3/16
Lenvie.
-Uciskaj w tym miejscu. -mówię, odpuszczając kawałek przekrwionej szmatki. Rahel od razu przechodzi do działania.
-Tak? -pyta niepewnie. Jest na przyuczeniu. Ma może z szesnaście lat. Jest bardzo mała, bardzo chuda i bardzo nieśmiała. Włosy ma krótko ostrzyżone, do równej linii brody. Patrzy sarnimi, przerażonymi oczami, na nieprzytomnego pacjenta. Wygląda, jak porcelanowa laleczka. Cały fartuszek ma we krwi. W pewnym sensie przypomina mi Cataline, gdy spotkałam ją po raz pierwszy.
-Dokładnie tak. -uśmiecham się do dziewczyny przyjaźnie, wycierając dłonie w swój fartuch. Pozbywam się najświeższej, jasnoczerwonej warstwy, ludzkiego osocza. Szkarłatno-brunatna zaschła i bez wody nie zejdzie z moich dłoni.
-Już wkrótce, prawda? -odwracam się do Rahel, która z serdecznością i spokojem przygląda się mojemu wyraźnie okrągłemu brzuchowi. Odruchowo dotykam podbrzusza. Czuję się zaskoczona i lekko wstrząśnięta pytaniem dziewczyny. Już wkrótce będę rodzić. Bez profesjonalnych lekarzy, aparatury, w warunkach niezwykle niesanitarnych. Odbierałam już kilka porodów. Krzyki, krew, skurcze, które trwają często kilka godzin, moment parcia. Niektóre kobiety nie potrafiły poradzić sobie z bólem, inne nie chciały przeć. Wiele umiera. Wiem jednak, że dziewczyny z szpitala pomogą mi i otoczą mnie najlepszą opieką. Ta kojąca myśl uspokaja mnie. Za jakiś czas na tym brudnym, okrutnym świecie pojawi się moja mała. Holden upiera się, że będzie to chłopiec. Ja czuje, że to piękna księżniczka.
-Tak. Zbliżamy się do pierwszego spotkania. -mówię śmiejąc się na głos.
-Jesteś gotowa?
-Nie mam innego wyboru.
-Myślałaś nad imieniem? -otwieram usta, lecz nie wiem co powiedzieć. Prawda jest taka, że nie. Holden ciągle był na treningach, bądź spotkaniach rady, a gdy nie był to spał. Ja jestem całodobowo w hospicjum. Tak naprawdę nasze wspólne czułe momenty ograniczają się do wieczornego pocałunku, gdy to obydwoje oddajemy się krainie snów. Nie było czasu ustalić imienia.
-Mam kilka opcji, ale chce zachować je w tajemnicy. -kłamię. Rahel uśmiecha się do mnie i nie kontynuuje rozmowy. Widząc, że przenosi swoje spojrzenie na pacjenta ruszam na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Mijam rzędy kolumn, łóżka polowe, sanitariuszki. Wreszcie trafiam na wielkie, ciężkie drzwi wykonane z mosiądzu. Otwieram je i z przyjemnością zaciągam się rześkim powietrzem. W pracy takiej, jak moja trzeba czasem odsapnąć. Wyjść na słońce, złapać oddech. Nie ma ich już od czterech dni. Nie mam żadnych wiadomości. Nie wiem, co robić. Pochmurnieje i opieram się o kamienny płot, który co jakiś czas przerywa kolumna, podtrzymująca daszek. Co mam robić?
-Naho! Nakarm konie! -moją uwagę zwraca wrzask. Ktoś wstał lewą nogą? Przy kasztanowej klaczy, którą zawsze oporządzała Catalina stoi obcy mężczyzna. Ma długi nos, jest ciemniejszej karnacji. Jego czarne loki opadają mu aż za uszy. Nie jest wysoki, lecz bardzo dobrze zbudowany, co robi z niego niedużą, nabitą kulkę. Nie wygląda sympatycznie. Dziwne. Gdzie jest Cat?
-Zaraz się zacznie! -z rozmyślań wyrywa mnie głos jednej z wieśniaczek, która popędza biegnącą za nią koleżankę. Obydwie kobiety w pośpiechu biegną błotnistą uliczką, ślizgając się i rozciapując błoto. Gdzie im się tak śpieszy? Gdy rozglądam się bardziej dostrzegam, że nie tylko one żwawo zmierzają pod Cytadele. Większość mieszkańców wsi udaje się właśnie w tamtą stronę.
-Rozdają jedzenie za darmo? -spoglądam za siebie. Za oknem widzę śmiejące się sanitariuszki. Jest środek dnia. Jest ich na tyle, że nawet jeżeli coś się stanie dadzą radę beze mnie. Bez większych debat ruszam za tłumem. Może wrócili? Może to Colton? Staje na czubkach palców, próbując zobaczyć co się dzieje z przodu zbiorowiska, którego jestem coraz bliżej. Cały czas trzymam swój ogromny, ciężki brzuch, w formie ochrony przed obcą masą, przepychających się ludzi. Słyszę cichy głos, podchodzę więc bliżej.
-Moi drodzy. Nasza społeczność ma momenty wzrostu i regresu. Dzisiaj muszę was powiadomić o strasznej stracie. Strasznej, gdyż nie stracie jednej osoby, a aż trzech. -Głos jest odległy, niewyraźny, lecz nie mam wątpliwości. To Edwin. Czuje, jak po kręgosłupie biegnie nieprzyjemny dreszcz. Przełykam ślinę i przedzieram się przez ludzi, do przodu i bliżej. Wreszcie dostrzegam go między głowami mieszkańców. Stoi ubrany w czarne futro. Strój żałobny.
-Muszę powiadomić was o śmierci dwóch wielkich generałów. -w ustach czuje gorzki, oleisty posmak. - Generał Reitner niestety podczas podróży powrotnej z San Francisco padł ofiarą wyjątkowo wielkiego i wygłodniałego stada mutów. Razem z eskortą zginęli na wysokości Geyserville. Rodzinie ślemy szczere wyrazy współczucia. -wśród zebranych słyszę pojedynczy szloch. Nerwowo doszukuje się jego źródła.
-Wielu z was mogło się tego spodziewać. W obszarze leśnym znaleźliśmy zamarznięte ciało generała Richarda Adlera. -Otwieram szerzej oczy. Gówno prawda. Adler jest z Coltonem, prawda? Gdzie jest Colton?
-Pijak! -to już nie jedna osoba. Jest ich kilka. Szumią między sobą, jak sędziowie. Oceniają człowieka, który ryzykował dla nich życie. Szydzą z człowieka, który przeżył traume, dla nich. Czuje gorzki, kleisty smak w ustach. Czy tak smakuje złość?
-Rodzinie Richarda Adlera, również składamy szczere kondolencje. -tłum zaczyna między sobą szeptać. Colton miał racje. Wszystko, co mówił potwierdza się. Co powie o nim?
-Wielu z was na pewno było świadkami dramatycznej ucieczki generała Coltona Hadleya. Na dany moment jest on uznany za zaginionego. Nie powrócił od dnia swojego zniknięcia, co nas niezmiernie martwi. Poszukiwania trwają. Bliskich prosimy o spokój i cierpliwość. Colton Hadley jest młodym i silnym generałem. Stan, w jakim się znalazł jest głównym powodem jego zniknięcia. Jeżeli nie wróci sam, z pewnością go znajdziemy. Sam, osobiście wyruszę na poszukiwania.- Colton żyje. Musi żyć, jeżeli byłoby inaczej również ogłosiłby go trupem.A skoro Colton może żyć, to Adler żyje również. Wniosek jest jeden- Ed kłamie na temat śmierci Richarda. Zaczyna robić mi się duszno. Nie potrafię określić, czy jest to spowodowane tłokiem, który z minuty na minutę się powiększa, czy natłokiem myśli i emocji. Potwierdza się to, co wypierałam. Potwierdza się to, co powiedział mi Colton. To nie było przedstawienie, ani pomyłka. To jest prawda. To się dzieje. Gdzie teraz są? Co robią? Co planują? Co jeżeli ich złapią? Gdzie Holden? Zataczam się do tyłu na starszą kobietę, która najpierw głośno mnie wyklina, by zorientować się, że potrzebuje pomocy. Pomaga mi stanąć na dwóch równych nogach i dopytuje, czy wszystko w porządku. Biorąc głęboki wdech, daje jej znać, że wszystko dobrze. Patrzy na mnie zmartwiona. Jest jak za mgłą, mętną, białą, mgłą.
-Po złej passie zawsze jednak przychodzi szczęśliwy traf. Tak będzie i tym razem. Zdobywamy kolejne miasta. Mamy coraz to bardziej zaawansowaną broń. Sieć miast-stolic, jest już imponująco duża, a komunikacja, coraz płynniejsza. Gniazda mutów są regularnie likwidowane, a stada tych groźnych bestii odsuwają się od nas w postrachu. To powody do świętowania. -tłum zaczyna gwarnie wiwatować. Słychać śmiechy, radość i nadzieje w głosach tych naiwnych, nieświadomych ludzi. On ich poświęcił. Dalej to robi.
-Zbliżamy się do momentu historycznego. To, co wam powiem teraz może wydawać się nierealne z faktu, że przez ponad dekadę siedzieliśmy, jak robaki pod ziemią. Moi drodzy, tak, zbliżamy się do końca inwazji. Już wkrótce doprowadzimy do ostatniej czystki. Tylko tym razem nie będzie to czystka miasta. Tym razem oczyszczona zostanie ziemia, a na celowniku, nasi żołnierze będą mieć nie muty, lecz głowy tych kreatur z kosmosu. -tłum z radosnych pogwizdywań i pisków, zaczyna znów szumieć zadziwiony i niepewny. Są nabuzowani, ale nie wiedzą, co się dzieje. Oddali swoją wolność, swoją wole, swoje wolne myślenie- jemu- autorytetowi, który obiecał ich obronić, lecz nigdy nie miał zamiaru ich bronić. Jesteśmy pionkami.
-TAK! Moi drodzy. Wiecie jak tego dokonamy? Dzięki pomocy kobiety, która jako jedyna umiała odtworzyć Serum. -obok Eda pojawia się wychudzona sylwetka Molloy. Nie widziałam jej tak dawno. Kobieta wygląda przynajmniej dziesięć lat starzej. Jej twarz jest sina i zapadnięta. Oczy rozlatane, szalone, bez blasku. Usta ma białe i wysuszone. Anemia. Jej blond włosy, prawie w całości stały się białe, suche. Wygląda, jakby nie widziała światła od miesięcy. Prawda może być taka, że nie widziała. Patrzy na twarze zgromadzonych. Przez sekundę wydaje mi się, że patrzy również na mnie. Po chwili dochodzi do mnie, że ona nikogo nie widzi. Ona nie wie, gdzie jest. Co robisz Ed?
-Serum nas zniszczyło! -krzyczy ktoś za mną.
-Wiedźma!- wrogie głosy pogłębiają rozdygotanie Anyi, kobieta zaczyna coś do siebie mamrotać. Widząc to Ed kiwa głową do Danici, która również ubrana na czarno, podchodzi do Molloy, chwyta ją pod ramię i powolnie zabiera za mur żołnierzy, za tło Eda.
-Moi drodzy, proszę. -Ed, ze stoickim spokojem, ucisza wzbierający wśród zebranych gniew. -Za Serum odpowiedzialna była Mary Brice, nie Anya Molloy. Nie zapominajmy. Anya Molloy pracowała nad ulepszeniem formuły. Szukała usterki. Nie podołała zadaniu, ale czynem wielkim była próba.
-Zabiła Mavis Brice! -czuje ścisk w gardle. Ten głos lokalizujemy wszyscy. Ludzie od niej odchodzą. Siwa staruszka, która ledwo utrzymuje równowagę, zatopiona po kostki w błocie, bez butów, bez futer. Trzęsie się, lecz nie jestem przekonana czy z zimna, czy ze starości. Jej białe, jak śnieg włosy zawiązane są w niechlujny kucyk. Wygląda mizernie.
-Panna Molloy dała Pannie Brice możliwość humanitarnej śmierci. -w tym momencie nie mogę już dłużej wytrzymać. Chce krzyknąć, że Mavis żyje i że Colton ją znajdzie. Chce ruszyć na niego pędem i zmasakrować jego starczą, zakłamaną twarz. Kim jest ten człowiek? Jakim cudem udało mu się wpłynąć na tak wiele osób? Jakim cudem okłamał nas wszystkich? Colton miał racje. Adler miał racje. Powstrzymuje się. Przypominam sobie to, co powiedział Cole. Nie mogę się zdradzić. To nic nie da. On jeszcze nie wie. Jego wiedza ogranicza się do faktu, że moje relacje z Coltonem nie były najlepsze ostatnimi czasy. Mianował na generała Hadleya, nie Holdena. Sam stworzył między nami tę sytuacje, z której ja teraz skorzystam. Teraz muszę udawać przejętą, lecz głupiutką Len. Muszę zagrać te role najlepiej, jak potrafię. Muszę im pomóc. Jak mogę im pomóc?
''Będziesz oczami od środka''.
Mavis.
Głosy, jak na przekór ustały. Valerie stała się wspomnieniem, ponieważ również i ona nie pojawiła się już nigdy więcej. Byłam na szczycie, w koronie, jeszcze kilka razy, lecz poza mgłami nie znalazłam tam niczego. Nie rozmawiałam o tym, co powiedziała mi Valerie z nikim, mimo że Kaya bardzo dopytywała. Reptilianie wciąż patrzą na mnie, jak na wroga, mimo że dostąpiłam ogromnego zaszczytu. Nie mówiąc im o czym rozmawiałam z Valerie, nie pomogłam sobie w zdobywaniu ich sympatii. Kamal i Kami wydają się doskonale wiedzieć, co przekazała mi Meerales. Logan? Zaczął znów wyraźnie mnie unikać. Mgły pustki otoczyły nas natrętnie. Oczy, które nieustannie na nas patrzą, stały się pewnym elementem naszego życia. Jedynie w ogrodach za wzgórzem, można skryć się przed tym oceniającym wzrokiem tych, których już nie ma. Dlatego ciągle tutaj przesiaduje. Sama. Zbliżam się do niezwykłej rośliny, która rodzi te wielobarwne owoce. Zrywam jeden koloru srebra. Czuje dziwną wibracje w rękach. Każdy z nich jest inny. Wyobrażam sobie smak świeżo upieczonych bułeczek maślanych. Wkładam owoc do ust i odgryzam kawałek. Mam elementy, które nie są ze sobą jeszcze posklejane. Wiem już, że to miejsce to wytwór Valerie, w którym oni trzymają nasze dusze. Wiem, że robią to by uratować nasze ciała. Nie wiem, dlaczego ratują nasze ciała. Jestem martwa, wypiłam serum. Będąc jednak tutaj niszczę swoim niedowiarstwem ich świat. Jeżeli opuszczę to miejsce- umrę? Czy Diexne mnie uratuje? Kimkolwiek jest. Dlaczego oni wszyscy uważają, że inwazja była ratunkiem? Ratunkiem przed czym?
-Pamiętam, że byłaś głodomorem, ale teraz już przesadzasz. -odwracam się i udaje zdziwienie, chociaż słyszałam, że ktoś się zbliża. Jego czarne włosy falują, kołysane bryzą, jaką wytwarzają pobliskie, magiczne drzewa. -Jesz już kilka dni.
-Przepraszam, sugerujesz że jestem gruba? -opieram swoje biodro na jednej nodze i krzyżuje swoje ręce na piersiach, w jednej trzymając świetlisty owoc.
-Sugeruje, że to jakieś zaburzenie odżywiania. -chłopak przeczesuje swoją czarną grzywkę i zbliża się do mnie pewnym krokiem. Z każdym metrem staje się wyższy i większy. Zawsze kojarzył mi się z chudym, depresyjnym chłopcem. Teraz wydaje się być mrocznym mężczyzną, z niedużym zarostem, hipnotyzującymi oczami i tajemniczym uśmiechem. Coś, co intrygowało mnie w nim najbardziej- ta ciemność, dalej to ma.
-Korzystam, póki tu jestem. -mówię odgryzając kolejny kęs.
-Czyli jednak ci się tutaj podoba. - Staje w odległości kilku metrów ode mnie. Zawadiacki uśmiech szybko ustępuje miejsca powadze. -Nic nie słyszysz?
-Nic. Jakby wizyta u niej, była lekarstwem na to wszystko. -pochmurnieje. Sama nie wiem, co o tym myśleć. Ta gra jest zbyt wielowątkowa. Zbyt zagmatwana. Wciąż nie mogę się połapać co jest do czego. Przytłacza mnie to.
-Wkrótce cię zawoła.
-Boje się, że zablokowałam się tak bardzo, że już jej w ogóle nie słyszę. Boje się, że mnie woła, a ja już nawet o tym nie wiem. -odwracam się do niego plecami i robię kilka nerwowych kroków w przód. Szukam wśród drzew prześwitu, zza którego znów zobaczę szeregi przerażających twarzy.
-Dlaczego się tego boisz? -odwracam głowę. Jego spojrzenie jest smutne, pełne troski i poczucia winy. To nie on jest tutaj odpowiedzialny. To ja.
-Boję się, że was wszystkich zabije. Cały czas, całą drogę, ktoś za mnie umierał. Zawsze tam, gdzie pojawiam się ja, pojawia się śmierć. -milknę. -Widać to u nas rodzinne. Moja matka doprowadziła do eksterminacji praktycznie całą ludzką populacje. -wzdycham ciężko. Logan już chce coś powiedzieć, lecz wyraźnie się waha. Wie coś, czego nie chce mi powiedzieć. Spoglądam na niego wyczekująco, lecz ten mówi to, co zawsze.
-Diexne wytłumaczy ci wszystko. Nie jest tak, jak uważasz, Mavis. Powinnaś to już do tej pory zauważyć.
-''Diexne ci wszystko wytłumaczy''. -powtarzam za chłopakiem zgryźliwie. -Zrobi to zanim umrę?
-Nie umrzesz.
-Skąd możesz to wiedzieć?
-Jesteś jedyną osobą, która w ilości dostępnych żyć przebija nawet koty. -parskam śmiechem. To prawda. Wirujące wśród traw, neonowe kulki, tańczą w rytm bryzy. Szumiące trawy i ta łuna fioletowego światła, tworzą wkoło Logana piękny krajobraz, senny pejzaż. Mam wrażenie przez ułamek sekundy, że jest to sen. Potem uderza mnie zbyt mocne poczucie rzeczywistości. Jego usta milczą, lecz jego oczy wołają mnie głośno. Wydaje mi się, że na policzkach ma różany rumieniec, formalny rumieniec, ponieważ nie wygląda na zawstydzonego. Kolory na jego twarzy perfekcyjnie się komponują, sprawiając, że chłopak wygląda, jak żywy obraz. Co ja gadam. On jest żywy. Widzę wszystko wyraźniej. Słyszę wszystko głośniej. Czuje tak czysto.
W jednej sekundzie podejmuje okropną decyzje, która smakuje tak słodko. Odrzucam owoc, z którego już prawie nic nie zostało. Ten podobnie, jak poprzedni w zderzeniu z podłożem zamienia się w gazowy słup i szybuje w górę. Kieruje się na niego pośpiesznie. Przez sekundę w jego oczach widzę zdumienie i niepewność, lecz gdy uświadamia sobie o co mi chodzi, dojrzeć można już tylko ulgę i rozkosz. Chwytam go za policzki i złączam nasze usta w namiętnym pocałunku. Wszystko we mnie wybucha, tysiące fajerwerków odpalonych w jednej sekundzie. Nie odpycha mnie, co tylko wzmaga we mnie dalszą chęć złączenia się z nim. Podskakuje i oplatam jego biodra nogami. Szybko czuje, jak jego silne dłonie chwytają mnie za pośladki, by podtrzymać moje ciało w tej pozycji. Ponownie nie protestuje, sam pomaga mi na siebie wejść. Po chwili leży w fioletowej trawie, rozpraszając mnóstwo srebrnych i neonowych kul świetlnych, a ja leżę na nim. Odrywam się od jego ust, by spojrzeć mu w oczy. Serce bije mi jak szalone, a oddech przybrał tempo maratończyka. Przygląda mi się zdezorientowany, ale chętny. Wszystko, co przed chwilą powiedział, co powiedziałam ja, nie ma najmniejszego znaczenia. Kładzie dłonie na mojej talii i zaczyna unosić czarny golf. Wszędzie, gdzie jego palce stykają się z moją skórą czuje elektryzujące kopnięcia. Oblewa mnie gęsia skórka. Podnosi się z trawy. Nasze usta dzieli odległość jednego oddechu. Chwyta mnie za szyje i przyciska do siebie zachłannie. Pierwszy raz czuje tę namiętność, to pragnienie, pożądanie drugiej osoby. Tak czyste, silne, pierwotne. Jego dłonie wędrują coraz wyżej i dalej. Jest nieśmiały, jakby delektował się deserem, porcjuje to wszystko. Poruszam biodrami w przód, tak że ten zamiera i nagle z brutalną siłą zaciska swoje ręce na moich ramionach. Zapomniałam o wszystkim, co powiedział wcześniej.
-Czekałem na to jedenaście lat. -odrywa się ode mnie sapiąc z podniecenia i ekscytacji. Może również z braku prawidłowego dotlenienia. -Mówiłem ci to już. Kocham cię, Mavis. -wszystko nagle się kruszy. Chce mnie pocałować jeszcze raz, lecz ja zamieram. Nie potrafię już oddać pocałunku. Przypomina mi się moment, gdy powiedział to po raz pierwszy, przypomina mi się, jak się poczułam. Nieswojo, niepewnie, nieodpowiednio. Przypomina mi się Colton. Dopiero teraz w mojej głowie pojawia się zarys Coltona. Dlaczego tak późno? Chociaż zadaje sobie to pytanie w głowie, odpowiedź czuje w sercu. Nie czuje się nieswojo, nie czuje się niepewnie, nie czuje się nieodpowiednio. Jestem szczęśliwa. Szczęśliwa i przerażona tym, jak bardzo jest to szczere i głębokie. Dopiero teraz rozumiem. Chłopak przygląda się mi ze strachem, który z każdą chwilą narasta.
-Przepraszam. -próbuje odkręcić swoje słowa. Boi się, że sytuacja się powtórzy. Sama się chyba tego trochę bałam. Teraz jednak już rozumiem. Dlatego nie mogłam znieść myśli, że jego uczucia do mnie wygasły. Logan kładzie dłonie na moich biodrach, chcąc mnie ściągnąć z siebie. Odpycham jego ręce i przyciągam do siebie, znów zakleszczając nas w namiętnym pocałunku. Przez chwile wydaje się być zdezorientowany, ale szybko orientuje się, co ma robić. Czy ja kocham go? Tego jeszcze nie potrafię ocenić. Co się więc zmieniło? Nie brałam go pod uwagę. Teraz? Jest inaczej.
Moich czujnych uszu dobiega dziwny dźwięk. Krzyk.
-Słyszysz? -odrywam się od Logana, który zachłannie znów przyciąga mnie do swoich ust i całuje.
-Nic nie słyszę. -mówi między pocałunkami. Jego usta powoli przenoszą się na moją szyję. Krzyk, który słyszę nie ustaje. Staje się coraz bardziej wyraźny. Miesza się z czymś jeszcze gorszym- z innym krzykiem. Czy ona mnie woła? Czy to już? Wsłuchuje się w dramatyczne, chaotyczne dźwięki. Ktoś kogoś rozrywa, ktoś krzyczy w agonii, ktoś o coś błaga. Między tymi głównymi słyszę również syki Reptilian i dwa głosy. Jeden mamroczący coś w nieładzie i drugi, kobiecy, uspokajający ten pierwszy.
Chłopak wkłada swoje dłonie pod mój golf jeszcze raz i wędruje opuszkami palców, ku piersiom.
-Logan, poczekaj!- mówię schodząc z chłopaka i chwytając się za uszy. Watts patrzy na mnie nie wiedząc, co się dzieje. Serce zaczyna bić mi szybciej, ślina napływa do ust, a ciało drży.
-Mavis? -zbliża się do mnie. Nerwowo spoglądam to na niego, to na wzgórze, za którym dzieje się coś bardzo niedobrego. Dlaczego on tego nie słyszy?
-Nie! Kamal! Jesteś ponad to! Jesteś ponad to! Patrz na mnie!!!
-Mavis, przerażasz mnie. -Logan kładzie na moim policzku swoją użyloną dłoń. Jeden krzyk ustaje, ten agonalny. Teraz podnosi się warkot.
-O nie... -zaczynam lamentować, wyczekując.
-Mei? -Logan szarpie za moje ramiona, chcąc wybudzić mnie z transu, w który zapadłam. TO nie są głosy z mojej głowy. To się dzieje naprawdę. Dochodzi to do mnie w momencie, gdy na szczycie wzgórza wreszcie pojawia się ogromna sylwetka włochatej bestii. Wiem doskonale, czym jest. Logan odwraca się za siebie pośpiesznie, by również dostrzec potężną, masywną mieszankę człowieka i monstrum. Prawie bezwłosa kreatura dostrzega nas od razu. Wielka, jak ciężarówka, nabita w kilogramy mięśni, z kłami wielkości średniowiecznych mieczy i pazurami jeszcze dłuższymi i ostrzejszymi. Jej czarne, jak noc oczy, od razu przebijają nasze ciała. Nie ma w nich już śladu człowieka. Czy kiedykolwiek jednak był? Kamal wydaje z siebie najbardziej przeraźliwy dźwięk, jaki słyszałam. Ryk, który mnie paraliżuje. Mnie, ale nie Logana.
-Uciekaj! JUŻ!- Watts pomaga mi wstać i popycha mnie między magiczne drzewa. Słyszę huczenie łap bestii, która z impetem ruszyła za nami. Z mojego gardła wydobywają się jęki przerażenia. Kamal dobiega do nas w błysku sekundy. Czuje na plecach jego obrzydliwie ciepły oddech. Już po nas. Zatrzymuje się i odwracam słysząc, jak w bestie wpada coś innego. Dostrzegam znacznie mniejszą Kami, która zamieniła się w coś podobnego do lisa i wilka w jednym. Dziewczyna wraca do swojej formy, gdy Kamal na chwile zostaje znokautowany. Jej oczy zapalają się na niebieski kolor, gdy spotyka się ze mną spojrzeniem.
-Na co czekasz? Uciekaj! - po tych słowach dziewczyna zamienia się w srebrno skrzydłego ptaka. Z zawzięciem zaczyna dziobać brata po głowie, gdy ten próbuje zaatakować Logana. Bestia rozprasza się, lecz tylko na chwile. Kami dostaje masywną łapą i bezwładnie szybuje w kierunku pnia, jednego z magicznych drzew. Gdy jej ciało uderza o twardą, chropowatą korę zmienia swoją formę w opadający srebrzysty pył. Biorę głęboki wdech. Na szczycie wzgórza widzę Reptilian, którzy ponownie się między sobą biją. Chcą, żebym umarła. Chcą, żebym zniknęła. Wiedzą. Ja albo Valerie. Gdy Kamal znów nakierunkowuje się na Logana dochodzi do mnie, że to jest właśnie ten moment, gdy muszę podjąć przynajmniej jedną moralną decyzję.
''Ja albo Valerie.''
-Hej! Piesku! -krzyczę nieprzekonana w stronę Kamala, który szybko zwraca swoją uwagę na mnie. Logan dostrzegając mój zamiar zaczyna robić to samo, chcąc odwrócić uwagę hybrydy ode mnie. Chociaż raz mógłby się dostosować!
-Mavis! Uciekaj! -krzyczy do mnie i gwiżdże w stronę bestii, która znów zwraca się w jego stronę. Cholera! Nigdy wabienie wielkiej, krwiożerczej kreatury nie było dla mnie takie trudne. Zwykle ta kategoria istot lgnie do mnie, jak ćmy do światła. Co zrobić, żeby coś cię goniło?
-Uciekaj. - Szepczę sama do siebie. Właśnie. Wpadam na genialny pomysł, który podsuwa mi sam Logan. Uciekać! -Hej, wielka kupo mięcha! -krzyczę i zaczynam truchtać w stronę granicy gaju. Dla Kamala wygrywam konkurs na bardziej interesującą ofiarę, gdyż zwraca się w moją stronę, ignorując Wattsa. Logan dalej desperacko próbuje nakierować na siebie uwagę wielkiej hybrydy, lecz tym razem bez skutków. Widzę w oczach chłopaka ten sam strach, który on widział w moich w M.B.Labs. Uśmiecham się czując, że wygrałam. Dopiero po sekundzie dochodzi do mnie, że powinnam przyśpieszyć i zwiększyć dystans między mną, a paszczą Kamala.
-Cholera. -mówię sama do siebie, nagle czując się maleńką, bezbronną Mav. Odwracam się i ruszam bez zastanowienia w jedyne miejsce, w które mogę uciec. W pustkę.
Moje ciało wpada z impetem w projekcje, których nawet nie analizuje. Spodziewam się, że te zaczną mnie atakować, ranić, lecz nic takiego nie następuje. Jest mi duszno, chociaż nie dotykam żadnego z nich, czuje tłok. Rozsuwają się przede mną, jakbym była gwiazdą estrady. Biegnę przed siebie, nie zważając na coraz większą trudność ruchu. Jest tutaj tak cicho. Tak przerażająco cicho.
-Mavis!- to smutne nawoływanie, które brzmi, jakby dochodziło zza światów zatrzymuje mnie na chwile. Odwracam się. Mam wrażenie, że każdy mój ruch trwa wieczność. Nic mnie nie goni. Kamala nie ma. Są oni. Wszyscy.
-Mavie!- błagalny, desperacki głos wydaje się być bliższy. Robię krok z powrotem. Otaczają mnie, lecz nikt mnie nie dotyka. Patrzą, jakby chcieli mnie skrzywdzić wzrokiem. Wreszcie odwracają spojrzenia w stronę Logana, który pojawia się miedzy nimi, całkiem z nicości. Biegnie w moją stronę, lecz to bieg w spowolnionym tempie. Nigdy nie zdąży. Krzyczy coś, lecz teraz znów go nie słyszę. Chwytają go. Otaczają. Z przerażeniem patrzę, jak ciągną go gdzieś między siebie, a on nie zważając na to, co się z nim stanie, próbuje dotrzeć do mnie. Drapią go, przecinają jego jasną skórę. Po policzku płynie mu strużka krwi. Wyciąga w moją stronę dłoń, lecz nigdy mnie nie złapie. Nie jestem w stanie mu pomóc. Wśród mgieł nagle pojawia się Bishak, który atakuje twory swoim długim ogonem i niszczy je, jak piaskowe budowle. Wkrótce pojawia się również Suravi i Basanti. Mar jest jednak zbyt wiele. Wciąż ich przybywa. Przecież oczywistym jest, że nikt z nimi nie wygra.
''Ja albo Valerie''.
-Mavis. -odwracam się za siebie szukając źródła znajomego głosu. Słyszałam go już. Dopiero po kilku sekundach trafia do mnie gdzie. To ona. Woła mnie. Wzywa mnie do siebie. Pozostaje kwestia, jak wykorzystam to wezwanie. Dlaczego nie atakują mnie? Dlaczego oni niczego nie słyszą? Dlaczego rozrywam pustkę?
-Otwórz umysł! - patrzę po raz ostatni w smutne oczy Logana. Oni wszyscy umrą. Ja albo oni. To zawsze był ten wybór. Po moim policzku płynie gorzka łza. Nasze spojrzenia spotykają się ze sobą. Cieszę się, że wyjaśniliśmy sobie wszystko zanim to się skończyło. To musiało się tak skończyć, prawda? Ileż można odwlekać los, który i tak prędzej czy później cię dopadnie? Macham do chłopaka pożegnalnie. Uśmiecham się, choć widocznie płacze. Szepczę.
-Kocham cię. -Logan przestaje krzyczeć, przestaje się ruszać, a jego wyciągnięta w moją stronę dłoń opada. Reszta wciąż walczy, choć walki nigdy nie wygra. Walka z samym sobą, ze swoimi cieniami z góry jest przegrana. One zawsze wracają, a wraca ich znacznie więcej. Czasem trzeba się im poddać, by strawiły cię doszczętnie i wreszcie same odeszły.
Chwytam się za swoje uszy. Pochylam się do przodu i robię dokładnie to samo, co zrobiłam za pierwszym razem. Wydaje najgłośniejszy i najbardziej przeraźliwy krzyk, jaki kiedykolwiek z siebie wydałam. Z tą różnicą, że tym razem nie krzyczę by ją od siebie odpędzić. Krzyczę, by ją do siebie przywołać.
-Jestem gotowa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top