2B/3



Siedzimy przy ognisku. Bagna wydają się być podejrzanie spokojne. Czujnie nasłuchuje. Odpoczywam na obrzeżach ogromnego koła. Jest nas blisko dwadzieścia osób. Może nawet ponad. Część poszła spać, część stoi na warcie, a reszta siedzi i nasłuchuje. Chwile temu zdałam sobie sprawę, że na misji jest również Gregor. Mężczyzna pełni role pomocnika Alexa i Richa. Sam był przecież w straży. Nie dostrzegłam go. Dupree zgłosił go do misji, gdy ja odpadłam z drużyny. Greg zgodził się zająć moje miejsce. W cytadeli widziałam go tak mało. Miał być członkiem gwardii. Tymczasem przeniesiono go do oddziału samobójców. I to po części moja wina. Pohukiwania sów, delikatny wiatr i koncert świerszczy sprawiają, że czuje się osamotniona. Colton wraz z dwoma innymi chłopakami poszli na zwiad. Pierwszy to Nickolas Reeduis. Jest w moim wieku. Młodszy od Coltona o rok. Od razu znalazł wspólny język z Colem. Są od siebie tak różni. Nick może kilka centymetrów wyższy. Mniej masywny. Bardziej wyluzowany. Drugiego chłopaka jeszcze nie znam. Wiem tylko tyle, że jest bardzo nieśmiały i na zwiad poszedł tylko po to, by być z dala od grupy. Roznosił ze mną broń. Nazywa się chyba Rob. Na wartach stoją już od godziny Suesanne Valdorff, wysoka miodowo-włosa dziewczyna, Cooper Dawson oraz Arthur i Christian. Bliźniaki, obydwaj pochodzą z Japonii, ale przenieśli się na rok przed końcem świata do USA. Są bardzo głośni i najwyraźniej nierozłączni. Mówią, że rodzeństwo zawsze będzie łączyła ta specjalna więź. To wyczucie. Połączenie, które kiedy rozerwane, da o sobie znać. Wypatruje Maishy. Nie widzę jej dalej. Czuje taką pustkę. Taki brak. Dziewczyna widziała się ze mną kilka razy, po tak długim czasie rozłąki i co? I nic więcej się nie dzieje. Misje, muty, oni i cała Cytadela jest cały czas przed nami, a ja odczuwam jej nieobecność. Jakbym jej nigdy nie znalazła.


-Dobra teraz twoja kolej Rose.- rzuca dziewczyna o kasztanowych włosach. To Elie. Gramy w ''kilka słów o sobie''. Pomysłodawcą tej idiotycznej zabawy był oczywiście jeden z bliźniaków. Arthur. Jestem pesymistycznie nastawiona do tego przedsięwzięcia, gdyż nie lubię słuchać, ani zdradzać obcym niczego osobistego. Odkrywa się w ten sposób wiele słabych punktów, a to pierwszy przystanek do grobu. Przykładowo? Elie jest najbliższą przyjaciółką Isabell. Nawiązały niezwykłą więź już podczas treningów, a to tylko dlatego, że pierwsza szuka właścicielki, a druga sługusa. Isabell jest ponurakiem. Lubi być pierwsza, lubi rządzić i górować. Ma dość specyficzną urodę. Kanadyjską. Ciemne włosy, ciemna skóra, idealnie wystrzyżone czarne, jak smoła brwi. Nie jest jednak typem królewny. Zdecydowanie nie porównałabym jej do Aspen. Jest typem dominującym. Wie czego chce, ale jest taka, tylko gdy ma zasilacz, a jej zasilaczem jest właśnie Ellie. Ta z kolei przy Iss wydaje się być wyblakłą kartką papieru. Nie ma tak specyficznej urody jak Iss, tak ostrych rysów twarzy i tej wyrazistości. Ginie w swojej zwyczajności, a pewność siebie czerpie z pewności Isabell. Jak je zniszczyć? Wystarczy, że się je oddzieli. Iss nie będzie miała swojego poklaskiwacza, a Ellie swojej bezpiecznej podpory. Innym przykładem będzie Ines. Wyeksponowała swoją naiwność i niepewność. Wystarczy, że kilka osób rzuci w jej stronę obelgą, a jej trzęsące się ręce załatwią wszystko. Co więcej, wyznała czego boi się najbardziej. Pająki. To kolejna rzecz, jakiej jej wrogowie mogą się chwycić. Gdy Nick i Colton byli jeszcze z nami zaobserwowałam, że pierwszy nie może być gorszy od swojego obecnego przyjaciela. Gdy Colton objął mnie, tamten objął Sue, co pokazało słabość dziewczyny do niego. On jest jej słabym punktem. Gdy Cole został zawołany do Adlera, ten poszedł nieproszony za nim. Jaka jest jego słabość? Wszystko to, czego nie będzie mógł mieć, będzie jego słabym punktem. Rozpraszaczem. Arthur jest zależny od Christiana i na odwrót. Bliźniacza więź jest ICH słabym punktem.


-No to wiecie, że będę asystować Kayi podczas przeprogramowywania kursu Vita708B na kurs do bazy obcych.


-Czy to przypadkiem nie jest tak, że Kaya uratuje swoją ojczyznę na rzecz ojczyzny bliźniaków?- pyta kąśliwie Isabella. Część grupy cicho się śmieje. Rose wydaje się być zaskoczona. Nie wie, co odpowiedzieć. Zachowuje jednak spokój. Ja wewnętrznie zaczynam się gotować. Patrzę wrogo na Isabell, ta jednak rozkoszując się swoim triumfem nie patrzy na mnie tylko na Rose. Gdy śmiechy cichną, Rosalie znów zabiera głos.


-Wydaje mi się, że powinnaś być mniej ofensywna w swoich wypowiedziach.


-A to dlaczego? Rozkażesz mi tak?- pyta rozśmieszona słowami ciemnoskórej, Iss.


-Dlatego, bo Kaya będzie ryzykowała najwięcej dla ocalenia twojej ojczyzny.- Rose mówi to z całkowitym spokojem, obojętnością, neutralnością. Wydaje się bardzo rozważna, dojrzała i oddana Kayi. Pracowały w końcu najwięcej. Już wiem, że jest dobrą osobą, szczerą i bardzo odpowiedzialną. Czuje w jej kierunku sympatię. Siedzę jednak dalej na uboczu. Sama.


-Ta, ja już nie mam ojczyzny.- odpowiada obojętnie Iss. Macha ręką i piskliwie rzuca w kierunku Freda, by ten powiedział coś o sobie. Chłopak jest odpowiedzialny za łamanie szyfrów. Ma zaledwie 17 lat, a już wysuwa się na przody informatyków. Obejdzie wszystkie zabezpieczenia. Nie mówi wiele. Jest typowym mózgowcem. Widzę, że i Ellie i Iss śmieją się właśnie z tego. W końcu cała reszta chłopaków to umięśnione wieżowce. On jeden odstaje brakiem tej masywnej postury.


-Coś straciłam?- pyta dosiadająca się do mnie Vee.


-Niewiele.- odpowiadam zmęczonym głosem i opieram się o pień zeschniętego, czarnego drzewa. Rozglądam się dookoła. Ognisko rzuca niewiele blasku na okolice coraz mocniej spowitą mgłą. Zaczynam się stresować. 


-Jest coraz gęstsza.- komentuje biały, tańczący dym, który powoli zabija jakąkolwiek widoczność.


-Wiem.- odpowiada Vee. Dziewczyna otwiera szczelnie zapakowaną kanapkę i bierze gryz.


-Czy to nie powinno być na śniadanie?- pytam lekko rozbawiona zachowaniem rudowłosej. Ta patrzy na mnie zdumiona i przybliża kanapkę w stronę mojej twarzy, zachęcając do wzięcia gryza.


-Myślisz, że będę pościć do rana, bo Richard tak powiedział?- uśmiecham się delikatnie w stronę rudej.


-Widziałaś Coltona? Powinni już wracać.- mówię ponuro.


-Adler poszedł za nimi. Mają gwizdki.- odrzuca zimniej Venus. Ona również traci humor. Coś zżera mnie od środka. Martwię się. Mimo, że jest inaczej, martwię się o tego cholernego idiotę. Dostrzega to Vee. Dziewczyna przełyka kawałek kanapki i kładzie niepewnie na moim ramieniu dłoń. Jakby to nie było w jej stylu, ale jakby chciała pokazać mi, że mogę na nią liczyć.


-Nie przejmuj się. Mają gwizdki. Będą gwizdać.


-O ile zdążą w nie zadąć.- odpowiadam.


-Ale z ciebie pesymistka. Colton to masywny chłopak, da sobie radę. Nie raz chyba dawał, nie?- pyta i odwraca głowę w stronę ogniska. Nie widzę już jej oczu, ani ust, ale wiem, że sama nie jest pewna tego, co mówi, co więcej, ona też się martwi. Jest silniejsza i bardziej samodzielna niż ja. Jest odważna i taka zdecydowana. Jeżeli ona ma wątpliwości, to znaczy, że ja też mogę je mieć. W pewnej chwili słyszę łamiącą się gałązkę. Vee i ja błyskawicznie odwracamy się w stronę źródła hałasu. W nieprzeniknionych szarościach, ostatkiem sił dostrzegam dwie sylwetki.


-Lenie...- szepczę w stronę Vee. Dziewczyna przegryzając kolejny kęs kanapki również przygląda się brunetce i idącemu obok niej Holdenowi.


-Uhuhu..- kwituje ruda nie mogąc odwrócić wzroku od pary. Patrzę w te dwie sylwetki, jakbym chciała się doszukać jakiejś nieprawidłowości. W zasadzie widzę coś, co mnie niepokoi. Len idzie lekko skulona. Trzyma się za brzuch, a Holden podtrzymuje ją i prowadzi w głąb bagien.- Szybciutki numerek na bagnach?- pyta retorycznie Vee. Spoglądam na nią przelotnie z niesmakiem.- Myślałam, że to takie dwie cnotki, a tu proszę.


-Nie...- mówię mrużąc oczy. Widzę już coraz mniej. Wydaje mi się, że dziewczyna upada.- Coś jest nie tak.- Podrywam się na równe nogi i nie zważając, że jeszcze kilkanaście minut temu siedziałam spięta na myśl zbliżającej się do nas mgły, ruszam w jej centrum. Ignoruje to, co pomyśli Vee. Reszta i tak jest zajęta słuchaniem opowieści o sobie, całkowicie bez sensu. Idę na ślepo. Podążam wirującym tunelem rozproszonej bieli. Nic nie widzę. Czy to aby na pewno był dobry pomysł? Co jeżeli zgubię się na bagnach. SAMA? To okropny pomysł. Może Vee ma rację, może nie należy im teraz przeszkadzać. Niepokój w moim sercu rośnie, gdy dochodzi do mnie, że dałam się zwabić moim przypuszczeniom w pułapkę. Lęk zaczyna  ogarniać całe moje ciało i w tej chwili słyszę! Słyszę ich. Nie widzę, ale słyszę. Ich głosy uspokajają mnie. Zastygam w bezruchu i opieram się o pobliskie drzewo. Są blisko. Nie wiem jak, ale blisko.


-Holden nie dam rady. Nie mogę...- zaczyna zrozpaczona Len.


-Cichutko słońce. Pochyl się.


-Nie dam rady. Pomyśl o nas! Wróćmy jutro rano z ludźmi Dupreeiego.


-Mogłaś mi powiedzieć zanim...


-Nie pozwoliłbyś mi wziąć udziału, a ja nie pozwoliłabym tobie jechać samemu. Po za tym nie byłam pewna. Dopiero Maisha potwierdziła to przedwczoraj.


-Lenie narażasz nie tylko siebie. Wiesz o tym! Wrócisz sama z ludźmi Duprieego. Przekażę wszystko Adlerowi.

-Nie! Nie wiem, co teraz... Oni się zorientują.- w tej chwili dziewczyna zdaje się wymiotować. Zdławiony głos brunetki powoli cichnie. Jestem zdumiona jej zachowaniem. Nic nie rozumiem. O co chodzi? Chce już wyjść z ukrycia, gdyż rozmowa nie jest kontynuowana. Chce ich nakryć i skonfrontować, gdy ktoś chwyta mnie od tyłu i zakrywa usta dłonią. Już za późno na krzyk...   




DO NASTĘPEGO ;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top