3/10


-To Getaria. Kamal mówił mi, że była kiedyś jego planetą. Planetą jego i Kami.- Kaya z fascynacją ogląda ze mną kolejną kulę, która zawirowała w kosmicznej drodze do nicości- pasie. Nigdy nie wiedziałam jej tak spokojnej, tak pogodzonej ze sobą. Cały jej gniew, którym emanowała na ziemi, zniknął. Siedzimy na miękkiej fioletowej trawie, bądź czymś, co trawę przypomina. Czuje pod dłońmi chłód. W dole dostrzegam Suravi i Basanti, które wciąż walczą przy strumieniu. Logan jeszcze nie wrócił. Kami i Kamal śmieją się siedząc przy swojej lepiance. Z dnia na dzień pojawił się nowy dom. Mój dom. Wyrósł z zielono-fioletowej powierzchni i stanął w najwyższym punkcie wzniesienia. Prawie najwyższym. Złota korona wciąż jest nade mną. Nie spodobało się to ani Bishakowi ani jego siostrom, gdyż ich lepianka jest osadzona na najniższej linii wzgórza, a to oni najzacieklej chronią szczytu pagórka. 

-Dlaczego są tutaj, skoro mają swoje miejsce we wszechświecie?

-Nie wiem. Musisz pytać ich. - rzuca mi obojętnie Rosjanka. Z zainteresowaniem przyglądam się rodzeństwu. Są szczęśliwi. Skoro ich świat istnieje, dlaczego są tutaj? Mój świat również istnieje. Nie jestem szczęśliwa, że trafiłam tutaj. O co więc może chodzić? 

-Logan często tak znika?

-Z tego co zauważyłam, tak. Szukał cię bardzo zawzięcie.- dziewczyna nawet na mnie nie popatrzyła. W jej oczach wciąż migoczą odbicia wszechświata i jego skarbów.

-Skąd wiedział, że tu trafię?

-Obiecali mu.- czuje, jak oblewa mnie zimny dreszcz. Logan wciągnął mnie w to miejsce?! 

-Obiecali mu, że umieszczą mnie tutaj? Dla niego?

-W zasadzie to on tutaj trafił dla ciebie. - Chcieli mnie tutaj więzić, po czym zrobili z tego miejsca przytułek dla rannych i zagubionych istot? Jaki jest tego wszystkiego sens? Cicha melodia łagodzi moje nagłe, ciężkie myśli. Spoglądam w górę, na złotą koronę, która świeci swoim własnym blaskiem. To chyba ona oświetla całą okolice. Rozprasza cały mrok, jak słońce. Kusi mnie, żeby tam wejść. Sprawdzić, co jest w środku. Sama myśl o tym przykleja do mojego ciała wrogie spojrzenie Bishaka, który siedzi najbliżej mgieł, na obrzeżu tego azylu. Czuję niepokój. Muszę się stąd wydostać. Czas ucieka. Na szczęście tkwiąc w nicości miałam wiele czasu by wpaść na cokolwiek, co pomoże mi określić czym to miejsce jest. Nie wiem, jak się stąd wydostać. Jeszcze. Nie wiem, czy mogę im ufać, chociaż chciałabym móc powiedzieć inaczej. Przynajmniej w kwestii Kayi. Wiem, jak sprawdzić przynajmniej to drugie. 

-Kaya. Chciałabym z tobą poważnie porozmawiać.- dziewczyna wreszcie przenosi swój zimny wzrok na mnie. Czeka, a ja się dalej zastanawiam, czy skutek mojego działania nie sprawi, że oszaleje.

-No?

-Chce, żeby to zostało tylko między nami. Ufam tylko tobie. Muszę się stąd wydostać. To miejsce to jedna wielka manipulacja. -Lyadova marszczy czoło. -Wydaje mi się, że cienie strzegą granic. Dlatego nie są blisko tego miejsca. Pilnują, żebyśmy nie zbliżały się do wyjścia, a im dłużej tutaj jesteśmy, tym gorzej dla nas.- Moje słowa są po części prawdą, a po części kłamstwem. Dlatego są tak wiarygodne i dlatego oczy Kayi nie mogą się oderwać od moich ust. -Jeżeli wyjdę stąd i znajdę je, wydaje mi się, że znajdę też wyjście. Nie chce, żeby oni cokolwiek wiedzieli. Nie chce narażać ciebie, póki nie będę pewna. Jeżeli wyjście istnieje, wyciągnę cię ze mną. -Dziewczyna w ciszy wysłuchała całości mojej wypowiedzi. Nie polemizowała, nie przytakiwała. Słuchała. Teraz, co widoczne jest na jej twarzy, analizuje. Dziwi mnie, że wydaje się nie być tak chętna stąd odchodzić.

-Dobrze. -odpowiada. Uśmiecham się sama do siebie. Przynęta zarzucona. -Ale idę z tobą.

-Nie. -odpowiadam krótko. -Proszę pilnuj, żeby mnie nie szukali. Wyjdę w nocy z tej strony wzgórza. -Znów szybko zbijam ją z tropu. To musi brzmieć naiwnie i wiarygodnie równocześnie. -Wrócę po ciebie. -zapewniam ją. Kłóci się ze swoimi myślami. Dalej zastanawia ją, co jest dobre. Zgadza się finalnie. Jeżeli wyda mnie i ktoś ruszy na moje poszukiwania, będzie to znak, że już nie można jej ufać. Jeżeli przemilczy wszystko, znajdą mnie jutro pod łóżkiem. Nigdzie się nie wybieram. Póki nie znam drogi wyjściowej, nie odważę się ponownie zmierzyć z własnymi potworami. A czeka ich na mnie mnóstwo. Spoglądam w stronę białej, jak mleko mgły.

''Logan''. 


Colton. 

Siedzę na łóżku. Owcze skóry stanowią materac i miękkie prześcieradło w jednym. Miejscowa szwaczka uszyła dla mnie pościel i poduszkę, wypchaną kaczym pierzem. Wszystko śmierdzi wsią, ale jest znacznie wygodniejsze niż słoma. Tego się właśnie spodziewałem po Mirales. Domek odstąpił nam jakiś wieśniak, który poszedł spać do przyjaciół. Traktują nas tutaj, jak świętość. Ja nie znam nawet imienia gospodarza. Mój mundur oddałem do prania. Pewnie wszystkie miejscowe praczki będą całą noc na niego chuchać, by wysechł. Wyruszamy jutro po wschodzie słońca. Dotykam blizny na brzuchu, którą zdobyłem na którejś wyprawie. Obok niej, nieco wyżej widnieje kolejna, a obok niej następna. Całe moje ciało to sieć blizn. Każda to wspomnienie. Pistolet schowałem w stoliku obok łóżka. Świeca, która wisi na drewnianej ścianie, rzuca słaby półcień. Za oknem panuje przymrozek. W chatce również nie jest najcieplej, ale brukowy kominek ratuje sytuacje. Do pokoju wpada Nickolas owinięty w szary ręcznik. Jego ciało jest czerwone od wrzącej wody, w której się wykąpał. Włosy pociemniały i stały się bardziej popielate. Na deski kapie z nich woda. Jest zmęczony. To dobrze. Będzie mało gadać. Ciało pokrywają mu siniaki, blizny i świeże rany. 

-Mogłeś być nieco milszy dla tych pań.- Nick ściąga ręcznik nie krępując się niczym. Odsłania mi parę swoich zgrabnych pośladków i zakłada na siebie długie wełniane spodnie. 

-Mam dość. -rzuca sucho. -Jak można darować swoje dzieci, jakby były workiem kartofli?  Ile one miały lat? Dwanaście?

-Piętnaście.- poprawiam go.

-To pedofilia.

-To realia. Kiedyś to była pedofilia, teraz to po prostu reprodukcja.

-To chore. Ci ludzie są inni. Dziwni. Nieporadni. Te wszystkie kobiety. Odebrało im rozum. Gdzie są feministki, jak są potrzebne?

-Wiesz, co znaczy słowo feministka? -pytam udając zaskoczenie.

-Dupree mi kiedyś tłumaczył. -Nick macha na mnie ręką dając znać, że to bez znaczenia. -Mavis taka nie była. -Atmosfera nagle przygasa. Milknę, nie umiejąc tego skomentować. -Ona nie dała się zdominować temu światu. Była dalej silna. Nie potrzebowała twojego ratunku. Nie chciała go, a ty bez zawahania ruszyłbyś niebo i ziemię, żeby tylko ją uratować. Potrafiła doprowadzić cię do skraju, gdzie kontrola graniczyła z cudem. Robiła to jednym spojrzeniem. Jak taka osoba mogła zniknąć? W jednej sekundzie stać się marnym wspomnieniem...

-Dość. -syczę cicho, łapiąc się za skronie. Ona ciągle potrzebowała pomocy. Przestańmy przywracać te bolesne wspomnienia, przestańmy o niej mówić! Odeszła do jasnej cholery!

-Colton ja ją kochałem.

-Wszyscy ją kochaliśmy, Nick. -wzdycham ciężko. 

-Nie. -zwracam wzrok na chłopaka, który stoi na środku izby. W jego oczach widzę ból, prawdziwy ból. -Ja jej naprawdę pragnąłem.

-Nickolas? -wstaje na równe nogi. Przyglądam się jego twarzy. Wydaje się być obca. 

-Przepraszam.

-Ty jej nie znałeś. -próbuje go jakoś usprawiedliwić. Głos sam się podnosi. Może czuł do niej taką sympatię, że pomylił to coś z uczuciem. Jak mógł kochać Mavis, skoro jej nie znał? Jedynie ja mogłem ją kochać. 

-Nie potrafię myśleć o nikim innym tylko o niej. Nie potrafię spojrzeć na żadną kobietę, bo to nie ona, Colton. Wiem, że była z tobą, ale już nie jest. Już jej nie ma. Chciałem, żebyś wiedział. -Wzbiera we mnie gniew. Sam nie rozumiem czemu. Mavis nie żyje, a te słowa to puste wyznanie, bez pokrycia. Mimo wszystko...

-Colton? -Ratuje go pukający do drzwi gość. Mam chęć rozszarpania go na pół. Hamuje łzy. Nickolas zabiera swoje rzeczy i wychodzi do drugiego pokoju, bez słowa.  

-Colton? -Ktoś woła mnie drugi raz. Wtóruje mu pukanie. Zbliżam się do drzwi. Otwieram je na oścież. W moją twarz i klatkę piersiową uderza mroźny wiatr. Czuje się, jakbym dostał policzek.

-Richard?- spoglądam na stojącego naprzeciw mnie Adlera. Ubrany jest w mundur i czarne futro. Jego buty są całe w śniegu. Podobnie, jak jego wąsy, broda i czapka z borsuka. Jest znowu trzeźwy. Nie czuć od niego nawet mililitra alkoholu.

-Mogę wejść? -Czuje zmęczenie, ale ciekawość bierze górę. Cofam się o krok pozwalając mężczyźnie przekroczyć próg. Mimowolnie rozglądam się w prawo i lewo, po śnieżnym centrum wioski. Zamykam drewniane drzwi. Richard ogląda nerwowo pomieszczenie.

-Jesteś sam? - Moje plecy obiega dreszcz, ale nie jestem pewien czy to dreszcz zimna, czy strachu. Za chwile dowiem się czegoś, co wyjaśni dziwne zachowanie mężczyzny. Wygląda, że to nie małostka.

-Nickolas śpi w pokoju obok. Właśnie wyszedł.

-Jesteś pewien, że śpi?

-Tak jak mówię, dopiero wyszedł. Pewnie się krząta.

-Nie ma czasu. -rzuca Adler podchodząc do mnie na niewygodnie bliską odległość. 

-Czasu? Na co? -pytam zmieszany robiąc krok w tył.

-Dowiedziałem się czegoś.

-Czego? Richard. -milknę. -Przerażasz mnie.

-To, co ci powiem dopiero cię przerazi. 

-Co się stało? Oberssen zaczęła cię podrywać? -Silę się na cynizm, jakąkolwiek formę złagodzenia atmosfery. Niestety. W jego oczach widzę szaleństwo.

-Mavis żyje. -Prycham i wymachuje mężczyźnie grożąco palcem przed oczami. O co im dzisiaj wszystkim chodzi? 

-Na pewno jesteś trzeźwy?

-Colton to nie są żarty. Mam dowody.

-Jakie dowody? -Odwracam się do niego znudzony.

-Pamiętasz ten wieczór w cytadeli? Mijałeś mnie. Kolejnego dnia znalazłeś mnie w śniegu. Pamiętasz?

-Ciężko zapomnieć. Byłeś prawie zamarznięty.

-Colton podsłuchałem Edwina. Schowałem się w szafie i słyszałem, jak mówił. Mavis żyje. 

-Mam dość. Dość was wszystkich. Wynocha. -Wstaje i popycham Adlera, który stawia mi wyraźny opór.

-Reitner dowiedział się prawdy przede mną. Gdzie jest teraz? -Zatrzymuje się. Spoglądam w oczy Richarda. One płoną. Gdzie jest Reitner? Wrócił z nami do Mendocino. Nie widziałem go.

-Pewnie w Mendocino.

-Edwin ogłosi już wkrótce, że Reitner nie żyje. Nie ma innej opcji. 

-Czekaj. Reitner nie żyje?

-Nie mam pojęcia. Wiem, że zabrał coś Edwinowi i ruszył na północ. Do Medford. Chce zdemaskować Eda.

-Zdemaskować? Niby czemu?

-To on jest winien pladze. To on ich tutaj zwabił. Nie Mary. 

-Byłeś pijany Richard. Skąd możesz...

-Wróciłem tam. Dzień po. Szukałem jakiegoś dowodu, że to nie był sen. To nie sen Colton. Edwin zbił tamtego wieczoru wazon. Rzucił nim w szafę. Znalazłem odłamek tego wazonu. Stąd wiem, że to co widziałem nie było pijacką marą. -Cofam się o krok i siadam na łóżku. Jestem wstrząśnięty. Dlatego nie pije. Dowiedział się czegoś, co nie pozwala mu być pijanym. Musi mieć jasny umysł. Przyglądam się wodzie, która chwile temu była lodem na butach Richarda.

-Co jeżeli to nie tak? To poważne zarzuty wobec Dupree.

-Muszę wrócić do jego biura. Wydaje mi się, że znajdę tam coś, co potwierdzi moje obawy. Ostatnio nie miałem czasu. Nakrył mnie. To nie może się już powtórzyć, inaczej kolejna spadnie moja głowa.

-Chował coś do szuflady. Trzyma to pod kluczem. -Przypominam sobie moment, gdy pojawiłem się u niego, chcąc przyjąć awans. 

-Reitner ma inny dowód. Jeżeli nie znajdziemy niczego w gabinecie...

-Będziemy musieli znaleźć Reitnera?

-Seroshe również zniknął. 

-Szuka go?

-Chyba tylko za nim podąża, albo nie wiem co robi. Edwin również nie wiedział. Cokolwiek robi Seroshe, nie wiem po której stronie stoi. Wiem na pewno, że Golden Meadow miało być grobowcem dla Mavis. Chodzi o nią. Oni chcieli jej, a teraz ją mają. Edwin boi się, że ona wróci.

-Może wrócić? -Wstaje na równe nogi. Czuje dziwną energię, która pompuje moje ciało, jak dmuchańca.

-Tego boi się Ed. Dlatego nie odlatują ani nie atakują. Mają to, czego chcieli. Wypiła Serum. Czystą formułę, a czysta formuła...

-O nie. -Zamieram na samą myśl skutków. Jeżeli istnieje skuteczne Serum, Mavis stanie się tym, co reklamowano. Ona będzie...

-Będzie niepokonana. Nie, jeżeli przeciwstawisz ją reszcie ludzkości. -Adler się uspokaja. Tak, jakby wyrzucił z siebie najgorszą prawdę, najcięższy kamień. 

-Co teraz? -Jestem przerażony. Moje dłonie drżą, mój wzrok wbity w ciało generała, wierci w nim dziurę, na wylot.

-Musimy wrócić do Mendocino. Sprawdzę, co ukrywa. Potem idziemy w ślady Reitnera. Będziemy musieli opuścić wszystkich. Sami.

-Zaraz, czyli Lenvie i Holden...

-Nikt. Im więcej osób wie, tym gorzej. Jeżeli znikniemy tylko my. Adler być może się nie domyśli. Musimy zanieść dowody do innego miasta-stolicy. Ludzie muszą dowiedzieć się prawdy. On nie może dłużej nami kierować. W Mendocino ma zbyt wiele sposobności, by nas uwięzić, zabić. -Mężczyzna wstaje, podchodzi do okna i dokładnie bada otoczenie. Nie spodziewałem się takich wiadomości. Wszystko, ale nie to. Mavis może żyć? Może wrócić? Co jeżeli wróci? Co ja teraz czuje? 

-Muszę już iść. Byłem u Oberssen dopytać o kilka szczegółów związanych z Reitnerem. Poza tym lepiej, żeby ludzie nie widzieli, że rozmawiamy. W Mendocino jest zbyt wiele oczu. Jak tylko wrócisz, dam ci znać. 

-Wracasz już dzisiaj?

-Muszę. Nie mogę znikać na zbyt długo. Wydaje mi się, że Edwin ma mnie na celowniku. Rozlałem mu w szafie wino. 

-Oczywiście. -parskam zirytowany. Richard bez słowa odchodzi. Łapie za klamkę. 

-Cieszę się, że wróciłeś. -Mężczyzna zastyga. Nie odwraca jednak głowy w moją stronę.

-Ja również.

-Jesteś to winny Mavis. W końcu to ty ją puściłeś. Pamiętasz? -W pokoju zapada grobowa cisza. Musiałem to z siebie wyrzucić. Ten niesmak do niego. On również spieprzył temat. Puścił ją. Dał jej odejść, a potem kucnął w panice i nawet nie patrzył, jak ta znika. Powinien czuć się winny chociaż temu. Ja już nie chce. Richard wzdycha głęboko. Przekręca klamkę i wpuszcza do domku kolejny powiew mrozu. 

-Pamiętam. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top