3/13
-Skręcaj tutaj.
-Tu?
-No. Ciemno, to go nikt nie znajdzie.
-Do rana i tak muty zrobią swoje. -Jest ich dwóch. Nie widziałem twarzy. Już w gabinecie założyli mi worek na głowę. Nie słyszałem nawet, jak wchodzą. Colton mnie nie ostrzegł. Był z nimi wcześniej Ed, ale najwidoczniej stwierdził, że nie jest rozsądnym opuszczać teraz Mendocino. Dlatego jest ich dwóch i ja jeden. Ed ewidentnie mnie nie docenia. Jedyna przewaga, jaką mają tamci to broń i wolne ręce. Moje nogi i dłonie są związane w kostkach. Paląco ciasne słupły ograniczają moje ruchy do minimum. Jestem w stanie jedynie pełznąć. Nie jestem uzbrojony. Nie wiem nawet, gdzie jestem.
Jeżeli tylko furgonetka się zatrzyma, a mi uda się w jakiś magiczny sposób uwolnić, obydwoje są martwi. Potem pójdę po Edwina. Kawał sukinsyna. Tak dobrze manipulował tysiącami ludzi, o ile nie milionami, ponad dziesięć, jebanych lat. Jakim cudem mu się to udało? Jak bardzo niebezpieczny jest?
-Geil jedziesz za wolno! Do świtu go nie załatwimy w ten sposób.
-Nie widzisz tych dołów? Nie chce nas zaryć, bo powrót nocą na piechotę nie będzie niczym przyjemnym.
-Miejmy to już z głowy. -Po tych słowach kilkukrotnie wzlatuje w powietrze i upadam z impetem i hukiem. Przyspieszyli. Jazda stała się nieznośna. Sam chciałbym mieć to już za sobą. Czuje, jak dzisiejsze śniadanie i obiad mkną ku światłu. Ślina pieni się i skapuje z kącików moich ust. Czuje się coraz gorzej. Adrenalina, ograniczony tlen, turbulencje i do tego ten kopniak w brzuch, który zafundował mi któryś z opryszków. Dam im radę? Czy faktycznie wolne kończyny oraz broń są ich jedyną przewagą nade mną?
-Dawaj go. Szybko. -Auto zatrzymuje się gwałtownie, a ja znów uderzam policzkiem o przednią ścianę, rozdzielającą mnie i kierujących. Czuje w ustach zimny smak metalu oraz ciepło słodkiej krwi. Grawitacja bawi się mną, jak szmacianą lalką. Wydaje mi się, że widzę gwiazdy, białe plamki na czarnym tle. Przednie drzwi zostają zamknięte z trzaskiem. Ktoś następuje na kałużę, gdyż słyszę dźwięk rozbryzgiwanej wody i szmer błota, uciekającego spod stóp. Obchodzą mnie, jak wilki. Słyszę nawet ciche powarkiwanie. Tylne drzwi skrzypią przeraźliwie udostępniając zimnie wieczoru wstęp. Czuje chłód, lecz dalej oddycham z trudem. Ktoś wskakuje do środka, słyszę jego kroki.
-Idziemy. -Na moim ramieniu zaciska się, jak pętla na szyi, czyjaś dłoń. Podobnie dzieje się z drugim ramieniem. Zostaje wydarty z pojazdu i wrzucony w błoto, które moczy i oblepia mój ubiór, twarz, dłonie. Robi się coraz chłodniej. Znów łapią mnie pod pachy i brutalnym ruchem ciągną nieco dalej. Nie jestem w stanie się opierać. Kończyny zdrętwiały mi już dawno, nawet nie byłem tego świadomy. Ten charakterystyczny ból, gdy twoje nogi mrowią z każdym ruchem paraliżuje mnie całego. Wreszcie ustawiają mnie w oparciu o moje własne kolana. Odchodzą. Słyszę, jak odchodzą. To wszystko? Zostawią mnie samego w lesie, na pożarcie mutom? Słyszę dźwięk odbezpieczanej broni. A więc tak. Zaczynam drżeć, ale bardziej z zimna i emocji, niżeli ze strachu.
-Ostatnie słowa, generale? -Pyta mnie jeden z mężczyzn. Nawet nie wiem, kto dokona mojej egzekucji. To wszystko potoczyło się tak szybko. Byłem w błędzie. Kolosalnym nieporozumieniu. Zaufałem komuś, kto to bardzo skrzętnie wykorzystał. Szkoda, że z tej lekcji wyciągnę tylko wnioski, których nigdy nie będę mógł już zastosować. Z minuty na minutę czuję, że śmierć jest coraz bliżej. Jest realna. Nadchodzi. Mary, nadchodzę.
-Chciałbym widzieć, kto wykona moją egzekucje.
-Po prostu strzelaj, robi się zimno. -To ten drugi mężczyzna. Słyszę w samej barwie głosu, że to tchórz. Wysoki, skrzekliwy. Gdybym tylko nie miał tych sznurów...
-Wybacz, generale. -Kiwam głową na znak poddania się. Chylę kark. Zamykam oczy, chociaż i tak nic nie widzę. Mam nadzieje, że Colton ją pomści. Mam nadzieje, że sprawiedliwości stanie się zadość. Mój czas i moja rola dobiegły końca. Czy poczuje, gdy kula przejdzie mi przez skórę, a potem czaszkę i mózg? Czy usłyszę wystrzał zanim umrę? Będzie to ostatni dźwięk? Próbuje sobie przypomnieć śmiech Mary. Chce, żeby to wspomnienie zagłuszyło całą resztę. Chyba zaczęło padać. Nie, to nie deszcz. Wystrzał. Coś upada i rozchlapuje kałużę, w jakiej stoimy, ja i moi oprawcy. Umarłem? Drugi. Niemożliwe. Nie czuje bólu. Dostałem dwa razy? Nie trafili w głowę? Trzeci. Znów upadek. Coś jest nie tak. Czekam cierpliwie. Słyszę spokojne kroki, rżenie konia, rozchlapywaną wodę. To koń i ktoś, kto go prowadzi. Zeskakuje ze zwierzęcia tuż obok mnie. Dopiero teraz zaczynam się bać. Boje się niepewności. Czeka mnie śmierć? Tortury? Ratunek?
-Wybacz za spóźnienie. -Nagle z mojej głowy zostaje zdarty słomiany worek. Nareszcie odzyskuje wzrok. Moje nozdrza zaciągają się orzeźwiającym powietrzem. Jest ciemno i zimno. Otacza nas sosnowa gęstwina mroku. Mnie i Coltona. Chłopak odrzuca worek w bok, a ten wpada w błoto, namaka i staje się częścią ciemno szarej brei. To jakiś bagnisty obszar. Musimy być daleko na zachodzie.
-Co ty tutaj robisz? -pytam, chociaż chyba nie chcę wiedzieć. Może doskonale wiem. Serce dopiero teraz zaczęło mi bić, tak jakbym zaczął powrotnie żyć.
-Ratuje ci życie. -odpowiada chłopak odwiązując moje zabłocone dłonie i kostki. Gdy sznury puszczają, miejsca zacisku stają się lodowatymi liniami. Pocieram je, by rozmasować bolesne punkty. Czarnowłosy podbiega do zwłok dwóch zastrzelonych podwładnych Edwina. Przeszukuje ich kieszenie, wyciąga kluczki i zbliża się do swojego siwego rumaka. Koń nerwowo stąpa z nogi na nogę, jakby wyczuł coś złego, w gęstwinie.
-Broń zamokła. -podnosi pistolet jednego ze zmarłych, po czym upuszcza go w błoto. -Musimy się spieszyć. Muty już pewnie wyczuły krew. Ja pojadę konno, ty bierz transporter. Jedź na północ, do Hayfork.
-Co planujesz? -rzuca we mnie kluczykami. Chwytam podany mi przedmiot.
-Wyjaśnię ci wszystko w Hayfork. Śpiesz się. Rano Ed zorientuje się, że jego ludzie nie wrócili i wyśle za nimi zwiad. Raczej nie znajdą ich, ale być może znajdą ślady i broń. Nie mamy wiele czasu. Zaraz będziemy mieli na plecach stado głodnych bestii. -To mówiąc wskakuje na siwego, niespokojnego ogiera i piętami naciska boki zwierzęcia. Koń rusza w momencie, gdy las obiega złowrogie wycie. Będzie tam przede mną. Zwierzę może biec trasami, którymi ja nie będę w stanie przejechać. Biegiem ruszam do zaparkowanego pojazdu. Wsiadam i wkładam kluczki do stacyjki. Spoglądam ostatni raz, w którą stronę pogalopował Cole. Dłonie trzęsą mi się, jak cholera.
Północ. Hayfork.
-No to jazda.
Mavis.
Opieram się o barierkę w kolorze kości słoniowej, porośniętą turkusowym pnączem. Stoję na skośnym podeście, który w normalnym świecie stanowiłby balkon, może werandę i przyglądam się dolinie. Mój dom codziennie przybiera inną formę, podobnie jak domy innych. Rośnie, kurczy się, zmienia kolor i kształt. Codziennie jest czymś nowym. Z doliny, moich uszu dobiegają śmiechy Kami, która zamienia się w różnego rodzaju zwierzęta, podczas gdy Kaya i Fred zgadują czym ta jest. To żadne ziemskie istoty, dlatego gra jest trudna i zabawna. Przedstawieniu przygląda się Kamal oraz Suravi. Basanti jest z Bishakiem przy końcu pasma. Nieustannie i niezmiennie obserwują umierające planety. Dlaczego go to tak interesuje?
-Muchokot! -krzyczy podekscytowany Fred. Potrzebował czasu, by zrozumieć i przywyknąć. Traktują go podobnie, jak mnie. Nie mówią wszystkiego, lecz on nie pyta. Wydaje się być bardziej infantylny. Nie jest tym samym Fredem, którym był. Mam wrażenie, że jest dzieckiem zamkniętym w dorosłym ciele. Nie miałam wielu okazji, by z nim porozmawiać. Spał, albo dyskutował z Kayą, która nie odstępuje go na krok. Znają się dłużej, ponadto on nie szuka dziury w całym. Jestem dla nich dziwolągiem, który kipi teoriami spiskowymi. Dlaczego są tak mocno przekonani, że to miejsce jest bezpieczne? Nie pamiętają niczego? Może nie chcą?
-Czemu do nich nie dołączysz? -Dwie dłonie łapią za poręcz po mojej prawej i lewej stronie. Zostaje zakleszczona między ramionami Logana, który staje za mną. Nie dotyka mnie, choć czuje ciepło jego ciała. Przełykam ślinę poddenerwowana. Przypominam sobie, co mówił w ogrodzie. Jestem niepewna. Powoli odwracam się do niego twarzą. Jest bliżej niż myślałam. Nie boję się utrzymać kontaktu wzrokowego, który w pewnej chwili staje się niezwykle niewygodny. Nie boję?
-Nie bawią mnie już takie zabawy? -Chłopak spogląda za mnie i bacznie obserwuje naszych towarzyszy. Korzystam z tej ulotnej chwili, gdy mogę bezkarnie wpatrywać się jego oczy. Kulę się tak, by moje ramiona nie stykały się z jego dłońmi. Mój oddech nabiera nierównomiernego tempa.
-To raczej edukacja. Ciekawa sprawa znać poza ziemskie gatunki.
-Nie jestem zainteresowana żadną inną planetą poza ziemią. -odpowiadam sucho. Ten unosi swoje ciemne brwi wprowadzając więcej światła w swoje tęczówki.
-Ciebie nigdy nic nie interesowało, poza czubkiem własnego nosa, co? -Zamieram. Obrał inną taktykę? Czemu wydaje mi się z każdym dniem, że to stary Logan. Wredny, cyniczny, czepialski i ponury Logan, w którym jest jednak ta nutka frywolnego dokucznika. I czemu odbieram go inaczej? Czemu zwracam uwagę na szczegóły, których nigdy wcześniej nie widziałam.
-Nie żeby ciebie obchodziło wiele więcej. -odrzucam piłeczkę oburzona. Próbuje utrzymać statyczny, poważny, równocześnie pusty wyraz. Zaczyna się śmiać, bardziej wyśmiewać. Dalej jednak nie patrzy mi w oczy.
-Ty mnie obchodziłaś. -Samoistnie moje powieki rozwierają się szerzej. Lekki paraliż wszystkich mięśni obezwładnia moje ciało. Przecież wiem. Po co to ciągle powtarza? -Dawno, dawno temu... -Pochyla się blisko mojego ucha. Mam dreszcze. Wydaje mi się, że jego usta muskają mój płatek. To tylko wrażenie. Nie odważyłby się. Po co miały to robić? On taki nie był.
-Dlaczego to mówisz? -Kładę dłoń na jego twardej klatce piersiowej i naciskam, z zamiarem odsunięcia go od siebie.
-Pustka. Wszystko, co do ciebie czuje jest wyraźne. Nie mam już złudzeń. Wiem, że ty też ich nie masz. To wielka zaleta tego miejsca. Cieszę się. Dlaczego mam się powstrzymywać? -Pochyla się do mnie, a nasze twarze są na równi, oddzielone długością zaledwie dziesięciu centymetrów. Dlaczego jego słowa wpływają na mnie tak negatywnie? Dlaczego on jest szczęśliwy, a ja nie?
-Nie masz złudzeń?- powtarzam za nim zmieszana. To znaczy, że naprawdę nic już do mnie nie czuje? Dlaczego to analizuje? Dlaczego dopytuje, jakbym próbowała coś zmienić?
-Żadnych. -Jego oczy w blasku tego mrocznego światła wyglądają, jak kocie. Są takie magnetyczne, hipnotyczne, głębokie. Tonę w nich. Moje ciało chyba samo leci do przodu, bo dystans między nami drastycznie się zmniejsza.
-Twoja koleżanka chyba mnie nie lubi. -Zastygam w odległości sekundy od jego ust. Otwieram oczy. Kiedy je zamknęłam? Odwracam się powoli, by dostrzec przeszywające nas spojrzenie Kayi. Ten typowy dla niej grymas, ta złość w oczach. Gdy ta zauważa, iż zwróciła moją uwagę szybko znowu przybiera łagodną minę i uśmiech, tak jasny, że aż razi. Patrzę na nią jeszcze chwilę, lecz bez wzajemności. Logan w tym czasie staje tuż obok mnie. Moja głowa kończy się na wysokości jego ramienia, gdy się pochyla nasze wysokości stają się bardziej wyrównane. Mam dziwną ochotę oprzeć swoją skroń o jego ciepłe ramie. Czy jestem taka samotna?
-Jest dziwna. Zawsze była taka nadąsana, cyniczna, wręcz ponura. Tutaj? Tutaj jest, jak nie ona.
-Mówiłem ci. W pustce jesteś najprawdziwszą wersją siebie. Oryginałem nieprzypudrowanym tysiącem warstw i masek, które nosimy na co dzień, tam na ziemi, by przetrwać. Uczucia tutaj są proste, jasne i prawdziwe. Na ziemi? Maski nakładają nam zawsze jakieś dodatki do emocji, dlatego czujemy tam tak nieczysto. Gdy jesteś sobą i jesteś ze sobą szczery, czujesz prawdziwie i głęboko. Oto, jaka jest naprawdę. Jaka zawsze była.
-Prawdziwie i głęboko . -powtarzam za chłopakiem słowa, które wprawiają mnie w konsternacje. To miejsce jest oczyszczeniem dla naszych dusz, w pewnym sensie resetem. Znowu męczy mnie pytanie, na które odpowiedzi nie mam -Dlaczego?
-Mavis. -krótki i urywany głos zwraca moją uwagę.
-Co? -pytam Logana, który niechętnie kieruje swoje spojrzenie na mnie.
-Co co? Nic nie powiedziałem. -Bez większego zainteresowania Logan opiera podbródek o wnętrze dłoni i z uśmiechem wymalowanym na twarzy spogląda w dół pięknego wzgórza. Odwracam głowę. Już nie słyszę niczego konkretnego. Tylko ten szum, tę kojącą melodię. To ona, ta korona na szczycie. Cokolwiek w niej się kryje. Woła mnie. Odpowiedzi na wszystkie moje pytania, każdy dylemat i prawda, to wszystko czeka na mnie tam. Bez słowa odchodzę od Logana, który nawet tego nie zauważa. Ruszam w górę, a melodia, ten szum, staje się coraz donośniejszy. Przestaje słyszeć śmiechy z doliny, przestaje słyszeć szum wiatru, plusk wody, migotliwy szmer pasa planet. Dźwięk, który dobiega ze szczytu z każdym krokiem staje się coraz bardziej wyraźny i odosobniony. Korona powiększa się, a ja czuje się coraz mniejsza. Tylko ona nie zmieniła swojego kształtu od początku mojego pobytu tutaj. Co kryje się w jej wnętrzu. Otwór, który stanowi drzwi jest wreszcie w zasięgu mojego wzroku. Czuje na skórze puch gazu, przez który zaraz przejdę. Robię kolejny krok i zaczynam syczeć z powodu niewyobrażalnego bólu. Krzyczę przeraźliwie. Wydaje mi się, że obręcz z ognia zaciska się na moim nadgarstku, zostaje pociągnięta do tyłu i zrzucona w dół wzgórza. Turlam się chwile, by trafić w objęcia Logana. Pierwsze, co widzę to spalony, czerwony pas skóry, który cały porośnięty jest bąblami z ropą. Rana bulgocze, jak zagotowywana zupa. Widzę, jak coś przez nią płynie. To jakiś zielony kwas, który powoli spala moje ciało, aż do kości. Podnoszę wzrok w górę, by dostrzec skradającą się w moją stronę Basanti. Reptilianka przybrała pozycje bojową, wszystkie łuski na jej ciele nastroszyły się i przybrały krwisto-brunatnej barwy. Czubek jej ogona został zastąpiony przez kolec, kształtem przypominający sztylet. Oczy płoną żywym ogniem. Jaszczura rusza na nas, ku mojemu przerażeniu. Zanim zdąży dobiec i dokończyć swojego dzieła, wpada na nią Suravi. Siostry chwile syczą i kłują się końcami swoich ogonów, drapią potężnymi szponami i gryzą ostrymi zębiskami, by wreszcie zostać rozdzielonymi przez pojawiającego się znikąd Bishaka.
-Zapomniałaś już, że mamy bronić Meerales?! -Z oburzeniem syczy Basanti, w stronę swojej siostry.
-Bronić, lecz nie zabijać wszystko, co chce się do niej zbliżyć!
-Nie chciałam jej zabić. -odpowiada skruszona jaszczura. W mgnieniu oka dobiegają do nas Kaya i Fred oraz Kamal i Kami, którzy wracają do ludzkiej formy.
-Ale okaleczyć, już tak. -dopowiada Kami pochylając się nad moją ręką. Wydaje mi się, że kwas przeżarł mnie na wylot, a dłoń wisi na cienkim ścięgnie, które zaraz puści. Ból został zastąpiony brakiem czucia. Jestem w takim szoku, że nie potrafię nawet krzyczeć. Oddycham, jakbym zaraz miała się udusić -szybko i niemiarowo.
-Spokojnie Mav, wszystko będzie dobrze. -Logan głaszcze mnie po głowie. Zaczynam się pocić, dusić.
-To jad. -mówi zdumiona Kami podnosząc swoje zmartwione spojrzenie na Wattsa. Kaya stoi na tyłach i uspokaja roztrzęsionego Freda, który znów ma atak paniki.
-To niemożliwe. Nie wytwarzamy tutaj jadu. -syczy ostro Bishak.
-Spójrz! -Kamal odsuwa swoją siostrę odsłaniając widok na moją odpadającą dłoń. Stracę rękę? Umrę? Unoszę głowę w górę i próbuje zaczerpnąć tchu. W oczach trzymającego mnie chłopaka widzę narastający strach.
-Dlaczego się nie goi!? -wrzeszczy wściekle brunet. Robi mi się coraz słabiej. Jak na życzenie czuje najpierw zimno, potem ciepło i wreszcie mrowienie. Przeżarta jadem kość zaczyna się odtwarzać, ścięgna, mięśnie i skóra powoli zakrywają ją odpowiednimi warstwami. Po kilku sekundach dłoń jest cała, dokładnie taka, jaka była chwile wcześniej. Niedowład znika, tlen znów wpada do moich płuc, a serce zwalnia. Ogarnia mnie niewyobrażalne zmęczenie. Umarłam i zmartwychwstałam?
-To nie powinno było się wydarzyć. -głos Kamala rozprasza ciszę, która zapanowała nad całym wzgórzem. -Podobnie, jak nie powinieneś widzieć mar tego chłopaka, ani zostać przez nie ranionym. Coś jest nie tak.
-Ona mnie wołała. -szepczę resztką sił. Próbuje się wytłumaczyć, jakbym była czemukolwiek tutaj winna.
-Co?! Co mówisz, Mav? -Logan cały się trzęsie. Przyciąga mnie bliżej swojej twarzy. Nadstawia uszu.
-Słyszałam głos. Wołała mnie. -Już któryś raz z rzędu, ta kobieta prosiła mnie o przybycie. Kimkolwiek jest i gdziekolwiek jest, muszę ją znaleźć.
-Głos? -Kaya krzywi się na moje słowa.
-Dlatego widziałeś jego koszmary. -Wszyscy milkną, gdy głos zabiera Bishak. Jaszczur prostuje się, przybierając niezwykle pokaźny wzrost. Jego niski baryton brzmi, jak wyrok, ostatni sąd. -Dlatego cię zaatakowały. Dlatego hybrydy czują brak kontroli nad przemianą. Dlatego Basanti znów wytwarza jad. Dlatego wzywa ją Meerales.
-Nie rozumiem... -prycha Kamalasundari, gdy majestatyczny Reptilianin kończy swoją wypowiedź. Jaszczur mruży oczy, spoglądając w dal, gdzieś w mgły. Odwracam głowę w stronę odległych i mrocznych terenów. Obraz jest zamazany i chwile schodzi, by dostrzec dokładnie, co obserwuje Bishak.
Całe moje ciało oblewa trwoga. Zaczynam się dusić, co jest powodowane paniką. Chce krzyczeć, ale nie mogę na to znaleźć siły ani głosu. Ledwo ich widać, ale jest ich tam znacznie więcej. Reszta widząc moje zdenerwowanie idzie również w ślad za Bishakiem.
-To niemożliwe. -głos Kamala jest beznamiętny, pusty, wyprany z emocji, w zgrozie. Wszyscy stoimy na wzgórzu, którego nie mogą dotknąć mgły pustki. Stoimy w azylu, otoczeni milionem projekcji naszych koszmarów. Koszmarów nas wszystkich. Tam w tej mrocznej bieli stoją i czekają... Mama, tata, Max, Maisha, Ben, muty, Aspen. Ludzie, których nie znam. Istoty, których nie widziałam. Nie ruszają się. Obserwują nas. Po policzku Kayi płynie słona łza. Basanti zrywa się w szale i kilkoma susami znika za wzgórzem. Kami wydaje z siebie pisk przerażenia, kucając bezsilnie w fioletowej trawie. Azyl się rozpada. Bishak otwiera swoją jaszczurzą paszczę, by dokończyć, co zaczął.
-Ona rozrywa pustkę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top