na egzekucje, więźniów. Słychać tylko krzyki, protesty i lamenty Richarda. Seroshe miał racje. Ci ludzie są tacy sami, jak ludzie w Mendocino. To wszyscy ludzie Edwina. My tylko niszczymy porządek.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top