3/20
COLTON.
Na głowę dalej mam naciągnięty worek, który odbiera mi wzrok i oddech. Nie wiem, gdzie nas zabrali, nie wiem kim są, nie wiem czego od nas chcą. Musieli nas wyprowadzić z jaskini, ponieważ po jakimś czasie zrobiło się na prawdę zimno. Adler długo walczył i lamentował, lecz wreszcie zamilkł. W tym momencie ogarnął mnie niepokój. Zabili go? Nawoływałem go kilka razy, lecz nie odezwał się już wcale, a ja zmachany, bez tchu, odpuściłem. Venus z kolei milczała od początku. Kimkolwiek są i czegokolwiek od nas chcą, są niezwykle cisi, bezszelestni.
-Stop. -męski, bardzo niski głos, zatrzymuje nas wszystkich. Tutaj jest cieplej. Głuchą cisze rozrywa kopnięcie w moje plecy. Upadam mając skrępowane dłonie i zasłoniętą twarz. Worek, który mi nałożyli, zamortyzował nieco tarcie policzka o twarde podłoże. Zaczynam słyszeć pojedyncze szumy, szepty, szurania. Ktoś ciężko się do mnie zbliża. Chwyta za worek i zdziera go z mojej głowy, tak mocno, że mam wrażenie iż próbował oderwać również jego zawartość.
Zostaje oślepiony nadmiarem natrętnego światła.
-Na twoje życzenie. -próbuje rozerwać powieki, które skleiły się desperacko. Dostrzegam potężnego, blisko dwumetrowego mężczyznę, o czarnych, kręconych włosach. Jego gęsta broda, koloru równie mrocznego, zakrywa podłużną, kanciastą twarz. Odciąga uwagę od szerokiego, okrągłego nosa. Nadaje mu dzikiej brutalności. W dłoni, mężczyzna trzyma siekierę, znacznie większą niż te, których używaliśmy w Mendocino do rąbania drewna. Ta wygląda, jakby rąbano nią kości.
-Dziękuje, Gaiko.-znam ten głos doskonale, lecz nie mogę dostrzec jego właściciela. Rozglądam się po tłumie mężczyzn i kobiet, którzy wyglądają bardzo podobnie. Wszyscy są potężnej budowy, mają ciemne, gęste, kręcone włosy. Ich ciała przykrywają futra zwierząt żyjących w górach. Na moje prawo widzę nieprzytomne ciało Adlera, a na lewo przerażoną Venus.
-Nie mogliście się powstrzymać? Rozwiązać ich.
-Seroshe? -szepczę sam do siebie, gdy wreszcie zza pleców potężnego Gaiko, wyłania się o wiele mniejsza i wątlejsza sylwetka generała. Co on tutaj robi? Co to wszystko ma znaczyć? Starzec zbliża się do mnie. Jego oczy emanują fiołkowym spokojem. Ubrany jest w czarne futro, które nadaje mu dostojeństwa. Zatrzymuje się dwa metry przede mną. Do tego czasu moje nadgarstki zostają uwolnione.
-Kto z was zorientował się pierwszy? -na język ciśnie mi się pytanie ''zorientował odnośnie czego?'', lecz brak zaufania w stosunku do starca znika szybciej niż się pojawił. Jest daleko od Mendocino, o czym nie wiedział Dupree. To musi coś znaczyć, prawda? Milczę dalej.
-Gdyby wysłał mnie Ed już dawno bylibyście martwi. Jesteś tego świadom, Coltonie?
-To Adler. -odpowiadam. Seroshe nie wygląda jednak na zdumionego. Tylko on mógł tak zareagować. Każda inna osoba byłaby w szoku, że pijak Richard odkrył światowej rangi spisek.
-A czyim pomysłem było udanie się do Medford?
-Skąd wiesz..?
-Nie jestem głupcem, Coltonie. Byłem już raz prawdziwym generałem. Jeżeli jesteście tak daleko od wszelkiej cywilizacji, jedynie we trójkę to znak, że ktoś z was się zorientował. Najbliższym miastem-stolicą jest Medford. Nie wymaga to większej filozofii.
-Dlaczego odszedłeś bez słowa, skoro również znasz prawdę?
-Z dokładnie tych samych powodów, co wy.
-Kierujesz się do Medford?
-Kim są ci ludzie? -w naszą dyskusje wtrąca się Venus, która z obawą i niepewnością bada twarze olbrzymów z gór. Z wnętrza jej wiśniowych ust ucieka gęsta para.
-Do Medford? Po co?
-Po co? prycham. -Potrzebujemy ludzi, wsparcia...
-Ludzi? Czy nie było ich dostatecznie dużo już w Mendocino? Dlaczego nie zdecydowaliście się obrać ich za sojuszników?
-Ci ludzie są zbyt mocno związani z Edwinem. Są zbyt blisko...
-Co sprawia, że myślisz inaczej o ludziach z Medford?
-Nie rozumiem. -zapada chwila milczenia.
-Ci ludzie, Venus, to moi przyjaciele.-Seroshe nagle zwraca się do rudowłosej, komplenie ignorując mnie. -Nowo poznani, może nie do końca okrzesani, lecz całkiem silni i inteligentni, a przede wszystkim niezwiązani z Dupree. Każda twarz, jaka was otacza to twarz wolna. To ludzie, którzy nie zgodzili się na życie w systemie Eda, nie oddali swojej wolności autorytetowi w zamian za względną ochronę. Ludzie z Medford, Hayfork, Waszynktonu, Mendocino, to zrobili. To są ci sami ludzie. Dlatego głupotą jest podróż do kolejnego gniazda, w którym z dużą dozą pewności zostaniecie złapani.
-Co w takim razie proponujesz? -unoszę głos w rozdrażnieniu i rezygnacji. On ma racje. Dopiero teraz dochodzi do mnie, że ten człowiek stworzył sieć tych wszystkich miast, a my próbowaliśmy się w nią zaplątać, jak muchy.
-Są wojny, których nie można wygrać Coltonie. Im szybciej do tego dojdziesz, tym lepiej.
-Sugerujesz, że mamy się tutaj zaszyć? W zimnych górach? Na odludziu, jak te wyrzutki?
-Nie mówiłbym tak o osobach, które uratowały wam właśnie życie.
-Zaatakowali nas.
-Mieli was do mnie sprowadzić. Zostawiacie pełno śladów, które oni za wami zacierali. To, że Ed was jeszcze nie dopadł to najpewniej ich zasługa.
-Mamy dowody, które przekonają wszystkich, że Dupree to zdrajca.
-Nie rozumiesz prostego mechanizmu. Ci ludzie są zastraszeni. Ostatnie dwanaście lat spędzili grzebiąc swoje rodziny i uciekając z płonących domów. Chcą spokoju, a tylko Dupree im go da. Ty tym zagraniem wprowadzisz chaos, chaos, którego nikt nie chce. Uwierzą w każde jego kłamstwo, byleby nie cierpieć już nigdy więcej.
-Mylisz się tym razem.
-Więc przekonaj się na własnej skórze. Nie zatrzymam cię. Wyciągnąłem do ciebie dłoń, którą ty teraz odrzucasz. Reitner również chciał, jak i wy, sprawiedliwości za te wszystkie lata. Musicie zrozumieć, że nie ma czegoś takiego jak sprawiedliwość. Jest życie i śmierć. Wybierasz sam, czy przetrwasz i jak to zrobisz.
-Nie spodziewałem się po tobie tchórzostwa. -starzec po raz pierwszy zamilkł, a w tym milczeniu zawarł zdumienie. Seroshe to doświadczony i inteligentny generał wojskowy. Nigdy się nie mylił i nigdy nie chybił. Był zawsze pewny, bo pewny cios ma większą szansę trafić. Tym razem nie jest pewny.
-A ja po tobie głupoty. -starzec prostuje się dumnie i przenosi swoje modre spojrzenie na potężnego mężczyznę po swojej prawej. -Możecie odejść. Ostrzegłem was. To chyba wszystko, co mogłem zrobić. -odwraca się do nas plecami i wzdycha ciężko. Adler jest wciąż nieprzytomny, a Venus nie odzywa się ani słowem.
-Proponuje wam wyruszyć o świcie. Góry nocą są bardzo zdradzieckie. Do tego czasu ci ludzie pomogą wam zregenerować siły i zasoby. Richard i tak nigdzie się teraz nie wybiera.
-Dzięki twoim gorylom. -mruczę zadziornie, bez intencji by ktokolwiek mnie usłyszał. W tej chwili pomocnik Seroshe chwyta mnie za kołnierz i podnosi w górę, jakbym był nic nie ważącym piórkiem. W jego oczach dostrzegam coś, czego nie widziałem dawno. Może sam kiedyś czułem to w sobie. Dzikość, nieprzewidywalność i ten cień rozbawienia, który wiruje w ich najmroczniejszym wnętrzu, jak złośliwy ognik.
-W górach...- mężczyzna przykłada sobie do ust palec w uciszającym geście. Całe moje ciało opiera się o siłę tylko jednej jego ręki. Po moich plecach biegnie dreszcz, a może czysta ekscytacja.- ... w górach musisz nauczyć się, że czasem warto milczeć. -Gigant rozchyla pięść, co skutkuje moim upadkiem. Nie ośmielam się odezwać ani słowem więcej. Patrzę jedynie z wyrzutem na Seroshe, który odpowiada mi zawadiackim uśmiechem.
-Himalu, zatrzecie ślady?
-Już to zrobiliśmy. -czuje ucisk w klatce piersiowej. Jak niebezpieczni są ci ludzie?
LENVIE.
Moje oczy są już przemęczone. Całe dnie spędzane przed tymi maszynami, które rażą mnie zimnym, niebieskim światłem- to mnie wykańcza. Poza przerwą na obiad nie ruszam się w ogóle, a mimo to czuje się obolała. Przepisuje codziennie nieskończone ilości cyfr, które ciągle oznaczają to samo. Są niezmienne. Czasem wydaje mi się, że utknęłam. Jestem uwięziona w puszce, którą znam już doskonale. Nic więcej mnie nie czeka. Chciałam spokoju, stabilizacji. Pomyliłam się. Nauczyłam się wykonywać swoją pracę na tyle szybko, że zwykle kończę jako pierwsza. Nie wychodzę jednak zadowolona, by cieszyć się czasem wolnym. Zostaje. Nie mogę również siedzieć w bezczynności. Ruth zawsze wydaje się mnie obserwować, nawet gdy na mnie nie patrzy. Udaje, że się nad czymś zastanawiam, że coś notuje. Chociaż prawda jest taka, że zawsze obserwuje. Szukam jej wzrokiem. Tej dziewczyny, która odezwała się do mnie pierwszego dnia. Znalazłam miejsce, w którym siedzi. Zawsze wychodzi idealnie o wyznaczonej porze, mimo że kończy swoje zadania szybciej. Skąd to wiem? Jako jedyna oddaje moje spojrzenia. Nikt na całej sali nigdy nie popatrzył na mnie, bądź na cokolwiek innego poza migotliwym ekranem. Ona jako jedyna wysyła mi ukradkiem dziwne sygnały, które wprowadziły mnie w stan konsternacji. Za chwile rozpocznie się przerwa obiadowa. Wszyscy rozejdą się w swoje strony, by coś zjeść. Co jakiś czas przyglądam się nieznajomej, która wydaje się być przez to lekko poddenerwowana. Jej stanowisko pracy znajduje się bliżej drzwi wyjściowych, przez co wychodzi jako pierwsza. Jeżeli zniknie za framugą zbyt szybko, znowu nie uda mi się z nią porozmawiać.
Po kilku monotonnych minutach pomieszczenie obiega delikatny, kojący dźwięk. Przerwa.
-Zapraszam wszystkich na obiad. -Ruth wstaje od swojego biurka i od razu przenosi mroźne spojrzenie na mnie. Zaczynam czuć się nieswojo. Jeżeli mnie zatrzyma, znowu mi się nie uda. Tym razem ruszam inną, boczną drogą, której nie wybiera nikt inny. Prawie biegiem przeganiam mnóstwo powolnych ciał, które wydają się snuć zaspane, bez celu. Widzę ją. Zawieszam na niej wzrok, walcząc by nie zgubić jasnobrązowej czupryny. Wyjdzie pierwsza. Przepycham się, nie czekając, jak zwykłam, na swoją kolej. Niektórzy reagują na to cichym oburzeniem, inni wydają się mnie nawet nie widzieć. Moje ciało obiega dreszcz. Mam wrażenie, jakbym przemieszczała się w grupie martwych bytów.
Gdy wreszcie wydostaje się na hol, a tłum rzednie rozluźniam swoje spięte mięśnie. Nie widzę jej jednak. Znowu ją zgubiłam. Biorę głęboki, relaksujący wdech. Zrezygnowanym krokiem ruszam na stołówkę. Sala wypełniona jest po brzegi. W powietrzu unosi się mieszanina zapachów. Jedne są przyjemne i rozbudzają żołądek, inne sugerują, że lepiej dzisiaj nie jeść. Mimo gwaru w pomieszczeniu, oprócz cichych rozmów i uderzeń widelców o pełne talerze, nie słychać niczego. Podchodzę do lady, przy której stoi uśmiechnięta, krągła kobieta. Bez słowa, widząc iż się zbliżam, nalewa do miski brązowej zupy i wystawia ją w moją stronę, zanim do niej dojdę. Podnoszę kąciki swoich ust w dziękczynnym geście. Odwracam się w stronę szumnej sali i lustruje wszystkie stoły, szukając wolnego miejsca. Na drodze tego procesu, ku mojemu zdumieniu, dostrzegam tę szatynkę. Serce uderza mocniej w moją klatkę piersiową cucąc mnie z oszołomienia. Bez zastanowienia ruszam w jej stronę. Zauważa mnie od razu. Mnie oraz moje intencje, jednak udaje do ostatniej chwili, że mnie nie widzi. Siedzi sama. Ma wkoło siebie pełno wolnych miejsc, co nie zdarza się często w porze obiadowej.
-Mogę się przysiąść? -pytam uprzejmie siląc się na uśmiech. Brzmię niezręcznie, sztucznie, sucho. Kiedyś szło mi to znacznie lepiej. Dziewczyna podnosi na mnie swoje modre spojrzenie i uśmiecha się jedynie niewinnie. Nie odpowiada. -Nazywam się Lenvyn.
-Tak, wiem. Wątpię, czy na tej sali jest chociaż jedna osoba, która nie znałaby twojego imienia. -Uśmiecha się ciepło i sięga po widelec, leżący na stole, tuż przed nią. -Mów mi Carmin. Krzesło nie należy do mnie, a sama będę wręcz zaszczycona twoim towarzystwem.
-Zaszczycona?
-Jesteś przyjaciółką Mavis Brice, prawda? Byłaś w CrewK. To wielki zaszczyt poznać cię na żywo. Wiele ryzykowaliście dla nas i dla tego, co dzisiaj mamy. Wszyscy jesteśmy wdzięczni. -Pochmurnieje, co zostaje przez nią błyskawicznie zauważone. -Bardzo mi przykro z powodu Mavis. -Wydaje się być inna niż feralnego dnia, gdy mnie zaczepiła. Dzisiaj brzmi, jak oni wszyscy. Jest nadmiernie miła, ostrożna w doborze słów, wręcz automatyczna. Mówi, jak oni, lecz jej zachowanie wprawia mnie w konsternacje. Emanuje dziwną energią, którą wyłapuje od razu.
-Długo tutaj pracujesz? -Dziewczyna spuszcza swoje błyszczące oczy i bierze głęboki wdech, jakby moje pytanie w jakiś sposób ją zmęczyło.
-O ile dobrze pamiętam, pojawiłam się tutaj niedługo przed tobą. Też zajmowałam się najpierw inwentaryzacjami.
-A dzisiaj czym się zajmujesz?
-Jestem w komunikacji. Segreguje wiadomości z innych miast-stolic i tworze listy zgłoszeń, jakie od nich otrzymaliśmy. Jestem czymś w rodzaju koordynatorki, łącznika.
-Brzmi jak odpowiedzialne zajęcie.
-Łączników jest więcej, więc odpowiedzialność jest rozproszona. Jednak masz racje, jest to obciążająca praca. -Wymieniamy się suchymi uśmiechami i milkniemy na kilka krótkich sekund. -Jak podoba ci się ta praca? Przypuszczam, że jest przyjemniejsza od tego, czym zajmowałaś się wcześniej. -patrzy na mnie wymownie, a na jej czole pojawia się nieduża zmarszczka.
-Robię dokładnie to samo, co robiłam w lecznicy. Tyle tylko, że nie muszę już nikogo składać w całość. -prycham.
-Bycie lekarzem w takich czasach to na pewno ciężki kawał chleba.
-Ze względu na małą odpuściłam sobie wypady na czystki i widok rozerwanych ciał. Tutaj robię najlżejszą część tego, co robiłam w lecznicy. -głaszczę się po brzuchu i śmieje skromnie.
-Znajomość tych wszystkich lekarstw z praktyki na pewno ci dużo ułatwiła tutaj, prawda? -w jej głosie kryje się przeciągnięta nutka sarkazmu? Prowokacji? Nie jestem pewna dlaczego wypowiedziała te słowa w taki sposób. Przyglądam się jej niepewnie. Jest po mojej stronie, czy jest przeciwko mnie? Pracowała w inwentaryzacji. Może będzie znała odpowiedź. Brzmi, jakby wiedziała doskonale o tej dziwnej substancji, której nigdy wcześniej nie spotkałam.
-W zasadzie... -zaczynam obserwując, jak minimalnie zmienia się jej mimika. -Ciekawi mnie jedna pozycja. Nigdy wcześniej nie miałam z nią styczności. Nie wykorzystuje się jej dużo, jednak jest odnotowywana.
-Substancja? -mam wrażenie, że nawet nie próbuje brzmieć jakby była zaciekawiona. Czekała aż zapytam. Tylko czy w takim razie powinnam pytać?
-Dietyloamid kwasu D-lizergowego. Masz pojęcie co to jest? -Nie odpowiada mi od razu. Chwile wpatruje się w moje oczy, jakby mówiła, ale bez słów. Tłumaczy mi coś spojrzeniem. Wydaje mi się, że daje mi czas bym usłyszała cisze. Ta cisza właśnie ma mi powiedzieć najwięcej.
-Może powinnaś zapytać o to dziewczyny z lecznicy? W końcu to one tam dalej pracują, może wprowadziły nowy lek? Chyba wiedzą, co stosują.
-Leki wprowadza się odgórnie. Co uda się Edwinowi wytworzyć w laboratoriach trafia do nas, więc najpewniej on coś będzie wiedzieć, a jeżeli on coś wie, to pewnie Ruth również. Zapytam ją w takim razie. -Nie ociągając się dłużej, wstaje. Ruth pewnie jest w swoim gabinecie. Będzie z całą pewnością umiała mi wytłumaczyć czym ta substancja jest i dlaczego używana jest w tak niewielkiej ilości?
-Wątpię, że Ruth będzie wiedzieć na ten temat cokolwiek. - Kieruje swoje spojrzenie na uśmiechniętą od ucha do ucha Carmin.
-Nie rozumiem. Zarządza tutaj wszystkim. Wydaje mi się, że...
-W jej dokumentach nie odnotowano uprawnień medycznych. Może być świetną generał, świetnym zarządcą, ale nie zna się na wszystkim. Nie marnowałabym czasu na rozmowy z Ruth, gdy encyklopedie wiedzy na ten temat masz jak na dłoni, w lecznicy. - Nie jest ani świetną generał ani świetną zarządczynią.
-Dokumentach?
-No tak. Te teczki w sali obok naszej pracowni, które zawierają wszystkie informacje na temat pracujących tutaj.
-Kto prowadzi te teczki?
-O ile się nie mylę to robiła to Danica, albo ktoś pod nią. Teraz dogląda ich Ruth.
-Nie wiedziałam, że posiadamy takie akta. Dlaczego są prowadzone?
-Tego nie wiem. Może są formą uporządkowania informacji o pracownikach?
-Widziałaś akta Ruth? Można je oglądać?
-Będę szczera, zobaczyłam je przypadkiem w czwartej alejce, szósty rząd dokładnie. To te jeden z brzegu.
-Masz na myśli pierwsze z brzegu? -uśmiecham się. Nie chce być czepliwa, ale nie mogłam się powstrzymać od poprawienia dziewczyny.
-Tak, dokładnie. Wybacz, czasem robię głupie błędy. Akta są objęte tajemnicą, bo w końcu dotyczą szczegółów naszego życia. Nie każdy życzy sobie, aby każdy czytał o nim wszystko, prawda?
-Czy moje akta też tam są?
-Z całą pewnością. -Po moim kręgosłupie biegnie mroźny dreszcz. Dlaczego do cholery nie wiedziałam, że ktoś założył teczkę z moimi danymi? Informacjami o mnie? Nie brzmi to dobrze. Carmin patrzy na mnie przenikliwie i uśmiecha się w prowokujący sposób. Podaje mi te wszystkie ''tajne'' informacje, jakby były niczym. Skąd sama o tym wie?
-Muszę już iść. Miło było z tobą porozmawiać Len. -Jakby czytała mi w myślach. Dochodzi do mnie, że nie może być zwykłym pracownikiem. Tak, jak przypuszczałam. Tylko, jeżeli nie jest szarym szeregowym, to czy pracuje dla Eda? Po co miałaby podsuwać mi te wskazówki, które reszta próbuje ukryć? Po której stronie gra? Kim jest? Czy mogę jej zaufać? Zanim zdążę cokolwiek odpowiedzieć dziewczyna znika, jak senne marzenie.
lol wracam mordki
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top