3/19

COLTON.

-Zgubiliśmy się. -kwituje wściekle, gdy mijamy po raz kolejny skórę i stosik wypalonych zapałek, które Rich zostawił w jednym z tuneli, jako oznaczenie drogi powrotnej. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności, która teraz nie stanowi  już największego problemu. Jaskinia jest podejrzanie cicha, kręta, wilgotna i zdradliwa. Wydaje się, że ciągle idziemy w dół, lecz to niemożliwe, gdyż skóra staje nam na drodze już któryś raz z rzędu. Jest tu cieplej niż na powierzchni. Pocimy się ukryci w stercie futer upolowanych zwierząt.

-Znaleźliśmy wejście, znajdziemy wyjście. -Adler próbuje uspokoić moje narastające nerwy.

-Cole. -ma głos, delikatny, jak kwiatki i słodki, jak miód. Jak zawsze próbuje mnie uspokoić, zanim wybuchnę. Patrzę na nią, chociaż nie widzę dokładnie jej twarzy. Jest ciemno. Przez sekundę wydaje mi się, że jej włosy są jasne, piaskowe, że jej oczy mienią się zielenią. Widzę, że ma bladą cerę, smukłą sylwetkę i uśmiech, który jest własnością tej drugiej. Na usta ciśnie mi się jej imię, jednak nie wypowiadam go. Uderza mnie nagłe poczucie deja vu. Czuje się, jak w tunelach pod M.B.Labs. Czuje się, jak wtedy z Mavis. Tylko jestem o wiele bardziej porywczy, suchy i impulsywny. Kiedyś panowałem nad sobą znacznie lepiej. Zbliża się do mnie, jakby z zamiarem objęcia mnie. Robię krok w tył. To byłoby nie fair. Przytulać ją i myśleć o Mavis. Dlaczego przemierzasz mój umysł w najmniej dogodnych momentach? Kiedy twoja obecność stała się dla mnie niedogodna?

-W porządku. Mamy jakiś plan, czy dalej będziemy się kręcić w kółko? - warczę.

-Gdzieś musi być przejście, które nam ciągle umyka. - Richard wydaje się głęboko kontemplować.

-Bez żartów detektywie. -burczę pod nosem.

-Zmienimy taktykę. Dotykajcie ścian. Venus lewej, Cole prawej. Jeżeli poczujecie szczelinę, znajdziemy wyjście. Ono nie mogło zniknąć. -przewracam oczami, jednak robię dokładnie to, co przykazał mi Richard. Jaskinia w dotyku jest zimna, śliska, lekko mokra. Na palcach zostaje mi obrzydliwy śluz. Chropowaty kamień, z której wykonany jest korytarz, próbuje przeciąć skórę na moich palcach. Krążymy tak kolejne kilkanaście minut, a może godzin? Zaczynam się coraz bardziej denerwować. Oni nas nie znajdą. Nikt nas nie znajdzie. Sami nie wiemy, gdzie jesteśmy. 

-Adler utknęliśmy czas się z tym pogodzić. -sapię zmęczony. 

-O zamknij się, Cole! -odrzuca mi wściekle nasz, pożal się boże, przewodnik. -Zamiast ciągle narzekać i negować absolutnie wszystko, sam spróbuj znaleźć drogę wyjścia. 

-Od kiedy tak szybko tracisz nerwy, staruszku? 

-Od momentu, gdy stałeś się rozwydrzonym młokosem, który cieszy się ze swojej ledwo co wyrośniętej szczeciny pod nosem.

-Mam dwadzieścia jeden lat. -kwituje sucho z lekką ansą. - Cieszę się, że budzi się w tobie poeta. Taka odskocznia przyda nam się w tej ponurej sytuacji, chociaż śmierć w mękach brzmi naprawdę równie szaro. 

-Teraz zbiera ci się na żarty? -Richard robi wrogi krok w moją stronę. Widzę obrys jego naprężonej, grożącej mi sylwetki. Naszą kłótnie przerywa bardzo ciche, acz wysokie westchnienie Venus. Odruchowo odwracam się w stronę, z której dochodził odgłos. Po nim następuje jedynie szamotanina i pojękiwania rudowłosej. 

-Vee?!- pytam nerwowo widząc jedynie obrysy, ciemniejsze cienie, na tle jaśniejszych. Jak mam jej pomóc? Sięgam do paska od swoich spodni, sięgam broni. Nie dane jest mi ją jednak wyciągnąć. Ktoś zakłada mi na głowę worek. Gdy próbuje go zdjąć, krępuje dłonie i szarpie do tyłu. Tracę równowagę. Robi mi się duszno. Czuje obce dłonie na moich barkach. Jest ich dużo, jednak nie wydają absolutnie żadnych dźwięków, dlatego nie potrafię ocenić jak wielu nas atakuje. Może dwóch? Może trzech? A może cały tuzin? Wyprowadzam kopnięcie i trafiam w coś. Gdzie jest do cholery Richard? Jak nas znaleźli? Moja walka szybko się kończy. Dostaje czymś w głowę i tracę przytomność.

LENVIE:

Podczas przerw obiadowych nikt z nikim nie rozmawia. Podczas pracy, wszyscy bez mrugnięcia wpatrują się w swoje, niebieskie ekrany. Gdy jestem między tymi szarymi ścianami, czuje się, jak robot, jak klon. Ruth bacznie mnie obserwuje. Mam na sobie każde jej spojrzenie, jej każdy oddech, na moim karku. Patrzy mi na ręce i pilnuje, jak pies strażniczy. Nie mogłam porozmawiać z tą dziewczyną, która pierwszego dnia mnie zaczepiła. Starałam się ją znaleźć, lecz podczas przerw zapada się pod ziemię, a gdy zaczynamy pracę, znów nie mam okazji. Zauważyłam jednak coś bardzo interesującego. Pracując w lecznicy nigdy nie miałyśmy jednej grupy środków, która tutaj jest odnotowana. 

-''Dietyloamid kwasu lizergowego''. - szepczę do siebie w zamyśleniu. Nie widziałam tej kategorii pierwszego dnia, gdy Ruth wyjaśniała mi, jak pracować z komputerem. Pojawiła się po czasie i zawsze jest uzupełniona. Tylko przez kogo? -Co to do cholery jest? 

-Lenie? -z zamyślenia wyrywa mnie głos Holdena, który właśnie wszedł do niedużego salonu, naszego drewnianego domu. Nocne niebo błyszczy tysiącem gwiazd. Za oknem widzę jedynie las, ciemny, mroczny las, w głębi którego czai się tak wiele zła. Odwracam się do ukochanego i uśmiecham ciepło, chociaż czuje wewnętrzny smutek. Pomieszczenie naszej skromnej chatki jest wykonane z dębowego drewna. Ściany, podłogi, wszystko w ciepłym, letnim kolorze brązu. Holden sam zrobił nasz, kamienny kominek, w którym teraz bucha ciepły ogień. Drewniane sofy, wyścielone skórami upolowanych zwierząt, wyglądają, jak te luksusowe kanapy z poprzedniego czasu. Na ścianach wiszą obrazy, których namalowania podjęłam się ja. To plamy różnych barw, które udało mi się uzyskać. Nic szczególnego, ale nadaje wnętrzu ten rodzinny, przytulny klimat.

-Jak czujesz się na nowym stanowisku? Generale? -pytam siląc się na zadziorny ton. Chłopak podchodzi do mnie i całuje mnie namiętnie w usta. Jego dłoń wplątuje się w moje włosy i delikatnie je mierzwi. Druga delikatnie przyciąga mnie do siebie. Rozdziela nas mój zaokrąglony brzuch.

-Jeszcze jeden dzień tłumaczenia, jak odbezpiecza się pistolet i zwariuje. -przewraca teatralnie oczami. Parskam śmiechem. 

-A tobie jak się podoba nowa praca? Nie jesteś zmęczona tymi wyjazdami? Może powinnaś zostać w domu.

-Podoba mi się. -kłamię. Błyskawicznie, automatycznie, sztucznie. On wie. Widzi to w moich oczach. Nie znamy się od dzisiaj. 

-Widzę właśnie. Dlaczego to robisz? -chce płakać i powiedzieć mu wszystko, ale nie mogę. Moje oczy stają za słoną szybą łez. Odwracam się, by tego nie widział. Gdybym się przy nim popłakała wszystko poszłoby na marne. Jeżeli będzie wiedział, będzie musiał grać. Póki nie wie, nie jest zagrożeniem. Nie może stać się zagrożeniem, bo stanie się celem. Muszę go chronić. 

-Potrzebuje zajęcia, żeby nie myśleć. -ponownie kłamię. 

-W domu jest dużo sprzątania i gotowania. Możesz też masować mi stopy. -On zawsze wie, jak podnieść człowieka z ruiny. Za to go kocham. Szturcham go w zabawie. Co ja tak właściwie tam robię? Nawet nie wiem od czego zacząć. 

-Zabawne. -przewracam oczami.

-Ufam, że wiesz, co robisz. -chłopak chwyta mnie za policzki, delikatnie przyciąga moją twarz i składa na moim czole słodki, kojący pocałunek. Odsuwa się ode mnie, jak poparzony z tym swoim głupkowatym uśmiechem. Dalej jest tym lekkoduchem, którym był w młodości. Młodość. Mamy po dwadzieścia lat. Kiedy staliśmy się starzy? 

-Dopadłem dzisiaj na targu rarytas. 

-Co takiego?

-Dwa bażanty. Zrobię ci z nich pyszną kolacje. Także usiądź sobie wygodnie, przykryj się kocykiem i myśl nad imieniem dla naszego syna.

-Córki. -poprawiam go. Ten wkłada sobie palce do uszu i jak siedmioletnie dziecko zaczyna śpiewać, by mnie zagłuszyć. Znika za ścianą, która prowadzi do kuchni. Cóż za wspaniały mężczyzna. Dobry, czuły, kochający, honorowy, szczery. Ma zbyt wiele do przekazania ci moja mała. Nie dopuszczę do tego, byś nie zdążyła go poznać. Pochmurnieje. Od czego zacząć? Od tej substancji? Od Tej dziewczyny ze sterowni? Czy od pochodzenia nowych generałów? Gdzie znajduje się luka, która pomoże mi zniszczyć system od środka? Czego tak naprawdę szukam? Jak chce pomóc Coltonowi dotrzeć do celu? 

-To dziewczynka.


MAVIS.

Razem z Kayą siedzimy wśród traw pustki. Neonowe kwiaty znikły. Dom Valerie stał się prochem i pokrył całe wzgórze. Żywe kolory tej niezwykłej krainy wyblakły. Miejsce, do którego przybyłam z bajkowego landu przeobraziło się w ruinę, wioskę po pożarze. Domy Reptilian pochłonęła biała mgła, która znów zbliżyła armie koszmarów w naszą stronę. Oddałam im swój azyl, sama przenosząc się do siedziby Kay.

-Serum. Serum. Serum.- Fred przestał w wariackim szale turlać się po łąkach tego sanktuarium. Od jakiegoś czasu siedzi w jednym miejscu i powtarza w kółko te same słowa. ''Serum'', ''Zdrada'', ''Kłamstwo''. Na jego włosach spoczywa biały proch, który opadł po samoistnej destrukcji gwiazdy Valerie. Czy ona już definitywnie umarła? Wpatruje się w chłopaka próbując zrozumieć- dlaczego? Jest zbyt wiele dokończeń tego pytania. 

-Polepszyło mu się. -zaczynam rozmowę. Uczucia wirują w moim ciele, rozsadzają moją głowę. Z każdym dniem, czuje coraz mniej wyraźnie. Kaya znów stała się pochmurna, wroga, nieufna. Chociaż odczuwam różnicę. Jest mi bliższa niż wcześniej. 

-Efekty pustki opadają. Znów zakładamy maski. Oddziaływania ziemskie wracają do łask. -podnoszę swoje zaciekawione spojrzenie na dziewczynę. 

-Co masz na myśli?

-Spójrz na niego. Wraca do siebie. Jego geniusz, jego maska, która pozwala mu na akceptacje społeczeństwa, wraca. Fred naprawdę jest szalony i genialny. Ja jestem ponura, ty niezdecydowana. Hybrydy nie panują nad przemianami, a Reptilianie to chodzące bomby z kwasem. Freddy wpada na to, co reszta już wie. -Mamy coraz mniej przestrzeni, a potrzebujemy jej coraz więcej. Stan Logana, chociaż wciąż ciężki, ustabilizował się. Póki co, chłopak potrzebuje bardzo dużo snu i jedzenia. Ogród z owocowymi drzewami już w większej połowie pokryła koszmarna mgła, przez co nasze zasoby zmniejszyły się niebagatelnie. Wegetujemy. Czekamy końca. 

-Wszyscy oprócz mnie.

-Nie możesz wiedzieć, co pokaże ci Diexne od żadnego z nas. To musi być ona. -Jestem na tyle zrezygnowana, że zaprzestałam dociekania. Jeżeli to ma być ona, niechaj powie mi to ona, lecz kiedy?

-To wszystko moja wina. -sapię zmęczona. Nie  jestem rozżalona, już nawet mi nie zależy. Jestem zmęczona tym, że to znowu moja wina. Przeze mnie oni czekają na rychłą i bestialską śmierć. Zginą rozszarpani przez duchy, które już dawno powinny opuścić nasz świat. Chociaż to nie jest nasz świat.

-To nie jest twoja wina. Zostałaś obarczona rolą, którą mało osób uniosłoby tak daleko. Ja uważam, że już dawno bym się poddała, a ty dalej walczysz. Nikt nie będzie cię winić za to Mavis.

-Nie potrafię jej usłyszeć. -marszczę swoje czoło. Pochmurnieje. Zbiera mi się na płacz. Kaya milknie. Próbuje mnie pocieszać, ale nie może mnie okłamać. 

-Albo ona nie potrafi do ciebie przemówić. -Te słowa trafiają do mnie w inny sposób. Wszystkie moje emocje zostają wymazane tym jednym zdaniem. Co jeżeli to nie ja, a ona? Tylko dlaczego nie potrafiłaby do mnie przemówić? Umieściła mnie tutaj. -Myślałam nad tym. Moim zdaniem nie potrafi cię stąd wyciągnąć. 

-Nie uważasz, że ona milczy, bo chce bym zniszczyła to miejsce?

-Nie. Uważam, że przeliczyła się w swoich planach. Dalej nie potrafisz się przełamać. Jesteś potężniejsza od Valerie, a jeżeli Meerales była najpotężniejszą istotą w kosmosie, Diexne musiała być słabsza od niej. Logicznym dla mnie wnioskiem jest to, że jesteś potężniejsza od Diexne. Czekasz na nią, a w rzeczywistości może to ona czeka na ciebie. 

-Jak mam się z nią połączyć? Wiem mniej, niż wy. Nie rozumiem na jakiej podstawie jestem potężniejsza. Wypiłam serum. Powinnam była umrzeć.

-Z jakiegoś powodu szukali cię te wszystkie lata. Nie zauważyłaś, że nie chodzi o Serum?

-O co innego? Nie ma we mnie niczego specjalnego. Oprócz niezwykłej woli przetrwania i prawdopodobnie dziewięciu kocich żyć.

-Ty nie chcesz opuścić pustki. -Kaya nagle zmienia temat, jakby nie chciała ciągnąć tamtych rozmyślań. Byłam blisko sedna?

-Oczywiście, że chce. Przecież nie chce, żebyście umarli! -warczę zbulwersowana. -To po prostu nie jest takie proste. 

-No właśnie. 

-Nie rozumiem? -krzywię się i obserwuje jej nieodgadnioną minę. Wzdycha ciężko.

-Obserwowałam cię cały ten czas. Miałam bardzo jasny obraz, zwłaszcza tutaj. Znam prawdę, przynajmniej w części. Dowiedziałam się tutaj więcej, niż mogłabym sobie kiedykolwiek wyobrazić, ale to nie wszystko. -unosi swoje smutne, zmęczone spojrzenie na azyl, w którym wypoczywa Logan.

-Do czego zmierzasz? 

-Zależy ci, żebyśmy nie umarli, ale nie chodzi tylko o nas. -wyczekuje nie mogąc pojąć, o co jej chodzi. Milczę niepewna gruntu, po jakim się poruszamy. 

-Odchodząc stąd masz pewność, że przeżyjemy, ale nie wiesz, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkamy, bo nie ufasz Diexne. Gdyby chodziło o nas samych, to by wystarczało, lecz nie wystarcza. To ta ostatnia bariera.

-Nie wystarcza?

-Boisz się, że znowu zostaniecie rozdzieleni, że się więcej nie spotkacie.

-Mówisz o Loganie? -pytam zbita z tropu, niepewna, prawie winna.

-A o kim innym?  Od kiedy tutaj jesteś ani razu nie wspomniałaś o Coltonie, o nikim z ziemi. Cały czas skupiałaś się na nim. Byliśmy w najbardziej czystym miejscu we wszechświecie. To on miał dla ciebie największe znaczenie. Dziwi mnie, że po takim oczyszczeniu dalej wypierasz te myśl.

-Nie wiesz, o czym mówisz Kaya. Ja i Logan...

-Proszę, przestań. Mnie nie oszukasz. Mieszkałam w Podziemiu, które było spędem kłamstwa i obłudy. Widzę w ludziach wszystko, co oni chcą ukryć. Teraz coraz mocniej próbujesz to zatuszować, lecz nie dasz rady w finalnym rozrachunku. -milknę. Słychać tylko Freda, który w kółko powtarza coś sam do siebie. Reptilianie przyglądają nam się zaciekawieni. Pewnie nasłuchują, doszukując się podstępu. Kami odpoczywa z bratem w ich azylu. Na szczęście nikt nie słyszy, bądź nie rozumie naszej rozmowy.

-Próbujesz być fair, bo nauczyłaś się, że jesteś coś wszystkim winna. Winna światu, oddać mu jego normalność, winna Coltonowi miłość, winna Lenvie i Holdenowi przyjaźń. Wydaje mi się, że założyłaś sobie, że masz jakiś wyimaginowany dług, który musisz do końca swojego życia spłacać. Tak nie jest.  Pomyśl o sobie. 

-Moja matka...

-Skończ. Twoja matka nie żyje. Jej historia skończyła się w momencie jej śmierci. Twoja jest zupełnie inna. -wydaje się być zirytowana, zbulwersowana. Prycha. -Może być inna, o ile tak zadecydujesz, a możesz skończyć, jak wszyscy ci zagrzebani w piachu.

-Chce opuścić to miejsce dla was. -widzę w jej oczach, że jest znudzona moimi słowami. To banały, w które powiedziała już, że nie wierzy. -Masz racje. -rzucam wreszcie zrezygnowana. Spuszczam swoją głowę i przyglądam się bosym stopom. Moje paznokcie są bardzo długie, poszarzałe. Nogi całe w bliznach, które są pamiątkami przeszłości. Podświadomie wiem, co czuje, ale nie potrafię tego w żaden sposób wyrazić. Nie rozumiem, dlaczego jest to takie trudne?

-Kochasz go, prawda?

-Nie umiem na to odpowiedzieć. -kwituje  mając znów w głowie ten straszliwy szum. 

-A kochasz Coltona? -milczę. Ta cisza daje mi jednak wyraźny znak. Powinnam była bez zawahania odpowiedzieć twierdząco. Dlaczego będąc tutaj ani razu nie martwiło mnie, co się z nim dzieje? Dlaczego nie chciałam wrócić do niego. Chciałam się stąd wydostać, a gdy pojawił się Logan zmieniło się również to.

-Mój ojciec zawsze mówił, że nie da się pokochać kogoś nowego, kochając już. Nie kocha się również tej pierwszej osoby, jeżeli kochamy kolejną. -nie odpowiadam. Analizuje jej słowa, które są tak oczywiste, a jednak tak ciężko je odnieść do tej sytuacji. Uciekałam od tego tematu. Szukałam zawsze bezpiecznego schronu. Zawsze sama robiłam z siebie ofiarę. Nie jestem nią. Może to ona nie potrafi mnie stąd zabrać. Może to ja byłam silniejsza od tych wszystkich, którzy umarli. Może faktycznie to wszystko jest bardziej proste, niż mi się wydaje. Spoglądam w oczy Bena, Maxa, Aspen.  W mojej głowie toczy się batalia, która będzie decydującą. Wstaje, czy dalej czekam aż ktoś mnie podniesie? Już wiem. Nie pożegnam się z nimi, bo to będzie znaczyć, że nigdy więcej się nie spotkamy. Muszę po prostu to zrobić. Muszę wreszcie podnieść głowę, bo wiem, że jestem na tyle silna, by zobaczyć więcej.

-Jestem gotowa -rzucam sucho. Ociężale, lecz z dumą unoszę się do pionu. Czuje, jak przez moje ciało przepływa każda kropla krwi, każdy impuls nerwowy. Moja czaszka wibruje. Skupiam się na tym, jak silnie wszystko odczuwam. Pojawiając się w tym miejscu moje zmysły szalały, a teraz? Zapanowałam nad tym. Nie jest to dla mnie już nic nadzwyczajnego. Wsłuchuje się w bicie serca Kayi, dostrzegam odpowiedź jej skóry, jej najeżone włoski. Koszmary z mgły, one mnie nie atakowały. Będąc tam, twarzą w twarz z cieniami, nie byłam ofiarą. Byłam od nich potężniejsza, dlatego nie zrobiły mi krzywdy. Nie potrafiły.

-Gotowa? -Kay podrywa się skołowana moją nagłą zmianą. Chwile temu byłam niepewna, rozbita, a teraz? 

-Uświadomiłaś mi, że już nie muszę się bać. Nie muszę, jeżeli postanowię się nie bać. Nie będę się żegnać, bo się jeszcze spotkamy.

-Nie wiem, czy się do końca zrozumiałyśmy...-czytam jej mimikę, jak kartkę papieru. Jest do tego stopnia zaniepokojona, że chce cofnąć swoje słowa. Nie do końca rozumie moją reakcje, ale równocześnie wcale nie musi. Może nawet nie zrozumie, gdybym jej zaczęła tłumaczyć. Ja już wiem. To wszystko zawsze zależało ode mnie. Los każdego z nas zależy tylko i wyłącznie od nas, od tego co myślimy, od drogi, jaką obierzemy. Czas ucieka.

-Zrozumiałam Kaya. 

-Mavis? -kładę dłoń na jej ramieniu i z troską w oczach gładzę jej suchą skórę. Dziewczyna patrzy na mnie, jak na szaloną. Ruszam w dół, prosto we mgłę. Gdzieś musi znajdować się wyjście, prawda? Nie szukałam tylko tam. 

-Spotkamy się wkrótce!

-Mavis?! -Kaya doskakuje do mnie w jednej sekundzie. -Nie rozumiem, co się teraz z tobą dzieje, ale cokolwiek to jest, to zły pomysł!

-Wiem, co powinnam zrobić. Odpowiedzi muszą być tam, gdzie ich nie szukałam. -to mówiąc ukazuje jej swoim spojrzeniem, co mam na myśli.

-Zginiesz tam. To najgorszy z możliwych pomysłów.

-Jak mogę tam zginąć? Wcześniej mnie nie atakowały.

-Te projekcje są potężne, bo są rąbkami nas, pamiętasz? Mogą być równie silne, co ty. Fizycznie nie zrobią ci może niczego, ale psychicznie złamią cię, jak drewniany patyk.

-Co tutaj się dzieje? -nagle na wzgórze wybiega Kami. Za nią rychło pojawia się Kamal. Wygląda dalej na osłabionego, lecz przynajmniej może już stać o własnych siłach.

-Ona planuje wejść we mgłę!

-Mavis, straciłaś rozum? -na słodkiej twarzy Kamalasundari maluje się złość.

-Jeżeli zginę, uratuje was. Jeżeli się stąd wydostanę, również przeżyjecie. 

-Diexne ma cię wezwać i tylko tak możesz się stąd wydostać!

-Umrzecie przeze mnie, zanim wasza wielka pani się obudzi. -kwituje ze smutkiem i nieznaczną dozą irytacji.

-Mavis? - jego załamujący się głos zwraca moją uwagę od razu. Stoi, podtrzymując się o futrynę przejścia. Wygląda mizernie. Blada twarz, podkrążone oczy, pełno ran, wątłe, szare ciało i czarna burza loków.

-Logan. -szepczę sama do siebie. Moje ciało automatycznie kieruje się w jego stronę, jakbym była zaprogramowana.  

-Jeżeli tam wejdziesz, pójdę za tobą.

-Przestań grać bohatera. -syczę cicho, troskliwie. Doskakuje chłopaka i biorę go w objęcia, by wesprzeć jego niepewną pozycje. -Nie pozwolę ci umrzeć. 

-Ja tobie również, dlatego gwarantuje ci, jeżeli wejdziesz tam, pójdę za tobą. -powtarza w kółko te same słowa, a w jego głosie słyszę ogromny wysiłek. Wzdycham głęboko i przykładam swój policzek do nagiej piersi chłopaka. Słyszę, jak słabo bije jego serce. Zamykam oczy, a po moim policzku płynie kryształowa łza. Co mam zrobić? Jak mam im pomóc? Podnoszę powieki i natychmiastowo nawiązuje kontakt z Kayą. Widzę w jej oczach słowa, pytania, które zadała mi wcześniej. Kocham go? Jeżeli go kocham, kiedy to się stało? Jak? 

-Jeżeli mamy wszyscy umrzeć tutaj, byś mogła rozerwać pustkę i dostać się do Diexne, to tak się stanie. -Słowa Kamala zdumiewają nie tylko mnie, ale również Reptilian, którzy nie do końca są skorzy się pod nimi podpisać. Wielkie jaszczury milczą jednak, a jedynie Suravi wychodzi przed szereg, by skwitować słowa hybrydy.

-Jeżeli w ten sposób uratujemy więcej istnień, ku chwale Valerie, niech tak będzie. 

-Mavis... -Logan chwyta mnie za policzki i ściera kciukiem smutną ciecz, która strużkami okala mi twarz. -Każdy z nas miał już raz umrzeć. Nasze życia miały się już dawno skończyć. Tak było zadecydowane. Diexne to tylko odwlekła. 

-Nie. -wchodzę mu w zdanie i znów przytulam go najmocniej, jak potrafię. Jakby to miało coś zmienić. Chłopak jęczy z bólu. -Przepraszam.

-Zawsze będziemy przy tobie i cieszę się, że ten ostatni czas, jaki przyszło mi przeżyć, spędziłem z tobą. Nie mogłem sobie wymarzyć lepszej...

-Przestań mówić!

-Kłaaaamaaaaliii! -moją uwagę przykuwa nagle Fred, który wstał i zaczął po raz pierwszy od momentu przybycia tutaj zwracać się bezpośrednio do nas. Chłopak wrzeszczy z rozbawieniem i szczyptą zaczepnego tonu. Marszczę czoło wpatrując się w jego szalone oczy, które wydają się wiercić w moim czole dziurę.

-Freddy, przycisz się wreszcie.-Kaya burczy z irytacją.

-Idą po ciebie! HA! IDĄ NARESZCIE! 

-Kto idzie? Po kogo? -odsuwam się od Logana i robię krok w stronę Freda.

-Znowu majaczy. -Kaya załamuje ręce z rezygnacją. 

-Kłamaaaali! -Logan chwyta mnie za dłoń i przyciąga bliżej siebie, jakby nie chciał, żebym zbliżyła się do Freda. -Mówili ci te wszystkie bzdurki, ale to kłamstwo! HA! Jesteś owieczką w hodowli, ale wilki są blisko, a pasterz o tobie zapomniał. 

-Pasterz? -szepczę.

-Nie słuchaj go. -Logan coraz mocniej zaciska swoją dłoń na moim nadgarstku.

-To boli. -mówię patrząc na silną, użyloną rękę mężczyzny. Skąd nagle ma na tyle wigoru? W jego oczach dostrzegam strach. On by mnie nie skrzywdził. Logan by mnie nie skrzywdził, prawda?

-Kaya zabierz go stąd, mam dość. -Kami również wydaje się poddenerwowana.

-Lepiej poświęcić jedną sycącą owce, za całe stado. 

-Idziemy świrze. -Kay doskakuje do Freda, lecz wydaje się być bardzo neutralna w tym, co robi. Nie jest tak zestresowana, jak Logan, czy Kami. Kamal milczy, a Reptilianie dalej trzymają się na odległość. Bishak przygląda mi się z dumą i wyższością, jakby skazywał mnie na śmierć.

-Stado? Co to ma... -moje pytanie przerywa nagły świst. Prochy, które obsypały wzgórze zaczynają się powoli unosić, tworząc nową, inną, szarą mgłę. Oddzielają nas od siebie, oraz od bieli. Co się dzieje? Po chwili nie widzę już nikogo, a dłonie bruneta mnie puszczają, chociaż usilnie próbuje je ponownie złapać. 

-Logan?! -krzyczę przerażona, zostając w pyle. Szary proch wpycha mi się do buzi, do oczu, do uszu. Każe mi milczeć, oślepia mnie. Próbuje się skupić, poczuć coś, usłyszeć, lecz to wszystko na darmo. Jestem sama w tej zawierusze. Mija chwila i wszystko ustaje. Proch odsuwa się ode mnie, pozwalając mi otworzyć oczy. Stoję w okręgu, którego ścianami są dalej wirujące tabuny prochu. Nikogo tutaj nie ma. Nie ma wzgórza, nie ma Logana, Kayi, Kami, Freda. Słyszę jedynie szum tego szaleństwa. Nie wiem, kiedy upadłam, lecz teraz zaczynam się podnosić z zimnej ziemi. Moje jasne włosy wirują w rytm pędu powietrza.

-Co to wszystko ma znaczyć? -pytam sama siebie. Co się stało? Wzgórze upadło? Nagle dostrzegam coś wśród anemicznej barwy wichru. Jest ciemne i zbliża się w moją stronę, a im bliżej jest, tym mroczniejsze się wydaje. Widziałam to już? Dlaczego wygląda znajomo?

-Kim jesteś? -krzyczę osłaniając swoją twarz przed pyłem, który wpada do środka bezpiecznego okręgu, gdy mroczna postać przekracza jego barierę. Nie uzyskuje odpowiedzi, lecz nie wymagam jej więcej. Rozpoznaję tę kreaturę. Cień. Gdy pojawiłam się w pustce natknęłam się na dokładnie taki sam egzemplarz. Gazowa, czarna postać bez twarzy zatrzymuje się przede mną i czeka, jakby dawała mi wybór. Budzi we mnie niepomierny strach, jeszcze większy niż projekcje z bieli. Jest czymś, co przypomina... śmierć. Im dłużej wpatruje się w czerń, tym słabsza i mniejsza się czuję. 

-Co mam zrobić? -krzyczę, nie odrywając spojrzenia od cienistej mary. Twór milczy, lecz tym razem rozkłada swoje bezkształtne ciało.  Zaczyna przypominać nietoperza z rozłożonymi skrzydłami. Nie przychodzi mi to od razu, lecz orientuje się po chwili czego ode mnie oczekuje. Był drzwiami od samego początku, lecz nie byłam gotowa. By wydostać się stąd musiałam przestać się bać. To był klucz, od momentu, gdy się tutaj pojawiłam. Moje serce bije, jak szalone przypominając mi, że dalej żyje. Czy dalej się boję? Cholernie. Coś jednak się zmieniło. Ten mały, nieznaczny czynnik, który stworzył w mojej głowie opcje. Nie było jej wcześniej. Niepewnie robię krok w stronę monstrum. Ten pierwszy był najgorszy, bo każdy kolejny okazuje się być znacznie łatwiejszy. Gdy dzieli nas już kilkadziesiąt centymetrów, stoję pewnie i prosto. Patrzę w głąb istoty, która nie ma oczu, lecz ma coś, co przypomina serce. Czarne, bijące, owiane mroczną poświatą. Trzon, źródło, początek. Wyciągam swoją dłoń i chwytam za lodowaty, miękki organ. Nie stuka, jak serce sarny, bażanta, czy innego człowieka. Cień w odpowiedzi powoli składa czarne, gazowe skrzydła, które zamykają mnie w mrocznym uścisku. Wydaje mi się, że spadam w dół, pędzę z niebywałą szybkością, że latam. Słyszę śmiechy i płacze, głosy i ciszę. Widzę jedynie czerń, która migocze i mieni się tysiącem białych kropek. To trwa i trwa, jak film w przyśpieszonym trybie. Wreszcie przelatuje do końca, pozostawiając za sobą echo, a w końcu ciszę. Obracam się w tej nicości jeszcze chwilę. Biorę głęboki wdech. 

Budzę się.





witajcie, wkrótce poznamy Diexne.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top