3/14


Zbliża się świt. Powietrze na zewnątrz jest niezwykle rześkie. Rosa ogarnęła całą łąkę, która otacza Hayfork. Niektórzy już wyszli zająć się zwierzętami, bądź ubogimi ogrodami. Niebo przybiera blado-szarego koloru. Nie widać słońca, a chmur jest tak wiele, że stały się jednolite i zapanowały nad całym sklepieniem aż po horyzont. To będzie zimny, wietrzny i deszczowy dzień. Zaciągam kaptur mocniej na głowę. Siedzimy blisko kominka, więc nasze ubrania zdążyły wyschnąć. Udało mi się nawet kupić od gospodarza nowy ubiór dla Richarda. Stary oddałem miejscowej praczce za szczery uśmiech. Nie jestem pewien, czy zdąży go uprać zanim będziemy musieli ruszać dalej. Przybyliśmy tutaj około godzinę temu. Kucharz nie chciał nas wpuścić, ale finalnie wstawił się za nami jeden z, wracających do Redding, żołnierzy. Nie poznał nas. Cała armia nie jest w stanie zapamiętać twarzy świeżo mianowanego kapitana. Co dziwne Adler również pozostał w cieniu anonimowości. 

-Reitnera nie znajdziemy. -Rozglądam się dookoła, ciągle monitorując, czy nie jesteśmy obserwowani, czy nikt nas nie śledzi, czy nikt nie zastawia na nas pułapki. W karczmie oprócz nas tak wcześnie jest jeszcze jakiś zalany mężczyzna, który leży nieprzytomny pod jedną z ław. Żołnierz opuścił karczmę zaraz po naszym przybyciu. Kucharz wyciera drewniane misy i przygląda się nam bacznie. Ufa nam tak samo, jak my ufamy jemu.

-Musimy spróbować. -odpiera Adler. Richard dopija swoje pierwsze i ostatnie dzisiaj piwo. 

-To bez sensu. Reitner może być teraz wszędzie. Może być nawet u Edwina w cytadeli, czego nie wiemy. Najlepiej będzie ruszyć do Medford. To najbliższe, największe miasto w całym regionie...

-I co dalej? Co w Medford? Reitner miał ten dowód, o którym mówił Edwin. Co im pokażemy? To będzie nasze słowo, przeciwko słowu Edwina. Ludzie go ubóstwiają. Jest pełno niezależnych miast, ale wszystkie już zawsze będą patrzeć na Eda, jak na boga.

-Jeżeli będziemy szukać Reitnera, zmarnujemy czas. 

-Nie. Jeżeli nie żyje, znajdziemy go. Jeżeli dotarł do Medford przed nami, sprawa będzie rozwiązana. Jeżeli go złapali będziemy szukać innego rozwiązania.

-Skąd będziemy wiedzieć, że go złapali? Jakiego rozwiązania?- unoszę głos. Budzę nieszczęśnika, który zasnął pod drewnianym stołem i jeszcze bardziej przyciągam ciekawskie spojrzenie gospodarza garkuchni. 

-Wioski. Będziemy pytać w wioskach.

-Powiedziałem o wszystkim Lenvie.

-Co? -Richard krzywi się na moje słowa i wytrzeszcza swoje ciemne oczy. -Mówiłem ci przecież...

-Musiała wiedzieć. W ten sposób mamy plecy w Mendocino. Będzie sabotować go od środka.

-Żartujesz, że wplątałeś w to ciężarną kobietę? Miałeś nie mówić nic nikomu.

-Wie, co ma robić. Znamy się nie od dziś. Też ma prawo wiedzieć, że Mavis żyje. Ze względu na to, że jest ciężarna, ma prawo wiedzieć, że największy wróg, jakiego mamy, jest burmistrzem w jej mieście. Wie to choćby po to, by uciec, gdy sprawy się pokomplikują.

-To, że Lenvie wie, niczego nie zmieni, a wiele może skomplikować. Błagam, powiedz że Holden nie ma pojęcia.

-Nie martw się. Wiem, że uniósł by się honorem. Jest celem dla Eda. Nie wie nic. Mam nadzieje, że Lenvie nic mu nie powiedziała, ten jeden raz. -Między nami zapada głucha cisza. Richard wpatruje się w dno swojego kufla, a ja nerwowo spoglądam za okno. Mogą po nas przyjść w każdej chwili. 

-Pójdźmy na kompromis. -Przenoszę swoje puste spojrzenie na zmęczoną twarz Adlera. Ma worki pod oczami, gęsty, czarny zarost i przekrwione gałki. Nie spał, zjadł za mało, a stres robi swoje. Otwiera usta, chcąc coś powiedzieć. Jego oczy zamykają się, jakby miał trudność z wypowiedzeniem tego, co mu leży na sercu. -Pójdziemy do Medford, ale będziemy szli szlakiem, który ja wybiorę. -Przewracam oczami. Usilnie będzie chciał odnaleźć ducha człowieka w puszczy. To niewykonalne. Jednak zgadzam się i kiwam głową na tak, uświadamiając sobie, że to tylko droga. Celem jest Medford. Celem jest wyjawienie prawdy. Co innego nam pozostaje? Ucieczka? Ed nie będzie czekał. Jeżeli damy mu czas i wolną rękę, to zbierze siły i zaatakuje obcych. Może ich nie pokona, ale zniszczy statek, na którym będzie Mavis. Jeżeli do tego dojdzie jego sekret będzie bezpieczny. Niczego więcej nie chciał. Teraz to rozumiem. 

-Zgoda. -uwieńczam nasze porozumienie. O stół uderzają dwie dłonie, które podwyższają mi poziom adrenaliny. Znaleźli nas. To pierwsze, co przychodzi mi do głowy. Moje oczy unoszą się na twarz intruza. Schnie mi w gardle. To chyba jakaś parodia. To żarty. Niemożliwe.

-Wytłumaczysz mi wreszcie, o co do cholery chodziło? -Jej włosy kaskadowo opadają na ramiona, aż pod piersi. Chciałbym, żeby to była pomyłka. Chciałbym nie być Coltonem, a ona nie była...

-Venus? -przełykam gorzką i kleistą ślinę. 


Mavis.

-Powinna ją już dawno wzywać. -Mrużę oczy, próbując je otworzyć. Jest zbyt jasno. Mimo to, dostrzegam kogoś na białej sofie, tuż przede mną. Ściany, podłogi, wszystko bez obrysu, białe. Postać się nie rusza. Siedzi wygodnie rozłożona, piękna, majestatyczna, oblana blaskiem. W pierwszej chwili wydaje mi się, że jej skóra jest biała, lecz w miarę mijania czasu uzmysławiam sobie, że to kombinezon, zakrywający jej blado-siną, może niebieską, skórę prawie w całości. Jej oczy są w zupełności czarne, duże i paradoksalnie bardziej piękne niż straszne. Jej włosy koloru mroźnego blondu, związane są w idealnego koka. Nie wystaje z niego ani jedno pasemko niesfornych kosmyków. Gdy zamykam oczy całkiem i otwieram znów, kobiety już nie ma. Nie ma białego pokoju, białej sofy i blasku. Dostrzegam wnętrze mojego domku. Wirujące, migotliwe ściany w kolorze kości słoniowej otaczają mnie ze wszystkich stron. Przez otwór w ścianie, który stanowi okno, do moich uszu dochodzą głosy. Wsłuchuje się w ich brzmienie. Jak daleko są? Dlaczego wydaje mi się, że tuż za ścianą?

-Cokolwiek robi Diexne, musi mieć to swój cel. -wstaje i dotykam stopami miękkiego, jak piasek podłoża, które przyjemnie oplata moje stopy. Zbliżam się do okienka, powoli i ostrożnie. Gdy słabe światło z zewnątrz oświetla moją twarz zauważam, że w pobliżu nie ma absolutnie nikogo. Wzgórze wiruje samotnie. Po chwili zauważam Logana, rodzeństwo hybryd i rodzeństwo Reptilian. Stoją bardzo daleko, na samym dole, tam gdzie migotliwa, magiczna rzeczka niknie we mgle. Obok nich znajduje się chata Bishaka i rzędy twarzy, które nie odeszły i przeraźliwie przeszywają nas swoimi spojrzeniami. Wydaje mi się, że od ostatniego razu mgła zrobiła krok naprzód. Jest bliżej, a wraz z nią i oni. Dlaczego słyszę ich rozmowy, czuje bicia ich serc? Wszystko jest o wiele bardziej wyraźne. Na początku wydawać się mogło, że to specyfika tego miejsca. Dlaczego teraz mam wrażenie, że to coś innego? Wypiłam Serum, a to miejsce trzyma mnie przy życiu. Tylko, czy mutacja nie była natychmiastowa? Czy mieli czas, by mnie tutaj umieścić, zanim umarłam? Wszystkie moje myśli i obawy wirują w mojej głowie i boleśnie uderzają o czaszkę, chcąc uciec. Jestem z tym sama. Ufam im? Udają, że nic nie wiedzą? Dlaczego są tak prawdziwi w swojej wierze w to miejsce, w nich? Ten głos, który słyszę- do kogo należy? Czy to ta istota ze wzgórza? Chce płakać, krzyczeć. Po moim policzku płynie pierwsza, niekontrolowana łza. Czy mam nad czymkolwiek kontrolę? Czy mogę jeszcze o cokolwiek walczyć? Chyba już przegrałam. 

-Porozmawiam z nią. -Logan odwraca się od towarzyszy i rusza w stronę mojego domku. Mimowolnie chowam się w cieniu, choć ten nie ma prawa mnie zauważyć. Oddycham ciężko i po chwili namysłu ruszam do łóżka. Przykrywam się pierzyną. Jestem przerażona. Co się ze mną dzieje? Czekam, aż do mnie przyjdzie. Wydaje mi się, że chce po prostu schować się w jego ramionach. Ustawić, po jakiejś stronie. Bezpiecznej stronie, o ile taka istnieje. Szelest traw staje się nierównomierny, coraz głośniejszy. Przełykam ślinę, pogrążona w oczekiwaniu. Serce bije mi coraz mocniej. Dymne przejście rozprasza się, czemu towarzyszy łagodny syk. 

-Mav? -Odwracam się powoli. Patrzy na mnie smutno, jakbym była śmiertelnie chora, jakbym była śmiertelną chorobą. 

-Zabijam was wszystkich, prawda? -pytam pusto, podnosząc się do siadu. Czemu zawsze jestem źródłem problemu? Czym się stałam? Milczy.

-Nie wiem, dlaczego to się dzieje. Nie wiem, również dlaczego Diexne cię nie wyciąga stąd. 

-Bo jest jedną z nich? Bo nie zależy jej na waszych życiach? Chciała mieć królika w klatce, to go ma.

-Dość. -przerywa mi ostro, zamykając oczy.  Jestem zaskoczona. -Nic nie wiesz o Diexne, o nich. Nic nie wiesz o niczym.

-Czemu jej tak zażarcie bronisz? Sam uważałeś ich za demony, jeszcze w cytadeli, pamiętasz?

-Bo znam już prawdę. Wtedy jej jeszcze nie znałem. Jestem powodem, dlaczego nie jest ci nic mówione od razu. 

-W takim razie, chce ją już poznać.

-Nie. -prycha i odwraca się do mnie plecami. -Tylko Diexne ci to wytłumaczy.

-Jak i kiedy, skoro nie chce mnie stąd zabrać?

-Jest ku temu jakiś powód, Mavis. Coś czego nie rozumie nikt z nas. -Ponownie dzisiaj wstaje z łóżka. Długi czarny golf zakrywa mnie, aż do połowy ud. Zakasuje rękawy i przeplatam kosmyk za ucho. W co powinnam wierzyć? Komu powinnam zaufać?

-Wiesz dlaczego szłam na górę?

-Z ciekawości? -odpowiada obojętnie.

-Słyszałam głos. -Robię krok w przód. Logan odwraca głowę. Zaciekawiłam go. -Wzywało mnie coś. Cokolwiek to jest słyszę to. Cały czas. -odwraca się do mnie przodem. Nie jest zaciekawiony. Wydaje się być przerażony.

-Głos?

-Głos. -potwierdzam. Składam ręce na piersiach, wyrażając swoją niepewność. -Nie wiem, w co mam wierzyć, co jest dobre, a co złe. Od kiedy tu jestem słyszę ten natarczywy, kobiecy głos. Ciągle mnie woła. Myślałam na początku, że to miejsce tak na mnie działa, ale teraz już wiem, że to niemożliwe. Ty nie słyszysz o czym mówi teraz Kami do Kamala, prawda?

-Nie. -odpowiada niepewnie, badając moją twarz.

-Ja słyszę. Słyszę oddech Kayi. Kroki Suravi. Słyszę, czuje i widzę wszystko. 

-Ten głos, o którym powiedziałaś... -chłopak ożywia się. -Towarzyszył ci wcześniej? Zanim...

-Tak. Słyszałam go w mgłach. 

-Musisz porozmawiać z Valerie.

-Z kim? -pytam zdezorientowana, gdy chłopak rusza do gazowych drzwi.

-Basanti przerwała ważny proces. Już wszystko jasne. 

-Co jest jasne? -pytam zirytowana, że nie nadążam.

-Diexne cie wzywa. Tylko ty nie chcesz jej wysłuchać. Dlatego Valerie przyciągała cię do siebie. 

-Nie chce jej wysłuchać?

-Od kiedy tu jesteś blokujesz wszystko, co dotyczy Obcych. Blokujesz Diexne. Nie możesz stąd wyjść i niszczysz nas. Tylko pytanie... -Logan zawiesza głos. Jego oczy odlatują w krainę zadumy.

-Pytanie? -ponaglam go. Czuje, jak w jego ciele narasta ekscytacja. Widzę to w jego oczach, w jego jeżącej się skórze, w drżeniu jego ciała.

-Jakim cudem jesteś na tyle silna, by rozrywać to miejsce? Dlaczego rozrywasz to miejsce? I najważniejsze...- Znów milknie. 

-Jak blokujesz Diexne? Bo to oznacza, że jakimś dziwnym trafem jesteś potężniejsza, od najpotężniejszej istoty w naszej galaktyce.


Colton.

-Szybko poszło. -mówi sucho Adler odwracając na plecy nadjedzone zwłoki. Trafiliśmy na nie całkiem przypadkiem. Szczęście w nieszczęściu. To Reitner. Las wydaje się już spokojny i pusty. Panuje tutaj półmrok, choć mamy środek dnia. Iglaste drzewa otaczają nas swoim murem. Ciężko zobaczyć cokolwiek na odległość pięciu metrów. Podłoże jest wilgne i zarośnięte mchami. Zapadam się w nim, podobnie jak ciało Reitnera.

-Jesteś pewien?

-Bez tego, nie poznałbym, że to on. Jest tak zdeformowany, że identyfikacja graniczy teraz z cudem. -Richard podnosi w górę odznakę generała Reitnera. Mężczyzna jest w zaawansowanym stadium rozkładu. Muty zajęły się nim skrzętnie, ale przeszkodziliśmy im nim, zdążyły zjeść całego generała. Richard z zniesmaczoną miną przeszukuje spodnie mężczyzny.

-Co jak znaleźli go wcześniej, a my teraz trafiliśmy na to, co pozostawili mutom? -Venus szybko przystąpiła do asymilacji nowych faktów. Na początku zareagowała podobnie, jak ja. Niedowierzaniem i rozbawieniem. Kto jednak od razu uwierzyłby w coś, co zmienia świat o sto osiemdziesiąt stopni?

-Zabraliby broń. -odpowiadam.

-Zamokła. Jest bezużyteczna. -Richard odkłada narzędzie na bok. Powoli i ostrożnie. Znów wkłada dłoń w kieszeń spodni. 

-Zakopmy go. 

-Nie mamy na to czasu, Venus. -odpowiadam ojcowsko. Jakbym odmawiał jej pieska.

-Mamy go zostawić tak o?

-Wiele osób jest tak zostawianych, to nie czas na pogrzeby. Muty zrobią swoje.

-Zasługuje na spokój. Powołał się na to sam, by ratować resztę. 

-My również.

-Nie.  Adler musiał wciągać w to ciebie, a ty mnie.

-Nie prosiłem, byś za mną jechała. 

-Jak mogłam cię zostawić? Jesteś w rozsypce. 

-Co nie jest twoim problemem.

-Właśnie, że jest.

-Proszę! -kłótnie przerywa Richard. Mężczyzna wyciąga wreszcie zabłocony, lecz dalej świecący złotym blaskiem wisior.

-Ładny i co? -mówi pusto Venus, posyłając mi zadąsane spojrzenie.

-To jest dowód. -Na twarz Adlera wstępuje dziki uśmiech. Czuje niepokój.

-Bez obrazy, ale jest to tylko błyskotka i to jeszcze dość stara. 

-Przeczytaj grawerunek. -Richard rzuca w moją stronę biżuterię. Chwytam wisior i przecieram zabłocony medalik. Jest kulisty, ciężki.

-''Układ Nocy''. 

-O tym mówił Ed Danice. 

-Pokaż. -Venus wyrywa mi przedmiot z rąk. Chwilę go obraca, potrząsa.

-Jak to coś może być dowodem? Jeżeli komukolwiek to pokażemy wyśmieją nas.

-On musiał wiedzieć. My również to wykombinujemy. Do celu jeszcze daleka droga. 

-To pozagalaktyczny przedmiot, nie metalowe pudełko. -warczę wściekle. -Może się otwierać na miliard sposobów. Być może trzeba go posypać, jakimś gwiezdnym proszkiem.

-A może trzeba to zrobić na jednorożcu? -prycha pogardliwie Adler. Mężczyźnie wtóruje Venus, co uwłacza mojemu ego.

-Póki co, zakopmy go. Potem zajmiemy się tym problemem. Jeżeli ludzie Edwina go szukają i znajdą bez tego, złapią nasz trop. -Venus chowa wisior do skórzanej torby, przepasanej przez ramię. Spogląda na mnie zwycięsko i rusza w stronę Eda. Będziemy chwile kopać. Łopat nie mamy. Wzdycham ciężko. 

-Dobra.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top