3/11


Dalej nie wrócił. Planety z pasa stały się dla mnie mniej interesujące. Ciekawi mnie bardziej mroczna mgła, w której wypatruje jego powrotu. Dlaczego tak szybko mnie zostawił? Samą? Nawet nie umiem określić, kiedy dokładnie odszedł. Na początku myślałam, że to chwilowa nieobecność, ale mija już tak długo i dalej go nie widać. Zaraz wybije moment, podczas którego światła nieco przygasną, a azyl zostanie powleczony iluzją nocy, czasem snu. Zaraz dowiem się, czy Kaya mnie zdradzi, czy dalej można jej ufać? Spoglądam przez otwór mojego schronienia, który kształtem przypomina zdeformowaną gwiazdę. Wzgórze migocze milionem neonowych barw, rozsianych nierówno kwiatów. Wkoło pasa planet, który również błyszczy, niczym brokatowa woda, wirują złote i srebrzyste kule światła. Są niewielkie, przypominają ziemskie świetliki, lecz gdy spojrzysz na nie z bliska uświadomisz sobie, że to żadne owady. Nikt nie wychodzi ze swojego domku. Wszyscy wydają się słodko spać. Kusi mnie, aby sprowokować ich jeszcze bardziej. Może czekają? Obserwują mnie? Może Kaya spełniła moją prośbę? 

-Cholera. -syczę. Ruszam do wyjścia. Wpadam w gazowe drzwi, które rozstępują się przede mną i pozwalają mi opuścić chatkę. Rozglądam się chwile. Wiatr muska moje policzki. Nie czuje ani chłodu, ani ciepła. Temperatura tutaj nigdy się nie zmienia. Jest zawsze optymalnie. Ruszam na drugą stronę wzgórza, tak jak powiedziałam Kayi. To tutaj jest najwięcej niskich drzew, różnych kolorów. Stąd siostry przynoszą Bishakowi pożywienie. Schodzę z wzniesienia, nie oglądając się za siebie. Fioletowa trawa wydaje się tutaj świecić. Zielone cienkie pnie, które zwieńczają różnobarwne korony wypełniają całą przestrzeń. Widzę owoce. Są ciemne, niezbyt atrakcyjne, jednak duże. Ciekawa jestem, jak smakują. Żywiłam się głównie sałatkami z neonowych kwiatów i wodą ze strumienia. Ile bym dała za kawał tłustego mięsa. Wchodzę do gaju. Jest tutaj tak nastrojowo. Podchodzę do pierwszej karłowatej rośliny i zrywam owoc, który w dotyku okazuje się niezwykle miękki i ciepły. Pulsuje w moich dłoniach, jak serce. Gdy tylko moje palce stykają się z jego lekko zamszoną skórką ten rozbłyskuje na brązowo i staje się kulą stonowanego światła. Podnoszę wzrok słysząc trzepotanie skrzydeł. Moim oczom ukazuje się turkusowy ptak. Jego pierze przecinane jest srebrzystymi pasami.  Wielkością przypomina pawia. Kształtem wyrośniętego orła. Jego szyja to niestandardowy element, gdyż jest jak u łabędzia- długa i chuda. Ma dumne niebieskie oczy. Nie wiedziałam, że są tutaj zwierzęta. Cóż za majestatyczny stwór. Nadgryzam owoc, który w ustach rozpływa się, jak wata cukrowa. Pozostawia po sobie smak kurczaka w ziołach. Z zaskoczeniem przyglądam się trzymanemu przeze mnie wytworowi natury. Tutaj nie ma zwierząt. Podnoszę swoje wściekłe spojrzenie na jej niebieskie oczy. 

-Powiedziała ci? -Wyrzucam owoc, który po zderzeniu z ziemią paruje i ucieka ku górze, przybierając formę brązowego gazu.

-Marnujesz dobre jedzenie. -Dziewczyna szybko i bez wysiłku przybiera swoją ludzką formę. Jest zupełnie naga. Chylę głowa zawstydzona jej widokiem. Ta bez skrępowania zbliża się do mnie uśmiechnięta. Zauważa mój dyskomfort i powoli zaczyna wytwarzać ogromne nakłady owłosienia.

-Rozumiem, że wy ludzie nie lubicie patrzeć na swoją nagą formę. -Po chwili podnoszę wzrok z ulgą stwierdzając, że czarne włosy zakryły całe jej ciało oprócz głowy.

-A czy hybrydy kiedykolwiek obnażają swoją prawdziwą formę? -Kami prycha na moją uszczypliwą uwagę. 

-Nie mamy prawdziwej formy.

-Rodzicie się przybierając jakiś kształt, prawda?

-Rodzimy się w kształcie naszych rodziców, którzy przybierają jakiś kształt na czas porodu. Są wtedy naszą pierwszą znaną konfiguracją. Potem uczymy się przybierać nowe kształty. -Ogród ogarnia nagła cisza. Rozglądam się dookoła szukając reszty. Kaya mnie zdradziła.

-Nic nie powiedziała. -Mój wzrok zatrzymuje się na Kami. Dziewczyna patrzy na mnie sucho, karcąco. -Słyszeliśmy was. Kamal i ja. Przybierając określony kształt, przybieramy również wszystkie jego atrybuty. Słyszałam, co mówiłaś. Kamal chciał przyjść tutaj ze mną, ale stwierdziłam, że osaczy cię nasza obecność. Logan nauczył mnie, że lepiej z tobą rozmawiać w intymnych warunkach, gdy nie czujesz się zagrożona.

-Co jeszcze powiedział ci Logan?

-Powiedział mi wszystko, co powinnam wiedzieć w razie najgorszego. Przypuszczał, że w czasie swojej nieobecności możesz chylić się ku nieodpowiedzialnym decyzjom. -milknę marszcząc czoło. - Wie o tobie bardzo dużo. Zadziwiające.

-Nie planowałam ucieczki. -Mówię uświadamiając sobie, że Kaya mnie nie zdradziła. Oznacza to, że to dalej ona. Czyli to miejsce nią nie manipuluje, nie do końca.

-Sprawdzasz, na ile możesz jej zaufać?

-Na ile mogę zaufać wam wszystkim. -Kami zastyga z otwartymi ustami, myśląc, co powiedzieć. Jest poważna. Nie uśmiecha się, tak jak zwykle. Myśli. Myśli, jak mnie przekonać. 

-Nie jestem w stanie ci niczego udowodnić. Nawet nie chce tego robić, bo nie leży to w mojej intencji.

-Kaya powiedziała mi o Getarii. Wasza planeta dalej istnieje, dlaczego jesteście tutaj? Jesteście więźniami? -Znów milczy. Waha się. Ogród szeleści kołysany wiatrem. Słodką bryzą, która rozwiewa jej jasne włosy.

-Na naszej planecie obowiązuje surowe prawo. Musimy kontrolować swoje przemiany, albo zostajemy uznani za wyrzutków. Ja i Kamal nie potrafimy kontrolować własnych przemian. Na Getarii grozi nam śmierć. Tutaj mamy spokój. 

-Chcecie tu zostać na zawsze? Sami? 

-Żadna inna planeta nie zaakceptuje nowego gatunku. Sama wiesz. Ziemia nie zaakceptowała ani Obcych, ani mutów. 

-Jedni nas napadli, a drudzy mordowali. Dodatkowo muty to nie gatunek, to nieudany eksperyment naukowy. -sapię ze wstydem przypominając sobie, z pod czyjej ręki wyciekł. 

-To samo byłoby ze mną i Kamalem. Nigdy nie wiemy, w co się zamienimy. Im więcej kształtów poznamy, tym szersze jest spektrum bestii do wyboru. W jednej chwili rozmawiam z tobą, a za kilka sekund stanę się kilkumetrowym drapieżnikiem, który przegryzie cię na pół. Jaka jest wówczas różnica między hybrydą, a mutem? Na ziemi nie miałabym kontroli.  

-Nie da się jej nauczyć? 

-To długi proces. Nie starczyłoby nam lat życia. Tutaj mamy szansę wykształcić ten ośrodek, który pozwoli nam na bezpieczne egzystowanie. Gdy nadejdzie czas Diexne nas obudzi. -Przyglądam się jej smutnym oczom, które tęsknią. Tęsknią za swoją planetą tak, jak ja tęsknie za swoją. Ufa im. Ufa i czeka na znak. Jaki mieliby powód jej go nie dać? Do czego byłaby im potrzebna ułomna hybryda? Czemu to wszystko nie ma sensu?

-Oni nie zaatakowali ziemi Mavis. Tak, jak obiecał Logan- poznasz prawdę. Zrozumiesz. Musisz jedynie chcieć ją usłyszeć. Nawet, jeżeli w nią nie uwierzysz. 

-Co jeżeli w nią nie uwierzę? -pytam, a oczy dziewczyny znów zapalają się na niebieski. To piękny fiołkowy kolor. 

-Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co się stanie. - Tym razem z gracją zmienia się w ziemskiego królika o szarym futrze. Błyskawicznie znika wśród coraz wyższych traw pozostawiając mnie samą w ciemnym ogrodzie. Nie próbuje mnie przekonać. Rzucają mi okruchy prawdy. Karmią mnie powoli i ostrożnie. Albo sprytnie działają, albo naprawdę stoję po złej stronie pola. Wiatr uderza w tył mojej głowy rozrzucając moje długie blond włosy.
Poczułam chłód.

Colton.

Na głowę naciągnięty mam kaptur. Moje czarne futro, wykonane z niedźwiedziej skóry, faluje na wietrze. Popołudnie. Słońce zaraz będzie chylić się ku zachodowi. Mieszkańcy Mendocino są w wirze pracy. Nie zwracają nawet na mnie uwagi. Dzieci gonią koty, chlapiąc błotem. Widzę wśród nich Lilianę. Catalina oporządza, jak codziennie konie. W lecznicy pali się mnóstwo świec. Podobnie w oknie Anyi. Oni wszyscy... Jeżeli to prawda, to walczyli za niego. Na darmo. Jeżeli to prawda, to już jest martwy. Wybraliśmy zachód, bo wieczorem znów jest w biurze. Okazja sama się nasunęła. Pojechał do ludności z pobliskiej wioski rozdawać chleb i mleko. Z wściekłością wchodzę po drewnianych schodach na werandę. Widzę Mikela, który już napina się w gotowości, by mnie odprawić. 

-Edwina nie...

-Wiem, gdzie jest. Muszę coś zabrać z sali narad.

-Co?

-Nie twój biznes. Jestem generałem. 

-Nie mogę cię wpuścić. -Uśmiecham się zirytowany i popycham dozorcę. -Edwin zakazał wpuszczania wszystkich, oprócz służby. No chyba, że jest posiedzenie, którego nie macie. Jeżeli tam wejdziesz... -Dochodzi do mnie, że zostawię po sobie ślad. Trop. Ten dureń zaraz wezwie straż miejską, bądź to, co z niej zostało. Pięciu mężczyzn, po jednym na każdą stronę świata i jeden stojący na rynku. Nikt nie chroni domu Edwina. To jest za proste. Spoglądam z niesmakiem w oczy Mikela i ruszam schodami w dół, na rynek. Skręcam w prawo i obchodzę kilka chat. Moje serce bije, jak szalone. Zaraz dowiem się prawdy. Po chwili wpadam do lasu, mijam kilka drzew. Po mojej prawej widzę tylną ścianę cytadelii. Zbliżam się do uklepanego wzniesienia, w które wbite zostały dwie deski. Już mam chwytać, za drzwi, gdy te otwierają się na mnie z impetem. Staje przede mną jedna z kucht, niosąca ciężki gar z pomyjami. Jest młodą dziewczyną, jednak jej ręce są tak mocno starte, że na ich podstawie można byłoby jej dać około pięćdziesięciu lat. Przez chwilę patrzy na mnie przerażona, po czym uśmiecha się stremowana. Jedną ręką łapie wiadro, które ona niesie dwoma. Wylewam wszystkie pomyje o ścianę cytadeli. Uśmiecham się do niej oddając wiadro i mijam korzystając z okazji. W kuchni panuje gwar, chaos i jeden wielki huk. Kobiety ubijają ciasto, mieszają zupy, opiekają mięso i chleb. Mało która mnie zauważa, a te, które to robią, nie śmią się do mnie odezwać. Wychodzę z kuchni lekko przybrudzony mąką. Ruszam korytarzem, który świeci pustkami, w stronę wielkiej sali. To tam otworzę Adlerowi okno. Nikt nie może widzieć, jak ten wchodzi do Cytadeli. W głębi serca mam dziwne wrażenie, że idzie zbyt płynnie. Jeżeli Edwin spodziewa się problemów, co zasugerował Richard, to nie wystawiłby na warcie jedynie takiego próchna, jakim jest Mikel. Wpadam do okrągłej hali, której półkoliste sklepienie podtrzymywane jest przez rzędy kolumn. Mijam okrągły stół i staje przy kwadratowym oknie, którego zasłony są zasunięte. Gdy rozsuwam je moje oczy zostają oślepione nagłym blaskiem dnia. Otwieram okno i wpuszczam do pomieszczenia świeży powiew wiatru i zapach sosen. Rozglądam się w prawo i w lewo, lecz nie dostrzegam Adlera. Wystawił mnie? Jeszcze mogę się wycofać. Może pomylił okna? Nie. Widzę go. Biegnie w moją stronę chichocząc. W prawej dłoni trzyma...

-Pierdolony alkoholik. -szepczę. Widząc do połowy wypitą butelkę z winem, na dodatek należącą do mnie, mam ochotę zamknąć okno i po prostu wyjść. Mężczyzna nie wydaje się jednak pijany, jedynie w humorze.

-Jesteś normalny?

-Nie piłem dwa dni. Nie wiem, czy rozumiesz coś takiego, jak zespół odstawienny. Pół butelki nawet mną nie zatrzęsie, a złagodzi skutki. -Patrzę na niego z obrzydzeniem. -Mam to pod kontrolą. 

-Nikt nigdy nie ma, Richard. -Podaje mu rękę i wciągam do pomieszczenia. Zamykam okno i zasuwam zasłony pozostawiając pokój w stanie dokładnie takim samym, jak gdy do niego wchodziłem. 
Wychodzimy na korytarz i ruszamy schodami w górę.

-Nie zostawił nikogo w Cytadeli, dodatkowo pojechał sobie rozdawać mleko i chleb. Coś jest nie tak, Richard. 

-On doskonale wie, że ktoś węszy. Wiem to. Tylko to najlepszy moment, żeby działać. Pojechał za Reitnerem, albo za Seroshe. Na pewno nie rozdaje teraz chleba sierotom. 

-Ma ludzi, którzy robią to za niego. Uważasz, że...

-Uważam, że nie ma czasu. Naprawdę. Nie jest głupi. Uważa mnie za alkoholika, a ciebie za naiwne dziecko. 

-Wypraszam sobie.

-Takie są realia. -Adler zatrzymuje się przy drzwiach od gabinetu i ciągnie za klamkę. Wejście pozostaje zamknięte. Mężczyzna szarpie jeszcze raz.

-Sukinsyn...- Richard szepcze sam do siebie.

-Zamek? -pytam przewracając oczami. Czuje, jak w moje ciało uderza fala gorąca. -Co teraz?

-Jestem gotowy. -Mężczyzna wyciąga z kieszeni garść wytrychów.

-Umiesz z nich korzystać?

-Pracowałem w policji zanim się to wszystko zaczęło. Kamieniem otworzę ci ten zamek.

-Jasne. -przewracam oczami. Po chwili drzwi ustępują, a naszym oczom jawi się wnętrze gabinetu. Dokładnie takie samo, jak wcześniej.

-Jasne. -rzuca pogardliwie Adler. Zmieszany ruszam za nim.

-Nie. -zatrzymuje mnie ręka mężczyzny.

-Jak to nie? -pytam zdumiony, odpychając ramie generała.

-Stań na schodach i wypatruj, czy przypadkiem ktoś tu również nie węszy. Danica, albo służba. 

-Danica jest z Dupree, a...

-Proszę cię. Czas ucieka. -Chwilę milczę lustrując ciemne oczy mężczyzny. Finalnie zgadzam się i bez słowa, z naburmuszoną miną ruszam do klatki schodowej. Od teraz każdy krok krzątającej się na dole sprzątaczki, kucharki, praczki, czy technika jest dla mnie sygnałem alarmowym. Nikt jednak nie ma zamiaru wchodzić na górę. Uda nam się. Znudzony zbliżam się do drzwi gabinetu i nawołuje półszeptem.

-Masz coś? Z tej szuflady?

-Jeszcze nie. Nie rozpraszaj się. -Znów wracam na swoje stanowisko przedrzeźniając Richarda. Opieram się o balustradę i spuszczam głowę w dół. Będę widział, jak ktoś wchodzi, zanim ta osoba zobaczy mnie. W razie czego schowamy się w pokoju na końcu korytarza, tym obok gabinetu Edwina. W jego sypialni. Czy ona jest też zamknięta? Może to sprawdzę. Robię krok w prawo, w stronę wielkich kasztanowych drzwi, ale zatrzymuje mnie skrzypnięcie schodów. Zamieram spięty i wypatruje przybysza. Moje serce przyspiesza, podobnie jak płuca. Gdy tylko zobaczę kto to, biegnę. Nie biegnę. Dostrzegam czerwoną czuprynę Venus, która wchodzi po schodach na górę niosąc... herbatę? Co ona tutaj robi? Dziewczyna wreszcie zauważa i mnie. Zatrzymuje się. Przez chwilę mam wrażenie, że przełyka ślinę. 

-Colton? Co ty tutaj robisz?

-Mam takie samo pytanie do ciebie?

-Myślałam, że wracasz jutro.

-Wróciłem dzisiaj rano. -Jej twarz powoli oblewa czerwony rumieniec. Robi kolejne kilka kroków, by wreszcie stanąć obok mnie. Podnosi na mnie swój turkusowy wzrok. Jestem nią tak zaczarowany, że całkowicie nie pamiętam dlaczego tutaj stoję. 

-Poczekasz na mnie muszę to zanieść...

-Poczekaj. -Zatrzymuje ją, chwytając za ramię, gdy ta robi krok w stronę gabinetu. Staram się mówić głośno, tak by słyszał mnie Richard. -Venus! Ty tutaj.

-Wszystko w porządku? -Jej oczy wyrażają konsternacje. Obracam ją plecami do gabinetu dając szansę ucieczki Richardowi. Ten jednak nie ucieka. Zaczynam się coraz bardziej denerwować. Jeżeli ona zobaczy, że ten grzebie w gabinecie Eda zacznie zadawać pytania. Nie chce jej w to wplątywać. Jeżeli dowie się czegokolwiek, stanie się celem. 

-W porządku. Może chcesz ze mną iść na spacer? VENUS? -Dalej nic. Zamorduje go, jak tylko stąd wyjdziemy.

-Jesteś dziwny. - zaczyna się śmiać. Również silę się na nerwowy uśmiech.

-Taki mój urok.

-Zaniosę tę herbatę Edowi i jestem wolna. -Świat w tej sekundzie zatrzymuje się. Dźwięki, oddechy, obrazy. Wszystko staje i gaśnie. 

-Co? -dopytuje, chociaż doskonale słyszałem, co powiedziała. -Ed jest teraz tutaj?

-No tak, u siebie w sypialni. Poprosił Rachel o herbatę, a ona poprosiła mnie. Skoro i tak szłam z nim porozmawiać, stwierdziłam, że zaniosę. Zrobię to i jestem wolna. -Dziewczyna przygląda się mi, jakbym był nie z tej planety. Edwin jest w pokoju obok. On tutaj jest, co znaczy, że...

-Na pewno wszystko gra? Jesteś blady. -Dotykam jej ramion z zamiarem odepchnięcia jej na bok. Chce ruszyć do jego pokoju i zająć go. Muszę ratować Adlera. Niestety już za późno. Drzwi od sypialni mężczyzny otwierają się, a ja zamiast odepchnąć Venus, ciągnę ją za sobą, na klatkę schodową. Rudowłosa prawie rozlewa wrzątek. Nasłuchuje. Nie jest sam. Ma ze sobą dwóch innych mężczyzn. Wiedział. To była pułapka. 

-Dzień dobry, Richard. -słyszę tylko to, zanim drzwi zamkną się z hukiem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top