3/17


Siedzę na falującym podłożu, które delikatnie muska moje bose stopy. Głowę mam opartą o jego łóżko, które kołysze mną bardzo powoli, jakby chciało mnie uśpić, uspokoić, pocieszyć. Chłopak unosi się na turkusowo żółtym puchu, który w dotyku jest jednak stały, nie gazowy. Przykryty jest wielkimi liśćmi drzew z ogrodu, które przylgnęły do niego, niczym pijawki. Jego ciało szpecą nowo nabyte rany, przecięcia, skaleczenia, ugryzienia, podpalenia. Chłopak ma wysoką gorączkę, jest nieprzytomny, ledwo oddycha. Nie regeneruje się. To moja wina. To ja wbiegłam w tę cholerną mgłę, a ten pieprzony bohater musiał pobiec za mną. Gdyby nie Valerie oni wszyscy by umarli. Dlaczego te koszmary nie robiły mi krzywdy? Po moim policzku płynie beznamiętna łza. Jestem z nim od tak dawna, a on dalej się nie wybudza. Meerales użyła ogromnego nakładu swojej mocy, przez co całkiem zniknęła, znowu. Biała ściana zjaw zrobiła kolejny krok w przód, zbliżając się do nas jeszcze bardziej. Wiem, że im dłużej tutaj jestem tym bardziej one rosną w siłę. Gdyby nie Meerales rodzeństwo Reptilian, Kamal i Logan stali by się przeszłością. Blask wzgórza przygasł, kolory wyblakły, a pas planet znikł, częściowo pochłonięty bielą. Kami szybko doszła do siebie, chociaż brat zgniótł jej prawe płuco. Z faktu, że efekty pustki słabną hybryda była ranna, lecz równocześnie wróciła jej zdolność regeneracji i szybko doszła do siebie. Obrażenia Kamala były znacznie poważniejsze, dlatego mężczyzna wciąż odpoczywa w swoim domku. Jego stan jest stabilny, regeneracja postępuje. Tłumaczył, że nic nie pamięta, że stało się to nagle. To ich natura. Są hybrydami. Tracą kontrolę, którą podtrzymywało to miejsce. Te sytuacje będą się powtarzać coraz częściej. Co jeżeli obydwoje naraz zamienią się w krwiożercze monstra? Trójka jaszczurzego rodzeństwa nie mogła chwalić się tak intensywną regeneracją, dlatego ich stan mimo, że stabilny jest również bardzo ciężki. Najbardziej ucierpiał Logan, który był tam najdłużej. Był tam ze względu na mnie. To moja wina. Teraz umiera. Dlaczego się nie regeneruje?! Dlaczego akurat teraz pustka go nie chroni? Wydawało mi się, że tym razem się otworzyłam. Wydawało mi się, że im pomogę. Niestety. 

-Dalej nic?- Z rozmyślań wydzierają mnie brutalnie, kroki Kami. Wygląda na wyczerpaną. Opiekuje się trzema jaszczurami, hybrydą i co jakiś czas dogląda wściekłej Kayi i upośledzonego Freda. Jest sama. Jeżeli i ona straci kontrolę, nie dam sobie rady. Dojdzie do tragedii. 

-Nie regeneruje się. -odpowiadam sucho, sprawdzając z nadzieją, czy może największe przecięcie na klatce piersiowej się nie zeszło. Tutaj nie ma roślin o leczniczych właściwościach. Owoce z ogrodu jedynie smakują, lecz nie leczą. Posiłkujemy się śliną Kami i Kamala, gdyż ma ona substancje regenerujące, potrzebne do wylizywania ran. Działa, lecz powolnie i niezbyt efektownie.

-Tak samo, jak reszta. -sapie wycieńczona hybryda.

-To moja wina. -wzdycham. Karce się sama w myślach za to zachowanie. Jak mogę być zmęczona? Czym? Leżeniem przy Loganie? Co może powiedzieć Kami? Co powie Kaya, która chcąc nie chcąc stała się nianią Freda? -Myślałam, że teraz się otworzyłam. 

-Nie byłaś gotowa, Mavis. -krótkie włosy Kami trzepocą na wietrze. Dziewczyna rozbija jakieś owoce w misce tuż przy oknie. Spogląda tęsknie w dal. -Zdecydowałaś się na to, bo zmusiła cię sytuacja. Ty sama musisz czuć chęć. Dopiero wtedy dojdzie do odpuszczenia blokad, które nie pozwalają Diexne do ciebie dotrzeć .

-Ale ja chce! -mówię głośniej, jak rozpieszczone dziecko, na co Logan jęczy boleśnie. Żywo zwracam się w jego stronę, by dojść do wniosku, że chłopak majaczy. Dalej się nie wybudza.

-To dobry znak. -mówi spokojnie hybryda ignorując moje zirytowanie. -Regeneruje się, ale naturalnie. Bez pomocy. Pomieszałam tutaj trochę soku z owoców i mojej śliny. Powinno nie piec tak bardzo. Jeżeli nie działało wcześniej, teraz też nie spodziewałabym się cudów.

-Jak reszta?

-Kamal cały czas wszystkich przeprasza. Jest przerażony. Dawno nie stracił kontroli. To okropne uczucie. Jedno z najgorszych, jakie można przeżyć. - odwraca się do mnie przodem. Podchodzi do łóżka i nakłada na rany Logana jaskrawo fioletową maź- sok z zebranych owoców. - Reptilianie nie mówią dużo. Bishak ciągle śpi. Basanti jest jak zawsze nadąsana, a Suravi ciągle twierdzi, że wszystko w porządku. Kaye znasz lepiej ode mnie, więc pewnie wiesz. Spędza dużo czasu z twoim przyjacielem, Fredem. Dużo się na niego denerwuje i dość regularnie go bije, z czego ten czasem się śmieje. Jej serce jest bardzo suche. Bardzo złe.

-Tak, to Kaya. Chyba do siebie wraca. -dziewczyna uśmiecha się do mnie, a jej oczy rozbłyskują szafirowym blaskiem. -Jak to jest, że nie tracisz kontroli? -Kamalasunadri wzdycha ciężko.

-Jestem samicą. Mam w sobie mniej substancji, którą wy nazywacie agresją, albo dominacją.

-Testosteron. -szepczę do siebie. Dziewczyna ignoruje moje słowa i kontynuuje.

-Kamal wręcz odwrotnie. Jego instynktowna potrzeba jest bardzo silna. On nigdy nie potrafił nad nią panować, na o wiele głębszym poziomie. Jeżeli jesteś hybrydą, która nie umie się kontrolować stajesz się upadłym. Upadli zniszczyli mój świat. Diexne pomogła mojemu ludowi. Zabrali hybrydy czystej krwi na nowe bezkresne ziemie. Upadłych unicestwiono wraz z Getarią, która była już skrajnie skażona takimi, jak ja. Im więcej ataków, których nie potrafisz kontrolować, tym bliżej do całkowitej utraty świadomości. Może dlatego oszczędzili mnie i Kamala, bo jeszcze nie było za późno. -w pomieszczeniu zapada cisza. -Ja również prędzej czy później stracę kontrolę, Mavis. -spuszczam swoje smutne spojrzenie. Wiem, że to się stanie. Jestem tego świadoma, chociaż próbuje to wyprzeć, bo to ja będę winna skutkom tej przemiany.

 -Mam nadzieje, że uda ci się stąd zniknąć i temu zapobiec. -jej oczy znów rozbłyskują tym samym niebieskim światłem. Mrocznym, zimnym i tak ostrym, że aż boli. Dziewczyna otrzepuje się, jakby próbowała wybudzić się z transu. Posyła mi smutne, współczujące spojrzenie, wstaje i wychodzi, zostawiając mnie samą w tym wyblakłym pomieszczeniu. 

-Chciałam, żeby mnie stąd zabrała, naprawdę. -mówię sama do siebie, chociaż skierowana jestem na Logana. Czuje się tak, jakbym próbowała się mu wytłumaczyć. Jak mogę mu tłumaczyć, że przeze mnie znowu prawie umarł? Co jest ze mną nie tak? Odgarniam z jego czoła czarny, zakręcony kosmyk. Jest cały mokry. Gorączka nie ustępuje. 

-Proszę wróć do mnie. -zaczynam szlochać. Moje oczy zalepia łzawa błona. -Chciałam cię uratować, a ty jak zawsze sam położyłeś głowę pod gilotynę. Wieczny bohater. -Ścieram z jego czoła krople potu. Jest taki rozpalony. Świadomość, że może umrzeć mi w rękach jest niezwykle ciężka. Moje łzy kapią na jego ranne ramiona. Łączą się z potem i nikną. 

-Pamiętam, jaki byłeś dla mnie wredny. Cały czas mnie popychałeś, obrażałeś, obrzucałeś spojrzeniami pełnymi obrzydzenia. Kiedy to się zaczęło? -prycham rozbawiona przypominając sobie początek mojej znajomości z Loganem. -A no tak! Dostałam okresu, jak pływaliśmy w jeziorze. Ja, ty, Lenvie. Aspen oczywiście bała się zielonej wody, więc została na brzegu. Wyszłam na tę małą plażę, na której stałeś. Tę porośniętą zieloną trawą, szuwarami, a po moich udach pociekła szkarłatna krew. Chciałeś mi od razu pomagać, opatrzeć mnie, a Lenvie wyśmiała cię. Mnie też to rozbawiło. Dopiero teraz dochodzi do mnie, że to wtedy zepsuły się nasze relacje. Tobie zawsze na mnie zależało, a ja tylko się śmiałam. Pamiętasz? -zaczynam płakać coraz bardziej, a łzy oblewają ciało nieprzytomnego, jak słone, morskie fale.

-Teraz nie jest mi do śmiechu wiesz? Boże. -Chowam swoją głowę w ręce i zalewam się kolejną falą dramatycznego płaczu. -Jaka ja byłam głupia. Jaka ja byłam niedojrzała. Ganiałam za czymś, co nie miało żadnego znaczenia. Miałam rodzinę. Miałam przyjaciół. Miałam ciebie. Byliśmy szczęśliwi. Pamiętasz? Zanim Ben...- ucinam. To wszystko wylewa się ze mnie tak naturalnie. Tęsknie za tymi czasami, gdy po prostu koczowaliśmy. Tęsknie za nimi, nawet za Aspen. Za Len, Holdenem, Jess, Jackiem. Teraz nie mam niczego. Oni byli moją rodziną. Oni byli ludźmi, których poświęciłam, by znaleźć Maishe. Nawet już o niej nie pamiętam, a była dla mnie tak ważna. Była klonem.

-Pamiętam. -unoszę głowę otwierając oczy najszerzej, jak tylko potrafię. Oczy ma zamknięte, usta zaciśnięta, ale mówił do mnie. Jestem pewna, że mówił! 

-Logan? -pytam, by upewnić się, że słyszałam dobrze. 

-Pamiętam wszystko. -odpowiada mi z wielkim trudem. Rzucam się na niego i zaczynam obcałowywać jego twarz. Chciałabym go ścisnąć mocniej, ale chłopak sycząc przypomina mi, że nie przyjmie takiej siły. 

-Tak się cieszę! Przepraszam! Bardzo cię przepraszam! -śmieje się i płaczę równocześnie. Chłopak jest zbyt słaby by mi odpowiedzieć. Po prostu znów zasypia, co zauważam dopiero po chwili. Musi odpoczywać, musi przeżyć. Pochylam się nad nim powoli i składam na jego słodkich ustach ciepły pocałunek. Musi przeżyć, a ja muszę odejść. 


KAYA.

Obserwuje ich z daleka, przez okienko w jego domku. Fred turla się tuż obok mnie. Krzyczy, piszczy, śpiewa coś. Co chwilę muszę sprawdzać, czy aby nie wpadł już we mgłę. Co to miejsce mu zrobiło? Z geniusza stał się wariatem. Cała złość, jaką czułam zniknęła. Pozostaje tylko sytuacyjna irytacja. Boję się. Widzę mojego ojca wśród tych mar, które bacznie nas obserwują, które czekają na dogodną chwilę. Obserwuje ją ponieważ już wiem. Już znam prawdę. To od niej teraz wszystko zależy. Ciężar, jaki niesie muszą jej dobrze wyporcjować, inaczej upadnie zmiażdżona natłokiem informacji i emocji. Jak głęboka jest ta królicza nora? Ile rzeczy przed nami ukryto? Czy kiedykolwiek będę mogła jeszcze wrócić na ziemię? Dopiero teraz doszło do mnie, że faktycznie dalej mam do kogo. Chciałabym opowiedzieć o tym, co tutaj widziałam, co czułam. Chciałabym się podzielić z nimi wszystkimi, tym co przeżyłam. 

-Kocha go. -mówi pojawiają się obok mnie Kami. Dziewczyna zbliża się, jak cień. Czasem mnie tym irytuje. Milczę chwilę. Wiatr owiewa nas obydwie. Stoimy, jak nad przepaścią, w której dole czeka na nas nieuchronna śmierć.

-Nigdy jej takiej nie widziałam. -odpowiadam cicho. Chwile milczymy, a otoczenie zakłóca jedynie Freddy. -Wróci na ziemie i złamie mu serce.

-Dlaczego miałaby? -spoglądam na szalonego przyjaciela, który zrywa neonowe kwiaty i wkłada je sobie we włosy.

-Bo na ziemi czeka na nią ktoś inny. Ktoś o kim tutaj nie pamięta. Zresztą to bez znaczenia. -Moje ciało ogarnia nagła fala depresyjnego smutku. Nawet jeżeli wróci na dół, to tylko ponieważ ma coś ważnego do zamknięcia. Nie pozwolą jej zostać, prawda?

-Przecież wiesz, że pustka oczyszcza. Ona też nie jest wyjątkiem. Niszczy to miejsce, ale póki była słaba, również odczuwała efekty tego sacrum. Dlatego nie pamięta o tym, o czym ty uważasz, że powinna. Dlatego teraz jest tam z nim. Bez przerwy.  -milknę. Nie znam genezy relacji Mavis i tego chłopaka. Widziałam ją i Coltona. Powoli zaczynam rozumieć dlaczego tak bardzo brzydziło mnie ich uczucie. Było udawane, niepełne, przyzwyczajone. Kocha go, a on kocha ją, ale nie tak. 

-Na ile pozwolą jej wrócić?

-Nie wiem. Dzień? Dwa? Aż nie skończy.

-Dlaczego Diexne chce, żeby to była ona? 

-Bo wie, że będzie tego chciała.  Gdy tylko dowie się prawdy będzie chciała ich wszystkich pomścić. Jest teraz najpotężniejszą istotą w galaktyce. Zabija Valerie, twór, który istnieje miliardy lat, twór, który utrzymuje galaktykę w równowadze. Diexne wie, że muszą zawrzeć pakt.

-A potem?

-Jest potężna. Stanowi teraz ogromne zagrożenie dla równowagi w kosmosie. Jej kaprys będzie być, albo nie być dla innych światów. 

-A co z nami? -pytam odnosząc się do nas wszystkich, do mieszkańców pustki. Jej oczy są wyblakłe, bez koloru, bez blasku. Nie jest zmartwiona, bardziej zmęczona. 

-Wy wrócicie na ziemię. Reptilianie na zawsze pozostaną tutaj. Kamal i ja zapewne też, dopóki nie nauczymy się kontrolować tego, co próbuje zamieniać nas w krwiożercze bestie. Być może dołączą do nas inne istoty, które będą tego potrzebować. Piękną cechą przyszłości jest to, że jest niepoznana. 

-To jest piękne? -pytam zdumiona.

-Wyobraź sobie, jak bardzo nudziłabyś się na świecie, znając dokładną sekwencje zdarzeń, aż do jego końca. Nic, co by nadeszło nie wzbudziłoby w tobie żadnych emocji. Byłabyś zasadniczo... martwa. 

-Martwa. -powtarzam szeptem spoglądając powrotnie na domek, w którym czuwa Mavis. Gdzieś z tyłu głowy słyszę szumienie traw, krzyki Freda i odchodzącą Kamalasundari. Przecież już znam sekwencje zdarzeń. Aż do jego końca.




LENVIE:

-Chciałbym rozpocząć spotkanie od poznania was z nowymi generałami, którzy musieli podjąć się tego ciężkiego zadania i zapełnić luki w naszych szeregach spowodowanych śmiercią generała Reitnera i generała Adlera. -krzyżuje ręce na piersiach i biorę głęboki wdech. Do sali wchodzą nagle dwie osoby. Kobieta i mężczyzna. W powietrzu zaczyna unosić się dziwny zapach oleju i róż. Kobieta ma krótkie, ustrzyżone pod uszy, czarne włosy. Jej oczy są podobnej barwy. Wciągają w siebie, jak mroczne, kosmiczne dziury. Jest bardzo wysoka i atletyczna. Mężczyzna z kolei jest łysy, bez zarostu, z długim, haczykowatym nosem. Nie jest wysoki, lecz nie jest również niski. Obydwoje wydają się być surowi, chociaż na ich twarzach gości uśmiech. Obiegają sale mroźnymi, przeszywającymi spojrzeniami. Czuje chłód, mechaniczny chłód.

-Poznajcie proszę generał Ruth Lessen i generała Cru Elle'a. -Nieświadomie zaciskam dłoń na dłoni siedzącego obok Holdena. Zaczynam się denerwować. Nowi dowódcy wchodzą do sali i siadają przy stole, patrząc na nas tak sztucznie. Może to świadomość, że gram w teatrze, a może naprawdę coś jest z nimi nie tak. Reitner nie należał do rady. Dlaczego Ed wprowadził kogoś na jego miejsce?

-Co z generałem Hadleyem? -pytam beznamiętnie, chociaż moje serce bije, jak szalone. 

-Jest poszukiwany. Podobnie, jak i generał Seroshe, który wybrał się kilka dni temu na misje czystkową i dalej nie powrócił.

-Proszę się nie przejmować Panno Davis. Znajdziemy Hadleya. Wiemy, że wasze ostatnie spotkanie, może wpędzać Panią w wyrzuty sumienia, lecz to nie jest Pani wina.- Nawet by mi to do głowy nie przyszło. Przenoszę swoje podejrzliwe spojrzenie na nową generał, która pozwoliła sobie na ten komentarz. Chce mi się wymiotować. Oczywiście, że nie jest to moja wina. To wina tego starca, który podaje się, za króla. Gryzę się w język i spuszczam jedynie wzrok. Holden unosi moją dłoń i całuje mnie w jej tył. W jego oczach maluje się wsparcie, współczucie i smutek. Tak bardzo chce mu powiedzieć, a on chce mi pomóc uporać się z czymś, o czym nie ma bladego pojęcia. Coś zaczyna mnie nurtować. Marszczę brwi. Myślę.

-Chciałem z wami omówić dzisiaj niezwykle istotną kwestie. Jak wiecie zdobyliśmy ostatnio San Francisco i hangar lotniczy. To otworzyło nam wrota do ataku. Decydujemy się na ofensywę. Otrzymałem informacje od kilkudziesięciu miast-stolic, iż udzielą nam wsparcia. Grupuje się armia, która już za krótki okres zbierze się nad oceanem. Nowo narodzony Waszyngton udzielił nam ważnych informacji odnośnie sytuacji ziemskiej. Naukowcy korzystają ze starej siedziby NASA i nawigują obszar pozaziemski. Zlokalizowaliśmy statek obcych, który też nie chował się specjalnie przed naszymi radarami. Nie spodziewają się, jak szybko i gwałtownie powstaniemy. W Podziemiach tworzona jest broń, w hangarach statki. Moi drodzy, określam ostateczny komunikat.  Przygotujcie się, gdyż wkrótce dojdzie do starcia. Ostatniego starcia.

-Jak chcecie zaatakować potężny statek, który wisi gdzieś zawieszony w atmosferze? -pyta cynicznie Nickolas. To faktycznie niewyobrażalne. Tak się da? Czy da się naruszyć tę mityczną sferę? Azyl obcych?  Od kiedy zniknął Colton, Nickolas stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i jeszcze bardziej uszczypliwy, niż zwykle. Co jakiś czas przeskakuje spojrzeniem na dwójkę nowych twarzy. Siedzą tak prosto, ich miny są tak sztywne, ich spojrzenia tak tępe. Kim są? Skąd pochodzą? Dlaczego wcześniej ich nigdzie nie spotkałam?

-Nawiążemy z nimi kontakt i zwabimy ich na ziemie, gdzie dokona się ostateczny akt. -W oczach Eda widzę coś, czego zaczynam się bać. -Atak będzie prowadzony nie tylko z ziemi. Zaatakujemy ich również z góry. Spuścimy na ich statek- matkę, masę bomb. Jeżeli zniszczymy gniazdo, młode uciekną. Prawda generalnie Reeduis? -Ed nawiązuje do świetnego pomysłu, na jaki wpadł Nick i Cole jeszcze w San Fran. 

-Czym chcecie ich zwabić? Nie mamy niczego, czego mogliby chcieć. -kontynuuje Nick.

-Mamy. -odpowiada sucho Danica, która znikąd pojawia się w pomieszczeniu i wprowadza pod ramię Anye. Kobieta wygląda z bliska i w tym świetle, jeszcze gorzej, niż wyglądała w blasku dnia. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Nie patrzy na nikogo z nas. Wygląda, jakby obserwowała coś, czego tutaj nie ma. Wygląda, jak osoba, która dawno straciła zdrowe zmysły.

-Edwinie, nie sądzę, że to dobry pomysł. -mówię sucho wstając z krzesła i robiąc krok w stronę Molloy. Chce jej dotknąć, jakbym nie dowierzała, że jest prawdziwa. Danica jednak kiwa do mnie znacząco głową i sadza mnie powrotnie na drewnianym krześle. Co oni jej zrobili? 

-Panna Molloy po długich namowach zgodziła się stworzyć Serum, które zaproponujemy obcej rasie. -Torturował ją, aż w końcu mu uległa. Dlatego nikt jej nie widział. Dlatego nikt nie chciał jej widzieć. On ją zniszczył. Zaciskam dłonie w pięści. Jak mogliśmy tego nie widzieć? Jak mogliśmy przez sześć miesięcy ignorować fakt istnienia Anyi. Teraz on podaje nam ją w stanie rozkładu, a większość nie widzi w tym niczego dziwnego. Musimy się obudzić. Zyskał taką pewność, że nas zaczarował, że rzuca nam dowody, jak mięso, pod nogi a my nie wiemy, co tak pachnie. -To po Serum przybyli. Nie zdobyli go i uważają, że to co zniszczyła Panna Brice, było ostatnią próbką. Formuła już nie istnieje. Została zniszczona jeszcze w Podziemiu, a jedyna osoba, która ją zapamiętała to Panna Molloy, która stoi tutaj dziś przed wami. Oferta, jaką Waszyngton złoży wkrótce naszym wrogom, będzie ofertą nie do odrzucenia. -Dlaczego ona nic nie mówi? Boje się zrobić krok w jej stronę, boje się dotknąć jej ciała, które się tak wyraźnie postarzało. Boje się, że zacznie krzyczeć. Muszę z nią porozmawiać. Czy jeżeli dowie się, że Mavis żyje, coś się zmieni?

-Anya? -zwracam się w stronę kobiety, lecz ta nie reaguje nawet na własne imię. Rozgląda się gorączkowo po pokoju, szukając w nim czegoś. Czego szukasz? Jak mogę ci pomóc? Przecież stoję tuż przed tobą.

-K...- kobieta zaczyna coś artykułować. Jej ciało zostaje wprawione w drżenie. Zebrani skupiają swoje spojrzenia na Molloy.

-K....k....

-Ekhm. Dobrze. Wystarczy. Danica, zabierz Anye do jej pokoju. Widać, że jest zmęczona. -Odwracam swoje zatrwożone spojrzenie na uciekającego wzrokiem Edwina. Kłamca. Czemu wcześniej nie wiedzieliśmy tego wszystkiego? Czemu oni dalej tego nie widzą?

-Kochanie usiądź, nie powinnaś długo stać. - Holden ciągnie mnie za rękę w dół, dając znać, że czas wrócić na swoje miejsce.  Sama nie wiem, kiedy ponownie wstałam. Jest również wyraźnie zaskoczony widokiem Anyi. Nic nie robią, nic nie mówią. Widzą to wszystko, to co powinno ich tak szokować, jak szokuje mnie. Przecież to wszystko jest na wyciągnięcie ręki.

-Utrata bliskich to podły proces. Przykro mi, że Panna Molloy przeżywa go tak... intensywnie. -zaczynam szybciej oddychać. Nie mogę nad sobą zapanować, mimo iż powinnam. Obiecałam. - Co do misji. Wojska ze wschodu, północy i południa są już w drodze. Za kilka dni wyruszymy do Reno. Chciałbym, żeby generał Nickolas wyruszył tam z Hass i Swissem pierwszy. Generał Oberssen, musi Pani poczekać na powrót Seroshe, poprowadzicie północne wojska.  Cru i Ruth zostaną ze mną w Mendocino, do czasu ostatecznej decyzji. Holdenie... -czuje nagle zaciskającą się na mojej szyi pętle. Pomieszczenie obiega głucha cisza.

-Słucham?

-Chce, żebyś został ze mną pięć minut po spotkaniu.  -Zaproponuje mu stanowisko. Zaproponuje mu bycie generałem. Jest dokładnie tak, jak wspominał Colton. Holden zostanie wzięty, jako żywa tarcza. Chce wstać, krzyczeć, zabić ich wszystkich i uciekać. Uciekać tak, jak wcześniej. Obiecałam. Nie możemy uciekać. Zaciskam dłonie na swoim brzuchu, tak mocno, że czuje kopnięcie. O tym wszystkim wiesz jeszcze ty maleńka. Obyś przybyła dopiero, gdy to wszystko się skończy.

-Ed. -wstaje, odrzucając głośno swoje krzesło w tył. -Czy znaleźliście, jakieś ślady?

-Ślady?- mężczyzna marszczy swoje, już bardzo marskie, czoło.

-Coltona. Powiedziałeś, że go szukacie. -Próbuje udawać zmartwioną, przerażoną, winną. W istocie jestem przerażona, ale nie tym, czym on sądzi, że jestem. Nie potrafię odczytać z jego twarzy niczego. Czy mnie podejrzewa? Czy sądzi, że naiwnie nie znam prawdy? Czy uwierzył, że Cole uciekł? Nasza trójka była poróżniona. Może nie połączył kropek, że na samym szarym końcu, zawsze, staniemy murem za sobą. Jeżeli jednak wie, jestem zagrożona. Muszę grać w jego grę.

-A tak. Znaleźliśmy auto, którym uciekł w zachodnim lesie. Niestety deszcz i zwierzęta leśne zatarły już wszelkie ślady. Proszę się jednak nie martwić. Znajdziemy go.

-Auto? -on nie planuje go tutaj sprowadzić. Nie żywego. Wie, że ten pojechał uratować Adlera, a skoro wie to, podejrzewa mnie. Być może wierzy, a być może nie wierzy w naszą kłótnie. Kłóciliśmy się dużo. Muszę mu udowodnić, że jestem mu oddana. Muszę grać głupią. Colton pojechał za Adlerem na koniu, nie autem. 

-Chciałabym wstąpić do sterowni. -mówię pewnie. 

-Kochanie, powinnaś odpoczywać. - Holden chwyta mnie za nadgarstek, który kładę chwiejnie na stole.

-Chce pomóc w poszukiwaniach, oraz chce się do czegoś przydać. Zwłaszcza teraz, gdy zbliża się ostateczne starcie. W lecznicy zdam się na nic w obecnym stanie,  a sterownia to dużo bezpieczniejsze miejsce. -sale obiega milczenie. Dwie nowe sylwetki przypatrują mi się dociekliwie, lecz na swój sposób przyjaźnie. Ed ma suchą, surową minę. Nie ufa mi. Sterownia to mózg całej operacji, to centrum informacji, to centrum sterowania, to miejsce, gdzie należy zacząć sabotaż.

-Panno Davis, praca w sterowni fizycznie jest o wiele lżejsza, lecz dla psychiki to ciężki kawał chleba. Nie wiem, czy te nerwy są Pani potrzebne, zwłaszcza teraz. To niezdrowe dla dziecka. 

-Siedząc zamknięta w domu w Mendocino i  wiedząc, że wy ryzykujecie życia za nas, spotkam się z takim samym rodzajem nerwów. Proszę dać mi szansę się wykazać. -nie odpowiada mu to w żadnym stopniu, ale sam fakt, że to rozważa, to światło w tunelu.

-Dobrze. Dam Pani te szansę. Jutro rano proszę stawić się w nawigacji. Ruth pokażesz Lenvie, co się z czym je. 

-Oczywiście. -kobieta uśmiecha się do mnie tak nieszczerze, że aż czuje chłód. Przełykam gorzką i kleistą gulę, która stoi mi w gardle i powoli siadam. Holden patrzy na mnie przenikliwie. Oczekuje, że odpowiem mu swoim spojrzeniem, lecz ja nie jestem teraz w stanie popatrzeć mu w oczy. Jedno spojrzenie za dużo i oni wszyscy będą wiedzieć, kto jest po której stronie planszy. 

-Na jakiś czas będę musiał wyjechać, by dobić targu z ostatnim miastem-stolicą. Gdy wrócę wyrusza pierwsza drużyna. Reszta czeka. Danico pilnuj, by Anya wykonała swoją pracę. Jest niezdyscyplinowana, ale czy można się jej dziwić? Cru zajmiesz się Holdenem. -otacza mnie. Otacza mnie, jak bezbronną owieczkę swoimi wilkami. Danica, Cru i Ruth. Potrzebuje pomocy. Nick wyjeżdża z Hass i Swissem. Zostaje sama. 



''CATALINA''. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top