3/2


SZEŚĆ MIESIĘCY PÓŹNIEJ.

Słyszę melodyjny szum, gdzieś z tyłu głowy. Jakby morskie fale, jakby kołysanie się traw. Moje oczy dalej są zamknięte, mimo to wracam do przytomnych, do żywych. Moje uszy odbierają tylko ten dźwięk, to delikatne brzmienie- cichy, wręcz kojący dźwięk. Oczy, zamknięte, ukazują setki obrazów, klatek, drastycznych wspomnień. Widzę każdą parę oczu, która przy mnie zgasła, widzę Bena, mamę, Coltona i w końcu samą siebie. Umarłam. Nawet jeżelibym nie umarła, to Serum finalnie by mnie zabiło. Nie mogę żyć. Wreszcie zaczynam czuć zimno, kołysanie, wiatr. Czy tak wygląda byt pośmiertny? Czy zawsze będę świadoma, lecz nigdy już się nie obudzę?

-Maaaavis....- przeciągnięte, kobiece wołanie, przeplecione śmiechem, budzi mnie.- Mavis, tutaj!- głos odbija się mrocznym echem od ścian mojego umysłu. Wreszcie otwieram oczy. Na początku widzę niezrozumiały, falujący kształt w zielonym kolorze, zbyt jasny, rażący. Potem analizuje perspektywę, która daje mi wskazówki, jakobym wisiała do góry nogami. Dochodzi do mnie wreszcie, że leżę- na trawie, która porusza się. Nie tylko ona wije się w rytm wiejącego wiatru. Wraz z nią kołysze się całe podłoże. Gwałtownie unoszę się do siadu, oddychając ciężko. Kręcę głową w prawo i w lewo, będąc całkowicie zdezorientowana. W pobliżu nie ma drzew, nie ma domów, nie ma niczego. Nieprzejrzyście biała mgła, zasłania to, co znajduje się w oddali. Widzę tylko swoje najbliższe otoczenie. Moje ciało z trudem utrzymuje równowagę. 

-Halo?- krzyczę i błyskawicznie chwytam się za uszy. Mój własny głos brzmi obco, jest zbyt głośny, zbyt intensywny. Wstaje i o mały włos się nie wywracam. Tracę równowagę stojąc na uciekającym ciągle podłożu. Pochylam się w przód i kulę nogi. Wiatr wieje mi w tył głowy i odpycha jasne kosmyki włosów tak, by zasłaniały mi wizje. Nikt mi już nie odpowiada. Nikogo tutaj nie ma. Robię pierwszy krok drżąc z zimna i przerażenia. Przypominam sobie o złamanej nodze i syczę z bólu, którego nie czuje. Dochodzi do mnie, że zrobiłam krok mając złamaną nogę. Może jestem w takim szoku, że tego nie czuje? Przyglądam się kończynie, lecz ta wydaje się być cała. Jest prosta, porusza się, co więcej czuje ją. Nie znajduje żadnych oznak złamania. Była ewidentnie złamana. Krwawiłam. To musi być niebo, lub piekło. Całe moje ciało wydaje się mienić, gdy przyglądam się mu uważniej. Lśnię, widzę własne żyły i tętnice, tętniczki. Mięśnie, które napinają się, zginają i prostują. Czuje serce, które bije szybciej i szybciej. Głowa nie boli, lecz wydaje się eksplodować. Mrowi mnie w niej, we wnętrzu. Unoszę wzrok i zamieram zszokowana tym, co widzę. 

-Ben?- pytam cienia, który wyłania się z mgły. To nie może być nikt inny. Znałam go, był mi tak bliski. Minęły dwa lata, ale jego nie potrafiłabym nigdy zapomnieć.  Mężczyzna zatrzymuje się i po prostu patrzy. Biel oplata go, lecz tylko trochę. Widzę dokładnie, wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej.  Ma na sobie białą koszulę, czarne skórzane spodnie i brązowe buty. Przez ramię zawieszony jest jego plecak. Szaro-czarny, wypakowany do granic możliwości. To on, tylko co tutaj robi? Zanim zdążę zadać kolejne pytanie, z mgły wyłaniają się kolejne sylwetki. Mama, a za nią tata i Max. Tata ubrany w czarną koszulę, eleganckie spodnie w białe paski oraz czarne skórzane botki. Mama ma na sobie suknie w różnobarwne kwiaty oraz sandały. Max stoi za nią, obok taty. Tylko on nosił te niemodne, sprane bluzy z logami dawno wymarłych marek. Widzę kolejne cienie, które wkrótce staną przed moim obliczem. Robią koło, którego centrum finalnie będę ja. Sapiąc głośno, z sercem na dłoni zaczynam uciekać, gdzieś w biel, która się ode mnie oddala. Szukam jakiejkolwiek drogi. Czegoś, co będzie wyjściem. Ciągle widzę tylko biel, która mnie osacza, przeraża. Upadam, gdyż podłoże jest zbyt niestabilne. Turlam się w dół i w górę. Znów się podnoszę i próbuje biec. Wydaje mi się, że za mną podążają. Zatrzymuje się dochodząc do wniosku, że moja ucieczka jest bezcelowa. Gdzie ja jestem? Gdzie trafiłam? Czemu są tutaj oni? Wszyscy zmarli?


MENDOCINO.

Biorę mocny zamach i uderzam z całych sił w kawałek drewna, który z trzaskiem rozpada się na dwa mniejsze. Na sekundę cała złość, która mną włada, ucieka, jak woda z dziurawego naczynia, by wrócić ze zdwojoną mocą. Znów pochylam się po kolejny pieniek, wzdycham ciężko tworząc przed swoją twarzą mleczny obłok i biorę kolejny zamach. Las pokryty jest białym puchem, w którym bawią się beztroskie dzieci.  Trzech chłopców i jedna dziewczynka, która ledwo za nimi nadąża. Poubierani są w ciężkie skóry, krowie, niedźwiedzie, wilcze. Rzucają w siebie śnieżkami. Śmieją się, bawią, cóż oni wiedzą? Dziewczynka nagle upada przewrócona przez psa myśliwskiego, który pojawił się znikąd i szybko uciekł, pozostawiając ją z głową zanurzoną w mroźnej bieli. Wracają z polowania. Ogromny mieszaniec o brązowo- czarnej sierści niesie w pysku martwego ptaka. Spomiędzy drzew wyłaniają się kolejne psy i wreszcie myśliwi ze zdobyczami. Dziewczynka chwile leży w śniegu. Podbiega do niej jeden z chłopców i pomaga jej wstać. Jej twarz jest cała czerwona od zimna, może od zdenerwowania. Zatrzymuję się na chwile w swojej pracy, by poobserwować ją. Spod czapki wystają jej dwa jasne warkoczyki. Ma ten grymas na twarzy. Ona często go miała. Coś pomiędzy złością, a chęcią rozpłakania się. Walczy sama ze sobą, tak jak ona zwykła to robić. Zastygam z siekierą opuszczoną wzdłuż mojego ciała. Przez moment widzę ją. Tam na polanie, tuż pod lasem. Stoi z tymi dziećmi, uśmiecha się do mnie, czeka na mnie. Robię krok. Luzuje chwyt. Siekiera o mały włos mi nie wypada.

-Nie patrz tak na te dzieci. Wygląda to źle.- odwracam głowę i dostrzegam ją. Nie tę, którą zbyt często widzę w snach. Związała włosy i założyła wełnianą czapkę, barwioną na czarno. Zrobiło się zimniej. Bada mnie swoim błękitnym spojrzeniem. Ostatni raz spoglądam na polanę, lecz nie ma na niej już nikogo. Dzieci uciekły, myśliwi odeszli, jej nigdy nie było. Milczę.

-Dobrze się czujesz?- pyta, gdy nie odpowiadam dłuższą chwilę. Już się nie uśmiecha, nie zaczepia. Spochmurniała. 

-Chyba tak. Raczej tak.- odpowiadam sucho i ustawiam kawałek drewna na pniaku. Biorę głęboki wdech, zamach i znów z całej siły rozdwajam surowiec. Zagryzam wnętrza policzków. 

-Chcesz porozmawiać?- Venus robi krok w przód gładząc swoje ramiona, w celu ich ogrzania. Podnoszę na nią wzrok. My również nie rozmawialiśmy bardzo długo. Sporadyczne zaczepki, krótkie wymiany zdań. To wszystko. Teatr na kółkach.

-Muszę skończyć pracę.- odpowiadam siląc się na przyjazny ton. Wychodzi całkiem odwrotnie. Z nieba na nasze głowy zaczyna prószyć śnieg. Wkrótce się ściemni, a towarzyszący mi w pracy robotnicy udadzą się do swoich chat, do dzieci, do żon. Gdzie udam się ja? Mieszkam w drewnianym domu, który Nickolas codziennie próbuje odmalować wapnem. Jeden pokój jest mój, drugi jego. Po za tym mamy kuchnie. Nie lubię tam spać, być, zwłaszcza w nocy, gdy wszystko wydaje się takie mroczne. Zbyt często budzę się i widzę ją. Trzymam ją za rękę, ale nie mogę jej wyciągnąć. Co noc czuje, jak odchodzi. Nie mogę przez to spać.

-Zaraz zrobi się ciemno. Powinieneś odpocząć.

-O czym chcesz rozmawiać?- pytam siadając na pniaku, ostrą częścią opieram siekierę o podłoże i siebie o jej równoległy koniec. Patrzę na nią z jednej strony znudzony, z drugiej zawiedziony. Kierują mną dziwnie mieszane uczucia. Chce być oschły. Chce by sobie poszła, lecz z drugiej strony czy na pewno? Pragnienie bliskości, pocieszenia jest silniejsze. Pozwalam jej mówić. Pozwalam jej do mnie dotrzeć. Pragnę tego. Pragnę, by ktoś zabrał ode mnie te wszystkie negatywne emocje i wypełnił dziury po nich sobą. Tak, jak robiła to Mavis. 

-O tobie.- rudowłosa robi krok w przód i wkłada ręce do kieszeni, wyciętych w szarym futerku. Wiatr zaczyna wiać intensywniej, choć dalej delikatnie. Rozprasza jej czerwone wręcz włosy, płomienne kosmyki. Spuszczam głowę.

-Nie umiem pocieszać ludzi i na pewno cie nie pociesze.- barwa jej melodyjnego głosu jest sucha, pusta, bezuczuciowa. Mówi do mnie, tak jak do wszystkich. Kto jej kazał litować się nade mną? Milczę jednak. Nie przerywam.

-Chce cie jedynie uświadomić. To, co sobie robisz szkodzi nam wszystkim.

-Co takiego sobie robię?- pytam zdumiony, zaskoczony. Jak moja żałoba może wpływać na innych? Nie rozmawiam z nimi. Nie dziele z nimi niczego.

-Głodzisz się, nie śpisz, nie przychodzisz na wszystkie spotkania rady, chowasz się po lasach sam. Oni się o ciebie martwią. Może wyglądają, jakby było inaczej, lecz jest dokładnie tak, jak mówię. Martwią się, tylko nie wiedzą jak cie podejść.- przez chwilę panuje głucha cisza. Drwale zaczynają zbierać swoje przybory- siekiery, taczki, kubki po ciepłych napojach.

-Wiem, że była twoją pierwszą miłością, ale jej już na prawdę nie ma. Jesteś ty, oni. Żyjesz. Ty wtedy nie umarłeś, a czasem zastanawiam się, czy naprawdę tak nie było?- nie odpowiadam nic. Spuszczam wzrok, analizuje co właśnie mi przekazano. Gdy podnoszę głowę, ona stoi już do mnie plecami, z zamiarem odejścia. Chwila zapomnienia, która pozwoliła mi spokojnie, z dystansem myśleć ucieka. Zatrzymuje ją.

-Mavis nie była moją pierwszą miłością.- rzucam i tym samym zatrzymuje odchodzącą Vee.- Nie była pierwszą, ale niewątpliwie skończyła, jak pierwsza. Amarie.- Rudowłosa się odwraca. Patrzy na mnie zainteresowana, zaintrygowana. Nasze spojrzenia łączy nić. Ona słucha mnie, ja mówię. -Moją pierwszą miłością była Amarie.

-Co się stało?- pyta znów podchodząc bliżej. Uśmiecham się, prycham, choć wcale nie jest mi do śmiechu.

-Gdy moja matka została zabita, postanowiłem, że znajdę i zabije tego, kto dokonał na niej takiej zbrodni, jakiej dokonał. To było tylko szczeniackie pragnienie zemsty, wyidealizowane poczucie, że faktycznie znajdę mężczyznę, który odebrał mi moją matkę- ostatnią żywą osobę, w tym martwym świecie.- Venus zatrzymuje się może metr ode mnie. Stoi, z każdą sekundą wyglądając na bardziej poruszoną.- Znalazł mnie myśliwy, przygarnął, nakarmił, uczył. Rosłem w drewnianej chacie, z przybranym ojcem, który miał smykałkę do polowań. Zapominałem o matce, o pragnieniu zemsty. Potem pojawił się Chess. Chess był bratem Amarie i przywódcą koczowniczej grupy, wtedy gdy koczownicy jeszcze istnieli. Chciał okraść mężczyznę, który mnie przygarnął. Odciąłem palca jednemu z jego ludzi, gdy plądrował szuflady w naszym domu. Zaimponowałem mu. Zaledwie piętnastoletni szczeniak, a już gryzł, jak dorosły pies.  Zabrali mnie, w zamian za obietnice nie naprzykrzania się myśliwemu nigdy więcej. Potem była ona. Zakochałem się, tutaj nie ma wielu szczegółów. Podobało jej się, że jestem takim odważnym, młodym chłopakiem. Mi, że jest taka waleczna i niezależna.

-Jak zginęła?- Venus przerywa mi i siada tuż obok. Nasze nogi zaczynają się stykać. Czuje wibracje, ciepło.  Wyprzedza fakty, które są kłamstwem.

-Nie zginęła.- odpowiadam. To, że Amarie nie umarła nie znaczyło, że nasza miłość skończyła się w okrutny sposób.- Widzisz, uważali mnie za takiego wojaka. Nie byłem nim. Bałem się, od początku. Tylko oni tego nie wiedzieli. Chess zabrał mnie na polowanie. Byliśmy sami. Ja i on. Dwóch najmężniejszych. Pech chciał, że tamtej nocy zaatakowały nas muty. Byłem przerażony. Zacząłem uciekać, a one rozerwały go na strzępy. Pożarły do ostatniej kości. Znaleźli go rano, a raczej jego pozostałości. Znaleźli też mnie- schowanego w pniu drzewa, trzęsącego się, białego jak ściana. Amarie nie zrozumiała. Wściekła się. Oskarżyła o wszystko mnie. 

-Byłeś młody, miałeś prawo się bać. Miałeś prawo uciekać.

-Nie w jej oczach. Reszta zrozumiała, ale ona nie. Śledziła mnie, tropiła, chciała zabić. Zgubiła mnie, gdy ja trafiłem na ślad Bena.- podnoszę głowę w górę i zaciągam się świeżym, mroźnym powietrzem. Płatki śniegu, delikatnie lawirują mi nad głową i opadają na rozpalone policzki. 

-Sęk w tym, że to zawsze jest moja wina. Gdybym miał na tyle odwagi, by wyjść z kryjówki, gdy umierała moja matka, może by dziś żyła. Gdybym miał na tyle odwagi, by pomóc Chessowi, może by dziś żył. Gdybym miał na tyle odwagi, by zatrzymać się wtedy, zamiast Mavis, ona byłaby dziś z nami. Zeszła z tego krzesła, ze złamaną nogą, by nas ratować, bo nikt inny nie zatrzymał się, by pozwolić reszcie uciec. Nikt. Tylko ona.- z każdą chwilą mój głos nabiera na sile, drży. Pochylam się i puszczam siekierę, która cicho wpada w lodowy puch. Chowam głowę w dłoniach. Wspieram łokcie na kolanach. Ten ból jest nie do zniesienia. Trwa już zbyt długo. Polane ogarnia cisza, głucha, ponura cisza. Wiatr nawet wydaje się milczeć, choć gna, gna nieprzerwanie.

-To prawda.- jej dłoń wplata się w moje włosy. Gładzi moją potylice. Robi mi się błogo, ciepło, relaksuje się. Zamykam oczy.- To prawda, ale tylko, gdy patrzysz na to z tej perspektywy. W każdej sytuacji, gdybyś to był ty, gdybyś to ty był tym odważniejszym, dzisiaj byśmy nie rozmawiali. Za każdym razem dokonałeś słusznego wyboru. Za każdym razem mierzyłeś się z czymś, co było znacznie ponad twoje możliwości. Nikt nigdy cię za to nie będzie winić.- podnoszę się, spoglądam w jej lazurowe oczy. Widzę, jak źrenica lekko drży. Dziewczyna nie wyciąga dłoni z moich włosów, lecz już nią nie rusza. 

-Spotkało cie wiele złego.- jej pełne usta o intensywnie czerwonej barwie zwracają moją uwagę. Zapominam się, gdyż chce ją do siebie przyciągnąć. Jej dotyk sprawia, że czuje ulgę. Działa na mnie, jak lek, którego dawkę chce zwiększyć. 

-Ciebie nie?- dziewczyna wreszcie zabiera swoją dłoń. Uśmiecha się.

-Ja nigdy nie miałam nikogo żeby go stracić. Nigdy nikogo nie straciłam.- wzrusza ramionami, nerwowo się uśmiechając. Widzę, że kryje w sobie coś okropnego, coś może gorszego niż ja kryłem przez te wszystkie lata. Widzę też, że to jeszcze nie moment, by mi o tym powiedziała. Nie mogę dłużej czekać, ani się powstrzymać. Chwytam ją za drobne ramiona i przyciągam do siebie. Powoli układam brodę na jej głowie. Czuje zapach, który mnie usypia, koi. Czuje las. Nie odwzajemnia uścisku. Jest wiotka. Boi się mnie dotknąć, a ja ściskam ją jeszcze mocniej. Wreszcie czuje, jak jej drobna dłoń spoczywa na moich plecach. Delikatnie i powoli, tak jakby nie chciała bym to czuł, sunie nią w linii od łopatek aż po krzyże.

-Dziękuje.- szepczę zamykając oczy. Jej rączka delikatnie, ledwo odczuwalnie zaciska się na moim futrze. Nie odpowiada mi. Jej ciało emanuje ciepłem, które jest mi przekazywane. Czuje się inaczej, lżej. Czuje się tak, jakby tą jedną rozmową zgasiła pożar w moim sercu. Choć dalej nie odbudowała zgliszcz, zatrzymała niszczycielski żywioł. Otwieram oczy, choć nie chce jej jeszcze puszczać. Zostaliśmy sami. Ja i ona, na leśnej polanie. Zbliża się noc, las ciemnieje. Łąka jest pusta, ale tylko względnie. Widzę, jak nas obserwuje. Czarny, jak noc cień, który mknie, chcąc pozostać niezauważonym. Widzę ją jednak bardzo wyraźnie. Podglądała, podsłuchiwała? Czego tu szukała? Czego chciała? Odchodzi teraz, zdemaskowana. Widziała. Co mogła pomyśleć? 

-Powinniśmy wracać.- Venus wyrywa się z uścisku i wstaje pośpiesznie, by ruszyć za cieniem Lenvie. Nie widziała jej. Czemu zachowuje się, jakby coś ją zawstydziło? Jej nic nigdy nie zawstydzało, prawda? Nie czeka na mnie. Ja również nie biegnę za nią. Czuje, że nie powinienem. Czuje się przyłapany, choć przyłapany na czym? Mavis już nie ma. Nie robiłem nic złego. Mavis przecież już nie ma.


TEMPO ŻÓŁWIKA I KNOW.
;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top