3/18
COLTON.
Wściekle próbuje wzniecić ognisko przy pomocy zapałek, które szczęśliwie Richard miał w kieszeni. Fajki, które nimi rozpalał niestety nie przetrwały warunków atmosferycznych. Na zaroście zebrał mi się szron. Usta mam popękane, a końcówki palców sine. Konia straciliśmy jeszcze pod górą. Spłoszył się, gdy zaatakowało nas stado wygłodniałych mutów i uciekł. Posłużył im pewnie za obiad, bo ruszyły za nim pędem. Kupił nam bądź co bądź sporo czasu i oszczędził wiele energii, którą zmarnowalibyśmy w walce. Nie przydałby się tutaj i tak. Idąc dolinami i pagórkami tej wrogiej i mroźnej krainy, mijaliśmy wiele opuszczonych wiosek, wiele zgliszcz, wiele cmentarzy. Granica Oregonu okazała się być linią, gdzie względna cywilizacja się kończy. Górzysty teren dał nam mocno w kość. Zatrzymaliśmy się przy skalnej grocie, gdzie wiatr nie wieje tak mocno. Dawno nikt z nas nie był tyle w głuszy. Jest jednak wyraźna różnica między wypadami na czystki, które trwają do kilku godzin, a kilka dni ciągłej tułaczki. Zestarzałem się. Kiedyś koczowanie nie było takie trudne. Na horyzoncie maluje się już blado-niebieski obrys Medford. Nie patrzę na niego tęsknie. Wchodząc do tego miasta wejdziemy między masy ludzkie, którym nie można ufać. Przyglądam się więc odległej górze za nami. Jej szczyt pokrywa mroźny lód, a ona sama jest w odcieniu grafitu. Dobrze, że nie ma śnieżycy i widoczność pozwala nam dostrzec wrogów, na długo zanim ci dostrzegą nas. Tym sposobem Adler przeprowadził nas kilka razy obok niebezpiecznie rozległych gniazd. Zima na północy to obecnie nasz najgroźniejszy przeciwnik.
-Co jeżeli jest tam przed nami? -pyta dygocząc Vee. Ma na sobie dwie skóry niedźwiedzie, które zakrywają ją całą.
-Skąd może wiedzieć, że ruszamy akurat do Medford? -odpowiadam sucho, gdy w moich dłoniach gaśnie kolejna zapałka. Pozbieranie drewna na opał, na tym górzystym terenie, było wyczerpujące. Nie wiem, czy damy rade dojść do miasta. Nie chce jednak wyjawiać swoich obaw głośno. Ile dni minęło? Nie potrafię określić, jak długo jesteśmy w głuszy. Nie jestem w stanie myśleć jasno. Nawet nie mam ochoty badać tego, co zaplanuje Dupree. Jak może nas znaleźć?
-Nie powinniśmy tutaj zostawać długo. -podnoszę swoje wrogie spojrzenie na Richarda. Zaczynam czuć nieprzyjemne bulgotanie w żołądku. Kiedy ostatni raz coś jedliśmy? Przydałby się teraz ten koń. Wśród tych skalistych gór nie ma niczego rozsądnego do zjedzenia, oprócz zakopanych pod śniegiem korzonków i szyszek.
-Musimy odpocząć.
-Zanim rozpalisz to cholerne ognisko zamarzniemy!
-Idąc w ten mróz wcale nie skończymy lepiej. -podrywam się na równe nogi, które drżą. Jestem zaskoczony, jak bardzo mi ścierpły. Czekam, aż dopłynie do nich stosowna ilość krwi, nie dając po sobie nic poznać.
-On ma racje Cole. Musimy wyruszać. Siedząc tutaj tylko przedłużamy tę tułaczkę.
-To całkowicie nierozsądne. -syczę sam do siebie, odrzucając pudełko z zapałkami w stronę Adlera. Ten pośpiesznie zbiera rozsypane przedmioty, zanim zamokną w śniegu i posyła mi nienawistne spojrzenie. -Cała ta podróż to głupi pomysł.
-To nie był niczyj pomysł. Myślisz, że odważyłbym się ruszyć w dzicz z wyposażeniem, jakie wówczas ze sobą miałem?
-Sugerujesz, że to ja powinienem był nas lepiej spakować? Wybacz, śpieszyłem się uratować twój zasrany tyłek.
-Nikt ci nie kazał.
-Tobie też nikt nie kazał szperać.
-A co cię to obchodzi?! -głos Adlera zaczyna się unosić. -Gdyby nie ja, nie wiedziałbyś, że Mavis żyje. Powinieneś być wniebowzięty... -zaciskam swoje zamarznięte dłonie w pięści. Nagła fala chwilowego, przejściowego ciepła zalewa wszystkie krańce mojego ciała.
-Zamknij się już.
-Przestańcie, słychać was pewnie w samym Medford.
-W sumie masz racje. Nie obchodzi mnie nic z tego. Nie wiem nawet dlaczego tutaj jestem. -odwracam się do niego plecami i ruszam w najciemniejszy punkt groty, by zaszyć się w spokojnej i bezpiecznej ciemności.
-Patrząc, jak szybko pocieszyłeś się po Mavis, również dochodzę do tego wniosku. -Zatrzymuje się i napinam każdy istniejący mięsień mojego ciała. Otoczenie obiega głucha cisza. W sercu dalej czuje ten straszny chłód. -Czy ty ją w ogóle kiedykolwiek kochałeś?
-Nie masz żadnego prawda mówić czegokolwiek na ten temat! Pół roku byłeś pijany i masz czelność wypominać mi cokolwiek?! Jesteś drugą Davis?- ruszam w jego stronę wściekły. Venus również podrywa się do pionu i w mig zjawia się między nami. Adler ani drgnie. Głowę ma podniesioną wysoko ku górze. Zanim dojdę do mężczyzny, oraz zanim Venus zdąży nas rozdzielać, górską cisze przerywa seria okrzyków.
-Co jest do cholery? -rzucam, oglądając się za siebie. Próbuję zlokalizować źródło tego dźwięku. Nie widzę jednak niczego. Białe wzgórza pozostają nieruchomo białe. Gdzie transportery? Gdzie odrzutowce? Tego spodziewałbym się po Edwinie. Dziwne okrzyki stają się coraz donośniejsze. Wydają się dochodzić zewsząd. Otaczają nas z pewnością armii, a jednak nie widać nikogo. Jak duchy.
-Znalazł nas. -Richard pośpiesznie zbiera plecaki, które zabraliśmy z jakiejś wioski, spod ścian groty i rzuca nam po jednym. Zakładamy je na plecy i ruszamy śliską, stromą ścieżką w dół zbocza, prosto w stronę Medford. Adrenalina rozgrzewa nasze ciała i pcha nas do ucieczki. Tutaj nie ma się gdzie schować, chyba że zakopiemy się w śniegu. Co jakiś czas oglądam się za siebie, lecz nic nie widzę. Cholerne echo. Skąd dochodzą te krzyki i dlaczego brzmią, jak kod? Jak nawoływanie się dzikich zwierząt. Co to do cholery jest? Venus z gracją udaje się wydostać z kilku pułapek, kryjących się w śniegu. Richard jest na tyle ciężki, że zapada się po kolana. Ciągle biegniemy w dół, a stok robi się coraz bardziej stromy. Rudowłosa nagle upada, gdy jej nogi trafiają na zbyt śliski teren. Dziewczyna zaczyna turlać się w dół i przegania Adlera. Przyśpieszam i również prawie tracę równowagę. W chwile znajduje się obok dziewczyny i pomagam jej wstać. Ryki stają się coraz głośniejsze. Należą do ludzi, czy do zwierząt?
-Szybciej!- krzyczę i znów nerwowo rozglądam się po szczytach, które teraz wrogo nas otaczają. Gdzieś tam na górze, na ich czubkach coś się na nas czai.
-Tutaj!- Richard gwałtownie skręca, upada na pośladki i rusza w dół wzniesienia tunelem śnieżnym, który przypomina zjeżdżalnie, bez dachu. Bez zawahania popycham Venus i sam robię to samo. Dziewczyna znajduje się między moimi nogami, a jej ciepłe plecy przywierają do mojego torsu. Gdy porywa nas grawitacja, jej rude włosy zasłaniają mi całą wizje, przez co czuje się ślepy. Wiatr ostro tnie mnie po rękach i policzkach. To wszystko trwa kilka sekund. Z impetem lądujemy w zaspie na dole wzniesienia. Dostrzegam lodową jaskinie, która usytułowana jest przy samym podnóżu jednego z otaczającej nas szczytów. Na prawo widoczny jest również przesmyk. Droga prowadząca do wyjścia z gór, prosta droga ucieczki. Richard nie wydaje polecania. Doskonale wiem, gdzie mamy dalej biec. Krzyki, ryki i nawoływania biczują nas po karkach, jak oddechy wrogich bestii. Dopiero po chwili dochodzi do mnie, że to ludzkie głosy. Coś mi mówi, że nie należą do oddziałów Edwina. Ciągle popychając Hirez, kieruje się do jasnoniebieskiej, oblodzonej groty. Nie wiem, czy nas widzą. Jeżeli nie i tak zostawiamy mnóstwo śladów. Będą wiedzieć. Tyle tylko, że w grocie mamy większą szansę się schować. Podłoże staje się kamieniste.
-Tutaj! Jest tunel! -patrzę na desperacki wyraz twarzy Adlera. Czarna broda mężczyzny w tym otoczeniu robi z niego jaskiniowca. Nie jestem pewny, czy chce udać się w głąb tej jaskini. Nie mam chyba większego wyboru. Odwracam głowę za siebie. Są coraz bliżej. Znajdą nas jeżeli nie wejdziemy do tej ciemności.
-Na co czekasz?!- Adler zaczyna do mnie wyklinać. Vee bez zastanowienia wpycha się do ciasnego otworu w tylnej ścianie groty i niknie w mroku.
-Cholera! -warczę sam do siebie i również ruszam prosto do wnęki, która może się okazać lwią paszczą. Kimkolwiek są ci ludzie, nie możemy im ufać. W dziczy nie można ufać nikomu, ani niczemu. Ta zasada dalej obowiązuje. Dobrze, że ją pamiętam. Przemykam przez mroczne przejście i wpadam w zupełną ciemność. Nie widzę niczego przed sobą, nie widzę Venus. Nie wiem, co stresuje mnie bardziej. Czuje się, jak ślepiec. Serce bije mi, jak szalone. Za sobą słyszę tylko ochrypły głos Adlera i bardzo ciche pokrzykiwania.
-Zabawę w chowanego czas zacząć. -To ostatnie, co mówi Richard zanim otoczenie zdominuje wroga cisza.
Lenvie.
Nie mówi zbyt dużo, jak na osobę, która powinna mi wyjaśniać zadania w sterowni. Chodzi nienaturalnie wyprostowana. Jej ruchy są tak dokładne, wręcz mechaniczne. Zaobserwowałam też, że jest bardzo spostrzegawcza i szybka. Czuje się przy niej, jak przy maszynie. Wprowadza mnie do wielkiej sali, której sufitem jest szklana kopuła. Od razu czuje, jak moje nozdrza wypełnia zapach kawy i oleju. Sterownia znajduje się kawał drogi za Mendocino. Zbudowana została koło czterech miesięcy temu i do dzisiaj jest największym skarbem Edwina. To tutaj nawiązywany jest kontakt z innymi miastami-stolicami. Podczas misji generałowie dostają stąd polecenia od Eda, czy innych dowódców, mimo że najczęściej ci są na polu walki. W tej chwili, gdy mamy dostęp do lotnictwa rola tego miejsca wzrośnie jeszcze bardziej. Gdy jechałam tutaj o świcie z Ruth, wydawało mi się, że znalazłam się w całkowicie abstrakcyjnej, innej rzeczywistości. Wykonana z białego metalu sterownia stoi na wysokim wzniesieniu, które porasta dzika roślinność. Miejsce to tak nie pasuje do scenerii, tak mocno wyróżnia się, że było dla mnie nieprawdopodobne, by istniało naprawdę. Wszystkie stare serownie i budynki wojskowe porasta kilkuletni mech, porosty i inna odporna roślinność. To miejsce lśni nowością i wcale nie jest schowane w prochach czasu. Dostrzegam przed sobą szeregi biurek, które porozstawiane są po prawej i lewej stronie. Na wprost widzę schodki, które prowadzą na platformę z jednym biurkiem. Jest ono idealnie białe, większe i wyraźnie należy do osoby, która ma najbardziej istotną role w tym pomieszczeniu. Czuje się przytłoczona wszystkimi migającymi kontrolkami, światełkami, które rozbłyskują na zielono, czerwono i żółto. Nikt specjalnie nie zwrócił na nas uwagi. Jest tutaj pełno ludzi. Wszyscy przy swoich stanowiskach, jak zahipnotyzowani, z niebieską poświatą na twarzy i białym światłem w oczach. Czuje dreszcz na plecach. Moją uwagę najbardziej zwraca jednak wielka zielona projekcja, która widnieje za największym biurkiem. Obraz w nicości. Nie mogę od niego oderwać wzroku.
-Co to? -z zafascynowaniem zadaje pytanie Ruth, która uśmiecha się do mnie mechanicznie.
-To główny projektor. W tej chwili wyświetla mapę z siecią miast-stolic. -Robię kilka kroków do przodu. Nigdy nie widziałam czegoś tak wielkiego, tak pięknego. Czy tak wygląda cały świat? To cały świat?
-Mendocino to ta czerwona kropka. Wszystkie białe to miasta z którymi jesteśmy w kontakcie, a czarne to miasta, które jeszcze nie nawiązały z nami kontaktu, ale istnieją. -Gdy uświadamiam sobie, jak malutka jest nasza wioska w zestawieniu z resztą świata, w mojej głowie pojawia się nieprzyjemny wir. Nie mam pojęcia gdzie znajduje się Denver, chociaż kiedyś z zamkniętymi oczami potrafiłam do niego wracać wraz z resztą grupy. Nie wiem, gdzie leży Alexandria, gdzie jest Pheonix, ani gdzie było Podziemie. Widzę ogromną sieć, która splata rozległą, mroczną krainę. Jak malutka jestem w obliczu tego świata? Biorę głęboki wdech.
-Twoje stanowisko znajduje się tutaj. -Ruth omija wejście na platformę i kieruje się na prawą stronę, do pierwszego, najbliższego rzędu biurek. Zatrzymuje się w połowie i kładzie swoją bladą dłoń na gładkiej powierzchni mebla. Podchodzę do niej powoli.
-Drzwi w prawej ścianie prowadzą do akt żołnierzy, w lewej do łazienki i kafeterii. Pokoje mieszkalne znajdują się w piwnicy, ale nie będzie cię to interesować, gdyż na nocki mamy już stały skład. W ciągu dnia przysługują nam jedna przerwa na obiad. Trwa pół godziny i zaczyna się o trzynastej. W trakcie trwania misji nie ma przerw. Ty będziesz mieć jeszcze jedną dodatkową ze względu na maleństwo. -posyła mi ponownie dzisiaj ten mroźny, mechaniczny uśmiech.- Codziennie o osiemnastej będzie przyjeżdżał transporter, który zabiera ludzi do Mendocino. Nie przegap go, bo cię tutaj zostawią. Rano, tak jak dzisiaj o godzinie siódmej.
-Jesteś nowa? -słyszę gdzieś za plecami słodki, melodyjny głosik. Odwracam się, by zobaczyć drobną szatynkę. Dziewczyna ma krótko ostrzyżone włosy, prawie tak krótko, jak Ruth. Patrzy na mnie zza wielkich okularów. Przypomina mi trochę Freda. Nikt poza nią nie podniósł na mnie swojego spojrzenia. Uśmiecham się do niej niepewnie, jakbym była nową osobą w szkole.
-Carmin wracaj do swojej pracy, bo obetnę ci czas z przerwy. -nim zdążę odpowiedzieć, Ruth błyskawicznie karci młodą kobietę swoim ostrym ostrzeżeniem. Zaskoczona przyglądam się twarzy mojej tutorki, która przez moment emanuje niespotykanym gniewem. Gdy nasze spojrzenia się spotykają, ta szybko wraca do swojej łagodnej, mechanicznej natury. Budzi to w moim sercu niepokój. Posyłam jeszcze jedno spojrzenie zaczepiającej mnie dziewczynie, ale ta już na mnie nie spogląda. Jej twarz wydaje się być taka sama, jak reszta twarzy. Bez blasku, który sekundę temu w niej dostrzegłam.
-Jak na razie oswój się z komputerem. To narzędzie starej generacji, antyk, może go pamiętasz?
-Moi rodzice mieli taki w domu, ale nie pozwalali mi go często używać. -odpowiadam obchodząc biurko i siadając przed migotliwym ekranem, na którym oprócz niebieskiego tła widoczne są dwie różne ikony. Obiega mnie dreszcz.
-Używamy tylko dwóch bardzo podstawowych programów. Nasi informatycy pracują nad odkopywaniem wiedzy z przeszłości, jednak to na dzień dzisiejszy wystarczy. Pierwszy służy do komunikacji. Rozmowy z wybranym miastem, rozmowy z centralą, bądź z generałem, który posiada odbiornik. Dzisiaj ten program nie będzie cię interesował. Używamy go tylko do ustaleń podczas specjalnych konferencji, rozmów handlowych, bądź podczas misji. Dzisiaj chce, żebyś skupiła się na tym drugim.
-Tym? -dotykam palcem ekranu, chcąc wybrać program oznaczony książką. Ekran zaczyna migotać pod naciskiem mojego dotyku.
-Nie dotykaj ekranu. -cedzi przez zęby Ruth. Zmieszana zamieram i obserwuje kobietę chwile. Ta widząc moją reakcje szybko się uspokaja. Z wysiłkiem podnosi kąciki swoich ust i obdarza mnie suchym uśmiechem. -Po twojej prawej znajduje się opływowy przedmiot.
-Myszka? -przypominam sobie powoli, to co widziałam w biurze swojego taty, zanim to wszystko się zaczęło.
-Dokładnie tak! -kobieta z nadmierną ekscytacją chwali moją wiedzę. Sztuczność, jaka od niej bije jest nie do zniesienia. Kim ona jest i skąd się wzięła? -Używasz tego by wybrać program.
-Dobrze. -dotykam urządzenia. Czuje się dziwnie. Czuję, jakbym używała ich narzędzia. Technologii, która nie jest ziemska. Przez sekundę w mojej głowie pojawia się myśl, że zrezygnuje. Nie powinnam tutaj być. Po chwili jednak dochodzi do mnie dlaczego tutaj jestem. Nie mogę zrezygnować. Sterowania to oczy. Oczy są nam teraz niezmiernie potrzebne. Gdy wreszcie udaje mi się najechać na ikonkę książki, klikam. Ekran zmienia się na biały, porywając całość mojego umysłu. Czy tak przebiega hipnoza?
-Świetnie. To twoje dzienne zadanie. Będziesz prowadzić spis medykamentów, które są produkowane, które zostały oświadczone, jako zużyte i te, które które obecnie magazynuje Mendocino. Znasz się chyba na nich, jak nikt inny, więc nie będzie to tak trudne zadanie, jak wygląda.
-Mam prowadzić dokładnie taki sam spis, jaki prowadziłam w sanktuarium? -upewniam się. Nie dał mi nowego zadania. Dał mi dokładnie to samo zadanie, jakie miałam w Mendocino. Odsunął mnie od Holdena, zabrał gdzieś poza miasto i pod pretekstem bycia łaskawego pracodawcy, dał mi dokładnie to samo zadanie, które miałam do tej pory. Przebiegły sukinsyn.
-Ten będzie oficjalny. Aktualizuj go codziennie. -ten uśmiech jest inny niż reszta. Dostrzegam w nim coś dodatkowego. Jest sztuczna, doskonała i agresywna. Wybrał ją nie bez powodu. Ma taka być. Ma pilnować. Kobieta podnosi dłoń w górę, w geście przeproszenia. Odwraca się do mnie plecami i rusza na platformę, do największego biurka. Pomieszczenie przeszywa dźwięk telefonu. Unosi urządzenie, które znajduje się na jej biurku. Mapa za jej plecami znika, a naszym oczom ukazuje się pomarszczona twarz Edwina. Nikt poza mną na nią jednak nie patrzy. Ruth błyskawicznie klika coś w swoim komputerze, a mapa pojawia się znowu. Ta podnosi słuchawkę do ucha i zaczyna mówić, coś czego nie słyszę przez gwarne klikanie w klawisze zebranych tutaj ludzi. Kim ona jest? Dlaczego zebrani tutaj są tak nieobecni? Co znajdę w aktach żołnierzy? Ta dziewczyna, która się do mnie odezwała. Muszę znaleźć dowody, chociaż sama nie wiem na co. Wiem jedynie, że moim zadaniem jest niedopuszczenie, by cokolwiek stało się Holdenowi, Anyi i Cat. Jeżeli Ed użyje ich jako tarczy, zrobi to tylko po to, by sprowadzić tutaj Coltona. On wróci, a wtedy wszystko, co do tej pory się stało, nie będzie mieć najmniejszego znaczenia. Gładzę swój pełny brzuch. Jesteśmy w tym we dwoje, maluchu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top