3/1
SZEŚĆ MIESIĘCY PÓŹNIEJ.
Powietrze wypełnia delikatny zapach sosnowych igieł, wilgoci, mchów. Nisko przy ziemi wirują białe, jak mleko mgły, które kryją ośnieżoną drogę. Mój ciepły oddech zamienia się w parę. Na ramieniu zawiesiłem upolowaną łanie, z której jeszcze kapie świeża krew. Mam nadzieje, że żaden drapieżnik jej nie wyczuje. Las milczy. Idę sam, tak pewnie, jakby nic mi nie groziło. Nic mi nie grozi. Za chwilę dojdę do polany drwali, gdzie od świtu do zmierzchu silni mężczyźni prowadzą wycinkę drzew. Za nią będzie na mnie czekać budzące się do życia miasteczko. Gdzieś daleko na północy rozbrzmiewa wycie samotnego wilka. Odwracam się na chwilę w stronę mrocznie białej puszczy. Z utęsknieniem patrzę w oczy dzikiej natury, która tutaj dzieli swoją granice z bardzo pierwotną cywilizacją. Zima wydaje się być tak łaskawa.
Minęło dokładnie sześć miesięcy. Nie wiem, jaki mamy dzisiaj dzień, jaki miesiąc, który to już rok. Wiem, że od dnia kiedy ona zniknęła minęło sześć miesięcy. Patrzę martwo w podłoże, które zmienia się wraz z każdym moim krokiem. Nie rozglądam się za nimi- za drapieżnikami, które jeszcze jakiś czas temu spędzały nam sen z powiek. Za zmutowanymi potworami, które zawładnęły ziemią pod wodzą naszych najeźdźców. Ich już nie ma. Zmieniło się absolutnie wszystko.
Las ustępuje miejsca polanie, na której już stoi kilku rosłych mężczyzn z siekierami. W dłoniach trzymają drewniane kufle. Ich zawartość paruje. Siedzą na ściętych pieńkach, które wystają spod mroźnego podłoża. Śmieją się, rozmawiają, wyglądają tak zwyczajnie, tak sielsko. Za polaną dostrzegam pierwsze drewniane, oraz ceglane budowle- domy, kościoły, sklepy. Gdy tutaj przybyłem po raz pierwszy, stały tylko dwie drewniane chaty- w tym jedna niedokończona. Ludzie spali w transporterach, namiotach. Było inaczej. Muty jeszcze jakiś czas stanowiły ogromne zagrożenie. Osady nigdy nie otoczyliśmy murem. Na początku nie mieliśmy środków, potem potrzeby, by to zrobić. Już niewiele wiosek odgradza się od dzikiego świata, który w ostatnim czasie znacznie złagodniał. Dupree stwierdził, że płoty, mury, ogrodzenia nie są już potrzebne, a jedynie zasłaniają nam piękno i dzikość natury. Miał racje. One już się nie zbliżają do obozowisk, osad. Nawet, gdy idą większą grupą wolą zaczajać się w lasach, czekać aż to my wejdziemy na ich teren. Spychamy ich w ciemność. Napadamy na ich żerowiska, które z miesiąca na miesiąc stają się coraz mniejsze. Ludzi jest coraz więcej. Podczas podróży Dupree pomógł wielu ocalałym. Dołączyły do nas setki. Jesteśmy coraz silniejsi. Kości naszego losu ponownie zostały rzucone. Tym razem wypadły szczęśliwe liczby.
Odejście Mavis sprawiło, że odeszli i oni. Gdy rakieta wystrzeliła, by zniszczyć ich baze postojową oni zbombardowali Podziemie. Jednak po tych wydarzeniach, już nigdy więcej się nie pojawili. Ich zniknięcie spowodowało, że przestaliśmy się bać własnego cienia. Rozpoczęliśmy walkę o swoją ziemie, o swoje życia. Gdy tylko wydostaliśmy się z Golden Meadow, znaleźli nas zwiadowcy z Podziemia, które zostało doszczętnie zniszczone. Na chwilę przed wielką katastrofą, Dupree ogłosił ewakuacje. Już wcześniej planował ucieczkę, nawiązywał kontakty z innymi społecznościami z dalekiego zachodu, gromadził zapasy, leki, paliwo. Wielu umarło w walącym się schronieniu, wielu udało się uciec i rozpocząć najdłuższą, jak do tej pory podróż. Gdy pytaliśmy, co tak naprawdę się stało wszyscy mówili, że to Oni. Nikt ich jednak nie widział.
Dołączyliśmy do migrującej społeczności naszego byłego azylu po kilku dniach. Nie pamiętam dobrze, jak to się stało, ale skoczyliśmy na drugim końcu świata- skończyliśmy w Mendocino. Wiele momentów z tamtego okresu marze się w mojej głowie, tak jakbym cały czas był czymś otumaniony. Byłem. Wszyscy byliśmy. Ranni, wyczerpani psychicznie i fizycznie, w żałobie. Nie pamiętam szczegółów. Jak wydostaliśmy się na górę. Gdzie nas znaleźli? Co się działo pomiędzy. Wydaje mi się, że całą podróż do Mendocino przespałem, przyczepiony do szpitalnego łóżka i kroplówki. Wszystko wydawało się niespójne, nielogiczne, bez sensu. Edwin podjął ścisłą współpracę z pobliskimi Podziemiami, które tak naprawdę nie znajdowały się już w ciemnościach ziemskiego globu. W przeciągu zaledwie pół roku zbudowaliśmy nową osadę, oczyściliśmy teren, zdobyliśmy zapasy, broń, lekarstwa. Nikt nie kopał już schronień w błotnistej ziemi. Odważnie stanęliśmy na powierzchni, a wraz z nami stanęły inne większe społeczności- Minneapolis, Dallas, Calgary. O pozostałych nam nie wiadomo, mimo iż Dupree twierdzi, że istnieje ich więcej. Komunikacja stała się możliwa dzięki odbudowie radii, krótkofalówek, komputerów. Wszystko dzięki pogromom. Podczas oczyszczania miast, które stało się możliwe dzięki mobilizacji ludzi uzyskaliśmy dostęp do wielu zapomnianych technologii. Nie wszystkie stały się dostępne ogółowi, nie wszystkie stały się dostępne ogółem, niektóre były już w Podziemiu. Świat znów oplotła sieć, która wypełniła nas nadzieją. Nadzieją, że pokonaliśmy już najgroźniejszego wroga, niszcząc jego bazę. Czystki są głównym powodem, dla którego muty nie chcą zbliżać się do ludzkich osad. Kreatur jest coraz mniej, nas coraz więcej. Mutanty przez te wszystkie lata stały się silniejsze, sprytniejsze, szybsze, bardziej inteligentne. Lecz progres w rozwoju nie objął tylko ich. My również zrobiliśmy krok naprzód. Zyskaliśmy nadzieje, wiarę w nasze możliwości. Cała zachodnia część byłych Stanów Zjednoczonych jest intensywnie oczyszczana i zaludniana. Myśliwy stał się ofiarą, a ofiara myśliwym. Największe zagrożenie odeszło, choć mi jakoś ciężko w to uwierzyć.
-Colton!- Wkraczając między niskie zabudowania od razu zostaje dostrzeżony przez Liliane. Odwracam się w stronę niewysokiej dziewczynki, biegnącej w moją stronę. Jej długie włosy, splecione w dwa warkocze, falują niczym chorągwie. Ubrana w ciężkie futra oraz czarne kalosze, o wiele za duże jak na jej drobne nogi, szybko i z gracją mija dwa konie, które obruszają się na jej widok. Czarnymi gumiakami rozbryzguje błoto, powstałe na skutek wymieszania śniegu i piachu, na mijające ją kobiety, które niosą kosze pełne jaj i mleka.- Zbiera się rada. Szukają cie.
-Nie powinnaś być w stadninie? Już świt. Czy Danica nie ogłosiła, że przyuczenia do zawodów rozpoczynają się wraz z pierwszym promieniem słońca?- Lilly posyła mi zawstydzone i lekko naburmuszone spojrzenie. Znów uciekła z lekcji. Jeżeli chce się przydać społeczeństwu musi uczyć się swojego fachu, tak jak każdy z nas. Tak przynajmniej mówią. Ma opiekować się końmi, rozmnażać je, karmić, zajeżdżać. To ten zawód przydzieliła jej Danica. Musi respektować zdanie nowej doradczyni zawodowej inaczej spotka ją kara. Widzę jednak, że zamiast pracy z końmi, woli uczestniczyć w spotkaniach Rady, biegać po pustym lesie z drewnianym patykiem, szukać mutów, walczyć. Była tak małą i przerażoną dziewczynką, jeszcze tak niedawno temu. To było wówczas, gdy Gregor sprawował nad nią opiekę. Gdy nie wrócił, na stałe te rolę przejęła Susana- sześdziesięcioletnia nauczycielka angielskiego, która za zadanie ma edukować dzieci.
-Nie mogę iść z tobą? Ostatni raz!- dziewczynka składa dłonie w proszącym geście. Zwykle udaje, że weszła za mną niepostrzeżenie, że jej nie zauważyłem. Nie widzę nic złego w tym, by słuchała o czym rozmawia Rada. I tak większość tego, co tam omawiamy trafia finalnie do oceny reszty społeczności. Jednak zarówno Edwin, Danica, jak i nowi generałowie nie są zwolennikami mojego poglądu.
-Za dużo razy wchodzisz na sale schowana w moim cieniu. Mikel zaczyna się domyślać, że to wcale nie przypadek Ostatnio Flora zauważyła obruszoną deskę w ścianie. Musisz ją dokładnie odkładać, bo inaczej znajdą twoją kryjówkę.- Lilly chyli głowę zawiedziona moją odpowiedzią. Mikel to odźwierny w''nowej cytadeli''. Niski, cherlacki mężczyzna po pięćdziesiątce, z pokaźnym brzuszkiem i bardzo nieprzyjemnym usposobieniem. Za cel obrał sobie specyficznie nękanie Lilly, która jest chyba jedyną i ostatnią osobą, z którą chce i nadal potrafię rozmawiać. Dlatego pomagam jej zawsze zrobić z niego totalnego idiotę. Lenvie i Holden po wydostaniu się na powierzchnie odsunęli się ode mnie, chowając w swoim małym świecie miłości. Len ogłosiła, że jest w ciąży i tym samym wykupiła sobie immunitet, który chronił ją przed czystkami i cięższymi pracami na rzecz społeczności. Dostała zawód w klinice, gdzie razem z Cataliną miała uczyć się i innych fachu lekarskiego. Holden również zyskał przez to ulgę. Gdy Anya dowiedziała się o śmierci Gregora, odejściu Mavis i kłamstwie Maishy, zamknęła się w sobie całkowicie. W pewnym sensie postradała zmysły. Jej zdrowie psychiczne uległo ciężkiemu załamaniu. Zaczęła budzić się w nocy z krzykiem, chodząc po okolicy mówiła do siebie, atakowała każdą jasnowłosą dziewczynę w wieku Mavis. Catalina widząc stan swojej przybranej matki również odcięła się od społeczeństwa, które odwróciło się od nieprzewidywalnej Molloy. Odbiło się to na niej, gdyż przyciągnięto uwagę do jej kalectwa. Najgorzej skończył Adler, który postanowił zapijać się do nieprzytomności każdego dnia.
-Odwrócę uwagę Mikela, ale wejdź za kimś innym, dobrze?- pytam kucając przed dziewczynką, która błyskawicznie się rozpromienia. Silę się na uśmiech w jej stronę, ale czuje że nie jestem w stanie tego zrobić.- A potem masz wrócić do nauki! Jasne?
-Oczywiście! Nikt mnie nie zauważy, obiecuje!- Jasnowłosa podskakuje wręcz z podekscytowania i odbiega, znów irytując przywiązane do paśnika konie i brudząc kolejnych przechodniów. Widzę tylko, jak niknie w tłumie zapracowanych mieszkańców naszej osady. Obok majestatycznych zwierząt, przywiązanych do paśnika, dostrzegam Cataline. Dziewczyna, obecnie już kobieta, lustruje mnie ostrym wzrokiem, wręcz karcącym. Odpina siodło i agresywnie zrywa je z grzbietu konia, który staje dęba. Wszystko znów blaknie. Wracam do szarej rzeczywistości dorosłych. Ciemnowłosa kuśtyka w stronę stajni, by odłożyć ciężkie siodła. Jedną nogą ślizga się w błocie, zaś drugą, zakończoną drewnianym szpikulcem zatapia. Wzdycham zmęczony.
Ruszam do wielkiego ceglanego budynku, który uznawany jest za dom Edwina i sale obrad. Nowa cytadela. Wielki obiekt ustawiony jest na wzniesieniu. Do podwójnych drzwi prowadzą drewniane schody, w kolorze ciemnej czekolady. Idę błotnistą, idealnie wydeptaną ścieżką, która zamarzła i oblodziła się. Mijam ludzi, którzy poubierani są w stare kurtki, skóry wcześniej upolowanych zwierząt. Patrzę na stoiska handlarzy, płatnerzy, kowali. Wypuszczam z siebie oddech, który szybko zamienia się w białą chmurkę. Następuje na pierwszy drewniany stopień, który skrzypi pode mną głośno. Idę, jak na ścięcie, gdyż wiem o czym znów będzie mowa. Lakeport potrzebuje więcej drwali, Covelo prosi o podwójną dostawę jajek, planowana jest kolejna czystka i należy zebrać wszystkich mężczyzn z pobliskich wiosek. Wszystkie te bagatelne sprawy wymagają pełnego zgromadzenia trzynastu ważnych osób: Edwina, Danici, Anyi, Adlera, Holdena, Lenvie, Venus, Nicka czterech pozostałych generałów i mnie. Obecność Mikela jest również niezbędna. Zwykle jednak Anya się nie pojawia. Woli zostać w swoim domu, w samotności. Adler biega całkowicie zapity po okolicy. Od momentu kiedy nas znaleźli, nie pamiętam go trzeźwego. Zawsze, gdy pojawia się na obradach i tak jest wypraszany. Dziwie się, że Edwin nie zagroził mu jeszcze degradacją. Otwieram szeroko ciężkie drewniane drzwi i wchodzę do wnętrza ceglanego budynku. Uderza mnie ciepło, zapach świeżo pieczonego chleba i smród Mikela.
-Gdzie masz ogon?- pyta skrzekliwie staruch stojący zaraz obok drzwi. Garbi się, przez co wygląda na jeszcze niższego, a jego brzuch na bardziej okrągły. Jego długie kościste palce wiszą wraz z rękoma wzdłuż tułowia. Jedno oko ma zmróżone, drugie mnie bacznie obserwuje. Długie siwe włosy wiszą, jak pajęcze sieci aż do łopatek starca.
-Też miło cie widzieć, Mikel.- odpowiadam pusto.
-Lepiej, żebym nie znalazł tego jasnowłosego skrzata nigdzie w cytadelii, bo sam osobiście obije jej skórę.
-Lub ten mały jasnowłosy skrzat obije ją tobie.- Przewracam tylko oczami i kieruje się prosto do drzwi, za którymi będzie znajdować się okrągły stół, wykonany z dębowego drewna, cztery drewniane kolumny, podpierające sklepienie, wiele skór upolowanych zwierząt i dziesięć, może jedenaście osób oczekujących mojej obecności. Przypominam sobie daną chwile wcześniej obietnice.
-Słaby z ciebie odźwierny Mikel, jeżeli nie zdajesz sobie sprawy, że mała wchodzi drzwiami kuchennymi.- Nie odwracam się w stronę mężczyzny, ale mam pewność, że moja uwagą ugodziła jego dumę. Staje przed wejściem do sali obrad, gdy moich uszu dobiega dźwięk kroków i otwieranych drzwi.
-Idiota.- szepczę sam do siebie, dostrzegając siwego mężczyznę niknącego w przejściu prowadzącym do kuchni. W tym samym momencie drzwi frontowe otwierają się na oścież, a do holu wraz z mroźnym powietrzem wpada czerwonowłosa Venus. Ubrana jest w szare futro, które jedynie podkreśla czerwień jej długich włosów. Dziewczyna otrzepuje swoje lekko zaśnieżone buty, wykonane z czarnej skóry i unosi swoje tajemnicze spojrzenie wprost na mnie. Gdyby nie fakt, że ludzkie oko automatycznie wyłapuje każdy ruch, nie dostrzegłbym, że zaraz za piękną kobietą, do holu wpada również mały jasnowłosy skrzat. Lilly szybko chwyta za deskę i wsuwa się w lukę, z której łatwo może podsłuchiwać rozmowy rady niezauważenie.
-Ty pukasz, ja wchodzę?- pyta przekornie widząc mnie w stanie zawieszenia. Przełykam ślinę, która stanęła mi w gardle, niczym gula. Nie jestem w stanie odpowiedzieć niczego sensownego. Milczę więc i chylę głowę. Rudowłosa mija mnie pozostawiając za sobą jedynie słodki zapach lasu. Otwiera drzwi i posyła zalotny uśmiech, na który odpowiadam zawstydzony. Spoglądam w stronę dziury, w której zniknęła chwile temu Lilliana. Wszystko wygląda tak niepozornie. Znowu się jej udało. Uśmiecham się do siebie i wchodzę do sali, która wygląda tak, jak ją wcześniej opisałem. Brakuje Anyi i Adlera, lecz to raczej nikogo nie dziwi. Zatapiam się we wnętrzu pomieszczenia i zamykam ciężkie, drewniane drzwi. Moje ciało odpowiada, jakbym sam zamykał się w stalowej klatce. Sam skazywał się na wieczną niewolę.
-Czy będziemy czekać na resztę?- pyta wysoka, mężna kobieta, lekko po czterdziestce. Jej włosy mocno związane w kucyk eksponują kanciastość twarzy i ostro zakończony nos. Wrogim spojrzeniem generał Loren Oberssen mierzy siwowłosego Edwina, który jakby pogrążony w letargu siedzi zgarbiony w swoim dębowym krześle.
-Na jaką resztę? Alkoholika i wariatkę?- szepczę niby do siebie poirytowany mężczyzna siedzący tuż obok generał Oberssen. Jego kasztanowe, lekko kręcone włosy zasłaniają skośne oczy.
-Bacz na słowa generale Swiss.- wypowiedź Nolana Swissa, dwudziestoośmioletniego przywódcy jednego z naszych oddziałów, przerywa sykliwie, zaledwie rok młodsza, Sayle Hass- kolejna generał i trener rekrutów aspirujących do pracy w oddziale oczyszczającym nowe tereny. W sali znajduje się jeszcze jedna osoba, nigdy nie angażująca się w potyczki słowne pozostałych. Generał Felix Seroshe. Najstarszy stażem, równoletni wręcz Edwinowi, mężczyzna odpowiedzialny za najbardziej niebezpieczne misje, za obronę wszystkich wiosek znajdujących się na terenie lasu Mendocino.
-Generał Swiss nie mówi niczego, co mijałoby się z prawdą panno Hass. Mimo że, prawda jest nieprzyjemna.- do wymiany zdań wtrąca się Oberssen. Zaciskam mocno zęby. Oni nie rozumieją. Nie wiedzą dlaczego Adler pije, a Anya rozmawia sama ze sobą. Nie mają bladego pojęcia, co spotkało tych ludzi. Ustawiam się przy stole z pięściami mocno zaciśniętymi i milczę. Wszyscy stoimy.
-To nie czas ani miejsce na te komentarze i stwierdzenia.- Edwin zakańcza rozmowę pozostałych, surowo karcąc wszystkich zebranych wzrokiem. Zamieram spięty, wpatrzony w idealnie wyheblowany stół. Widzę tylko ramie Nickolasa, który staje tuż obok mnie. Nic jednak nie mówi.
-Usiądźmy.- wszyscy kolejno siadają na krzesłach ustawionych za ich plecami. Tylko ja dalej nie potrafię drgnąć, ogarnięty mroczną aurą, złością, czymś tak ciężkim. To miejsce, ci ludzie, atmosfera sielskiego zapomnienia. To jest dla mnie zbyt ciężkie.
-Podać ci krzesło?- Venus chwyta mnie za ramię. Jej delikatne palce lekko oplatają moją skórę. Drżę pod wpływem jej dotyku. Podnoszę głowę i pierwsze, co dostrzegam to oni. Naprzeciw mnie, po drugiej stronie stołu. Razem. Nie rozmawiamy. Czasem mam te okropne myśli w głowie. Czasem ich winię, że nic nie zrobili, gdy ona umierała. Winię ich, że uciekali do windy, gdy ona postanowiła kupić im czas na ucieczkę. Czemu jedno z nich nie umarło? Czemu to nas rozdzielono? Jak mogę tak myśleć?! Kim jestem by w ten sposób myśleć? Ona patrzy na mnie, jedną ręką trzymając się za, już mocno zaokrąglony, brzuch. Widok tego brzucha, myśl o dziecku. Czuje dziwną zazdrość. Jej ciemne włosy są związane schludnie w kok. On niesie jej krzesło. Niesie dwa, również dla siebie. Nigdy nie patrzy mi w oczy. To zawsze ona obserwuje. Nie rozmawiamy. Już nie mamy o czym. Znów moje serce, które jeszcze chwile temu płonęło, zamienia się w lodowy kamień.
-Nie trzeba.- odpowiadam sucho. Odwracam się i chwytam jedną ręką ciężkie siedzisko. Jako ostatni przykładam je do stołu. Jako ostatni opadam na nie głośno.
-Dobrze więc. Zacznijmy. Panno Oberssen? Jak wygląda sytuacja na zachodzie?
-Hangar z bronią został oczyszczony. Jest gotowy do użytku. Możemy tam spokojnie produkować amunicje, jeżeli górnicy z północy zgodzą się dostarczać nam zasoby.
-Panie Swiss?
-Górnicy z pewnością będą zaopatrywać zachód, jeżeli dostaniemy nieco więcej ludzi do obrony. Niedźwiedzie rozpanoszyły się w tamtych lasach na niebywałą skale, nie wspominając już o wilkach, które są na tyle śmiałe, że wchodzą do jaskiń. Moi ludzie dzielą się na zwiadowców i obrońców. Jest nas troszkę za mało. Ostatnio znaleźliśmy kilku ocalałych, którzy chcą dołączyć do Mendocino.
-Co do ocalałych są u nas mile widziani. Co do ludzi, Panno Hass?- Edwin zwraca się uprzejmie do młodziutkiej, truskawkowo-włosej Sayle.
-Wydzielę dodatkowy oddział. Nickolas zajmiesz się resztą rekrutów podczas, gdy ja eskortuje swoich ludzi tutaj.- Nick nie należy do rady, ale pomaga Hass, tak jak Holden pomaga Swissowi i Venus Oberssen. Ja w zamyśle miałem pomagać generałowi Seroshe. Widać po nim jednak, że nie potrzebuje pomocy ani pomagiera. Ja z kolei nie potrzebuje nauczyciela.
-Wolałbym aby Pan Reeduis brał również udział w potyczce. Jest doświadczonym żołnierzem. Jeżeli nie ma Pani nic przeciwko.- głos Dupree, jak zawsze emanuje tą dobrocią, która skłania ludzi do decyzji, jakich ten oczekuje.
-Oczywiście.- Hass wydaje się być niechętna udzielaniu Nicka, jako kolejnego żołnierza, lecz jaki ma wybór. Tym obszarem ziemi obecnie rządzi Dupree. Jego słowo jest słowem ostatecznym, nawet jeżeli wypowiadane jest tonem proszącym niżeli rozkazującym.
-Jakieś uwagi?- pyta Edwin, co zwiastuje, że temat zostanie wkrótce zamknięty.- Świetnie.
-Czemu oni nie atakują?- sale obrad obiega głucha cisza. Głos Venus, tak pewny a jednocześnie tak dziecinnie naiwny, obiega cały stół dookoła. Wcześniej nikt nie poruszył tego tematu.
-Co ma Pani na myśli Panno Hires?- pyta zdumiona Danica Gooddall.
-Mam na myśli, czemu już po niebie nie lata żadna czarna maszyna? Czemu muty tak łatwo dają się odganiać? Zabijać? Czemu bardziej martwią nas niedźwiedzie od tego, czy za chwile na wioskę nie wpadnie sfora zmutowanych wilków?
-Bo oni już odeszli, Panno Hires.- Danica sili się na uśmiech. Nie da się jednak ukryć, że jest zirytowana pytaniem dziewczyny. Nikt wcześniej o tym nie mówił. Nie pytał. Mija sześć miesięcy. Jesteśmy tak zaaferowani odbudową świata, że uznaliśmy że nas zostawili, że odeszli. Czy raz już tak nie było? Na początku? Czy raz nie dali nam spokoju, by wrócić i zmieść cały świat z powierzchni ziemi ponownie? Czy historia znów się nie powtarza?
-Na jakiej podstawie Pani tak sądzi?- dziewczyna wydaje się prowadzić konstruktywną rozmowę. Danica wydaje się prowadzić dyskusyjny spór. Patrzę w stół, nie angażuje się w te rozmowy. Nie chce się denerwować. Chce mieć spokój.
-Zabrali to, po co przybyli. Serum już nie istnieje. Jedyną próbkę, jak się okazuje dzierżyła Mavis Brice, która została jej zapewne odebrana w momencie śmierci.- Oberssen postanawia się wtrącić i szybko zamknąć buzię Venus. Kim oni wszyscy są? Co mogą wiedzieć? Gryzę się w język. Powstrzymuje. Ich tam nie było. Oni nic nie wiedzą.
-I tutaj się Panie mylicie.- Edwin ze stoickim spokojem unosi się ze swojego krzesła. Opiera swoje starcze, pomarszczone ręce o drewniany stół. Pochyla się i z uśmiechem na twarzy mówi:
-Nie chciałem poruszać tego tematu dzisiaj, ale stwierdziłem, że już zbliża się czas. A skoro dzisiaj jest okazja. Jesteśmy gotowi.- mężczyzna wzdycha ciężko i drapie się po szyi.
-Gotowi na co?- pyta wyraźnie poruszona i zaniepokojona tonem, jak i gestykulacją Edwina, Lenvie.
-Oni dalej tutaj są. Mają to czego chcieli. Mają serum. Mają wszystko, lecz nie odeszli. Dlaczego mieliby? Dalej nas obserwują.- Edwin odchodzi od stołu i zaczyna krążyć w koło niego z rękoma złożonymi za plecami.- Czekają na dogodny moment. Czekają, by ostatecznie uderzyć. Zniszczyć nas. Mamy czas, lecz po co czekać do końca?- Lenvie bierze głęboki wdech. Sale obiega szmer, pomruki, westchnięcia. Dopiero teraz unoszę wzrok. Nie jestem zdumiony, jak pozostali. Wiedziałem. Gdzieś głęboko wiedziałem.
-Nie widzieliśmy statków od miesięcy, muty zachowują się jak bezpańskie psy...- Swiss zaczyna nerwowo mówić, tłumaczyć, przekonywać, lecz kogo?
-Tak, generale Swiss. To nie zmienia faktu, że nie odeszli. Oni tylko obserwują.
-Skąd takie doniesienia?- głos zabiera Holden. Widzę, jak mocno trzyma swoją narzeczoną za jej drobną dłoń. Jasną, kruchą rączkę. W mojej głowie pojawia się bolesny przebłysk. Słodki wyraz twarzy Mavis. Zagryzam wargę.
-Dlaczego nikt nam o tym nie powiedział?- warczy groźnie Hass unosząc się od stołu.
-Dowiedzieliśmy się stosunkowo nie dawno, Panno Hass. Nie pamięta Pani w jakim przerażeniu pracowali ludzie na początku? Dopiero, gdy doszło do nich, że nic nam nie grozi postęp drastycznie wzrósł. Jeżeli opinia dowiedziałaby się znowu, że jesteśmy obserwowani, że zagrożenie nie znikło, znikłaby nadzieja, a regres byłby drastyczny w skutkach.- Dupree wraca na swoje miejsce i ponownie siada w krześle, wyłożonym czerwoną szatą.- Ludzie potrzebowali czasu na regeneracje. Teraz jesteśmy w stanie zacząć prawdziwą walkę.
-Od kiedy wiecie?- światło w pomieszczeniu przygasa. Czuje jak sale ogarnia mroczny chłód. Lenvie jedynie wygląda na słabą, zagubioną. W jej pytaniu nie ma ani grama słabości, ani cienia zagubienia. Patrzy przenikliwie w stojącą postać Eda.
-Od czterech miesięcy.- Na słowa Danici, Swiss jedynie prycha.
-Postanowiliśmy, że czas poruszyć ten temat na jednej z naszych narad. Nie chcieliśmy go poruszać dziś, ale skoro nadarzyła się okazja...- Danica próbuje się tłumaczyć. Jednak czemu to robi, skoro działali w dobrej wierze?
-Co teraz zrobimy? Co jeżeli znów wrócą?- W głosie Davis słychać nuty przerażenia, złości, bezsilności, ale równoczesnego zdeterminowania. Dziewczyna zaczyna masować swój brzuch, coraz szybciej i szybciej. Holden chwyta ją za drugą dłoń. Ich spojrzenia się spotykają. Ona się uspokaja. On ją uspokaja.
-Nie wrócą, jeżeli zaatakujemy pierwsi.- mówi spokojnym tonem Edwin, jakby tłumaczył nam najzwyklejszą rzecz na świecie. Nie czuje przerażenia, bo nigdy nie wierzyłem, że wszystko wróci do normy. Znów wlepiam wzrok w stół. To nigdy się nie skończy.
-Jak mamy to zrobić Ed? Jak mamy zaatakować pierwsi?- w głosie Oberssen brzmi niedowierzanie, niepewność. Ona, kobieta, która spokojnie mogłaby się bić z niedźwiedziem na gołe pięści. Ona zaczyna się bać.
-Danico.- Edwin zwraca się prosząco do ciemnoskórej pomagierki, która szybko wstaje od krzesła i rusza do pobliskiego kredensu. Kobieta szuka w nim czegoś, by po chwili wyciągnąć ogromny zwitek papieru. Podchodzi do stołu tupiąc swoimi czarnymi kozakami. Rozkłada nam przed oczami mapę. Tylko mapę czego?
-Co to jest?- pyta Swiss.
-To nasz obecny cel. San Francisco.- tłumaczy mu Edwin. Patrząc w stół, który został zakryty mapą, chcąc nie chcąc, widzę o czym mówią.
-To legowisko mutów. Jedno z większych w okolicy.- dopowiada Felix odzywając się po raz pierwszy dziś.
-Tak. To prawda. Jest tam również mnóstwo zapasów, które będą nam bardzo potrzebne do walki.
-O jakiej walce jest w ogóle mowa? Edwin, oni mają broń, która jednym strzałem wypala w tytanie dziurę. Mają statki, mają muty. O czym ty w ogóle mówisz?- Nolan wydaje się być największym antagonistą tego pomysłu. Po raz pierwszy widzę, że Hass zgadza się z nim w stu procentach. - Czystki są tym, czym się zajmujemy. Jak mamy walczyć z nimi? Oni nas zniszczyli Edwin, doszczętnie. Z całym szacunkiem, jak...
-To było dwanaście lat temu. Czy byliśmy na to gotowi?- po pytaniu Edwina zapada głuche milczenie. Większość zgromadzonych spuszcza głowy pogrążając się w zadumie.- Wiemy dziś z czym się mierzymy. W sześć miesięcy odbudowaliśmy nasze społeczeństwo, handel, przemysł, komunikację. Ewoluowaliśmy. Nie jesteśmy ludźmi tamtej ery, ludźmi, którzy mieli maszyny, wyręczające ich na każdym kroku. Bezradnymi, ogłupionymi pionkami. Jesteśmy tymi, którzy przeżyli, powtarzam- dwanaście lat. To my ocaleliśmy.- Oni milczą. Ja jedynie patrzę sucho w szybko składaną przez Eda mapę.
-Chce żeby każdy z was zgromadził swoich ludzi, przygotował i za dwa dni dał mi odpowiedź dotyczącą gotowości, najlepiej w formie gotowości. Co do was...- spojrzenie Dupree wbija się w czarnowłosą Lenvie, choć zwraca się do nas wszystkich- do pomagierów.- Proszę byś ty zajęła się ludnością w klinice i pomogła nowym rekrutkom w ich naukach. Holden weźmiesz udział w naukach z Panną Hass, to samo tyczy się Coltona i Venus. Misja w San Francisco będzie dla nas bardzo ważna.
-Jak dokładnie będziemy z nimi walczyć?- Hass pochyla się do przodu i wspiera na łokciach, składając dłonie pod brodą. Na jej porcelanowej twarzy maluje się przejęcie i mobilizacja.
-Otwarcie. Zdobywając San Francisco, zdobędziemy możliwość walki powietrznej.- spojrzenia zgromadzonych są między sobą intensywnie wymieniane. Cichy szum zaczyna się nagłaśniać. To pierwsza rzecz, która mnie zainteresowała. Zaczynam uważnie lustrować twarz mówcy.
-Mówisz, że znów będziemy..?
-Latać.- Edwin wykłada się dumnie w swoim wygodnym krześle. Mówi o czymś tak niezwykłym. Będziemy latać. Mamy transportery, prąd, wodę, radia, broń, lecz samoloty? Kto by pomyślał, że kiedykolwiek wzbijemy się nad powierzchnie ziemi, zwłaszcza, że niebo już do nas nie należy.- W San Francisco znajdziemy wszystko, co potrzebne do prawdziwej walki. Bo tylko taka zapewni nam zwycięstwo. Koniec z partyzantką.
-Kiedy wyruszamy?
-Jak najszybciej. Najlepiej za dwa dni.- Odpowiedź Eda na pytanie Lenvie całkiem mnie kruszy. Wszystko w jednej sekundzie pęka.
-Za dwa dni?- pytam głośno. Moje spojrzenie przebija Edwina na wylot. Gdybym siedział z gromadą obcych sobie osób, moje zachowanie wydawać mogłoby się im dziwne, lecz oni wiedzą czemu o to pytam, czemu zaczynam się denerwować.
-Colton...- Danica próbuje się wtrącić, swoim spokojnym głosem i domniemanymi psychologicznymi zdolnościami, próbuje mnie okiełznać zanim wybuchnę.
-Dwa dni?- powtarzam ostro pytanie. Nikt nie śmie skomentować mojego zachowania, nikt nie ocenia. Ktoś powinien. Zawsze ktoś to robi.
-Colton, wiem że dzień czci ofiar CrewK jest dla ciebie ważnym dniem...- zaczyna znudzony i lekko zirytowany Ed. On już nie patrzy na mnie. Odwraca wzrok. Patrzy gdzieś w dal, w ścianę, w obrazy wiszące na drewnianych deskach.
-Oni za was umarli. Włączyliśmy silniki rakiety tylko i wyłącznie dzięki ich poświęceniu...- syczę coraz głośniej, coraz bardziej się denerwując, nakręcając.
-Nie wszyscy umarli...- piorunuje Swissa, a ten ulega mojemu spojrzeniu. Jego komentarz umyka mi, gdy widzę, jak bardzo ten go żałuje.
-Tego nowa społeczność im nigdy nie zapomni. Nigdy wam nie zapomni...-Edwin mówi coraz wolniej, z coraz większym znudzeniem, zmęczeniem, poirytowaniem. Próbuje mnie udobruchać prostymi słówkami.
-Jednak zapomina. Ty zapominasz. Nie minął rok. Ty już zapominasz, kto sprawił, że możesz dzisiaj grzać tyłek na tych czerwonych podusiach!
-Tej misji nie możemy przesunąć w czasie. Tutaj chodzi o nas, o żyjących. Oni już nie żyją. Wykonali swoją część, teraz nasza kolej. Walka się nie skończyła Coltonie, pamiętaj.- Gniew wzbiera we mnie z każdym jego słowem coraz szybciej, coraz gwałtowniej. Otwieram szeroko oczy i pochylam się do przodu.
-Swoją część? Byli dla ciebie tylko mięsem armatnim? Kawałkami, które wyrzuciłeś, jako przynętę!?- Wstając głośno odrzucam w tył krzesło, które uderza o jeden z drewnianych słupów, podtrzymujących sklepienie. Nickolas składa swoją głowę w dłoniach i zamyka oczy. Venus nerwowo oddala się od mojej oceny. Uderzam w stół, ku zdumieniu reszty. Gooddall zamyka oczy i podskakuje na swoim krześle.
-Naprawdę są dla ciebie tylko tym?!- pytam ponownie. Łzy same napływają do moich oczu. To zmęczenie, gniew, intensywne emocje, tęsknota.
-Są dla mnie bohaterami. Walczyli o to byśmy wygrali te wojnę i tak też zrobimy.- Dupree mówi coraz głośniej. Ostrzega mnie swoim tonem, bym usiadł, uspokoił się, przeprosił. To irytuje mnie jeszcze bardziej i bardziej.
-A wy? Wy nic nie macie do powiedzenia? Wielcy przyjaciele?- pytam patrząc na milczące twarze Lenvie i Holdena. Ona patrzy mi prosto w oczy z mieszaniną bólu i złości. Ma do mnie żal o to pytanie. On patrzy na nią. Znów nie potrafi na mnie spojrzeć. Widzę jak mocno zaciska zęby. Obydwoje milczą.
-Byliście tam. Widzieliście, jak inni umierali, dlaczego umierali. Czemu nie walczycie o ich cześć? Czemu nie walczycie o cześć Mavis!? Dzięki niej uciekliśmy!
-To był jej wybór Colton. Za nią również wiele osób zginęło. Będę jej dozgonnie wdzięczna, do końca moich dni. Dlatego chce skończyć to, co ona zaczęła.- nie wierzę słowom Lenvie. Nie wierzę jej. To nie może być ona. To nie może być najlepsza przyjaciółka Mav. Ona nigdy by nie wypowiedziała takich słów.
-Nie patrzyłaś w jej oczy, kiedy umierała. Nie trzymałaś jej rąk, gdy umierała. W zasadzie, co ty możesz wiedzieć o tym wszystkim?- prycham i odwracam się z zamiarem wyjścia.
-Jak możesz tak mówić? Jak śmiesz tak mówić?!- sale obiega głośny huk. Krzesło na którym chwile temu siedziała Len leży za nią przewrócone. Odwracam się. Davis trzyma się mocno za brzuch. Chroni swoje dziecko. Holden chwyta ją za ramię, próbuje uspokoić, lecz bez skutku. Jej zaszklone oczy mówią mi wszystko. Cierpimy. Wszyscy.
-Tego, co zrobili dla nas zmarli żołnierze z CrewK, tego co zrobiła dla nas Mavis, nikt im tego nie zapomni. Na zawsze będą bohaterami. Jednak walka się nie skończyła Panie Hadley. Uważam, widząc Pana dzisiejsze zachowanie, za błąd iż dałem Państwu sądzić, że jest inaczej.
-Wojna przynosi ofiary Panie Hadley. Proszę się z tym w końcu pogodzić.- mój wzrok ląduje na mroźnej twarzy generała Seroshe. Starczy wzrok mężczyzny karci mnie. Wyraz jego twarzy wyraża oburzenie, obrzydzenie i wyższość. Powinien milczeć, jak do tej pory. Nie ma prawa wypowiadać się na temat ofiar. Co on o tym wszystkim może wiedzieć? Jednak wie. Jednak mówi. Zamyka swoją wypowiedzią całą rozmowę.
-Nie była mięsem armatnim.- powtarzam swoje poprzednie słowa ciszej, spokojniej.
-Nie mamy całego czasu na ziemi. Musimy ruszyć dalej. Ona już nie żyje, nie wróci Colton. Jak możesz pozwolić, byśmy utracili wszystko to, dla czego ona umarła?!- krzyk Edwina jest wymuszony. Chce mnie zdominować. Pokazać, że też potrafi mówić głośniej. Pokazać, że potrafi być nieprzyjemny. Nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Stoję martwo patrząc na ich szare twarze.
- Podtrzymuje termin Czystki. To moje ostatnie słowo!- To on ich zabił. Ignoruje wszystko, co się wtedy stało. Wystrzelenie rakiety, która spadła i zniszczyła bazę obcych, fakt iż Maisha była klonem, szpiegiem. Jedyne co widzi to to, czego on pragnie. Zawsze. Wrę ze złości. Mam ochotę rzucać wszystkim, krzyczeć, biec gdzieś przed siebie. Oddycham ciężko. Jestem o krok od wybuchu. Widzę jej spojrzenie, smutne, puste oczy, które były tam ze mną. Widziały to wszystko. Ona odrywała mnie od Mavis, gdy ta umierała. Widziała. Milczy.
-Niech was wszystkich szlag.- pluję w stronę stołu przy którym siedzą, dumni ze swoich osiągnięć, próżniacy. Odwracam się nie słuchając, a może nie słysząc już niczego. Wpadam na ciężkie drzwi, które z hukiem za sobą zamykam.
Ona za nich wszystkich umarła. Umarłaś za nich, Mavis. Jak mogłaś to zrobić?
2 miesiące opóźnienia XD idzie mi coraz lepiej w trzymaniu terminów.
BUZIAKI ;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top