29


    

Do moich oczu powoli zaczynają wdzierać się natrętne promienie słońca. Zasłaniam je dłońmi, ale to średnio pomaga. Próbuję podnieść się do pozycji siedzącej. Boli. Moja klatka piersiowa boli. Wydaję z siebie cichy jęk. Wbijam paznokcie w mokrą ziemie. W błoto.  


-Już dobrze. Powoli.- kojący głos. Żeński. Jestem w niebie?- powolutku.- czyjaś dłoń lekko pomaga mi się podnieść. Dotyka moich obolałych, posiniaczonych pleców. Pcha je lekko. Mrużąc oczy rozglądam się dookoła. Gdzie ja jestem?


-Co się stało?- pytam ściskając tył bolącej głowy. Ze zdumieniem stwierdzam, że mam mały problem z oddychaniem. Muszę to robić powoli, delikatnie i nie zachłannie. Widzę ogromne... jezioro? Zbiornik wodny o nieokreślonej głębokości. Woda w nim wydaje się być brudna, ale nie jakoś tragicznie. Jest ciemnoniebieski. Nie widać dna. Na akwenem widoczne jest strome zbocze o kolorze pomarańczowo-żółtej skały.  Szczyt. Pusty. Łysy. Nie widać już na nim mutów. Leżymy osłonięci przez jakiś krzew. Prawie bezlistny. Zasuszonym na wiór. Zakładam, że dotykając jego gałązki skruszyłabym ją na na popiół. Daje on jednak cień. 


-Wypadek...- mówi do mnie Len. Siedzi obok i delikatnie głaszcze moje ramię. Ma posiniaczone nogi. Podarty podkoszulek. Jest jeszcze trochę mokra. Ja też. Jej czarne włosy, jak zawsze idealnie proste, opadają niczym wodospad na poranione ramiona.


-Colt...


-Spokojnie.- dziewczyna zaciska mocniej dłoń na moim ramieniu widząc moje nagłe poruszenie.- Żyje.


-Wszyscy żyją?- pytam niepewnie.


-Tak..


-To dobrze..


-Tylko jedna osoba nie przeżyła.- zamieram i zaczynam się zastanawiać kto to może być. Aspen? Ben? HOLDEN? Logan..?! JAK WSZYSCY, TO JAK ''JEDNA NIE PRZEŻYŁA'' NO?''


-Jack.- pochmurnieje.


-Nie dał rady. Nie wyskoczył na czas. Nie wypłynął. Ben go wyciągnął, ale... za późno.


-Gdzie są wszyscy?- rozglądam się niezręcznie. Nie chce kontynuować tego tematu. Przygnębiającego tematu. Chce o tym nie myśleć. Nie myśl, że znowu ktoś stracił życie Mav. Nie myśl, że to na wyprawie po twoją siostrę. Na wyprawie, która jest twoim kaprysem.


-Colton i Holden pomagają Benowi zakopać chłopaka. Aspen poszła poszukać czegoś przydatnego.. Pełno tu krzewów takiej wysokości jak ten..- mówi i wskazuje na roślinę, która zapewne sięga mi do pasa.- Może są tu jakieś zwierzęta... Logan wyparował, a ja nie jestem jeszcze aż tak sprawna żeby hasać bez opieki. To nie moje słowa. To...


-Holden?- na twarzy brunetki pojawia się mimowolny uśmiech.- Jak z nim?


-Dobrze...- super. Kobieta konkret. Zero szczegółów. Typowa Len. Wewnętrznie skacze i piszczy, ale jeżeli ją o coś pytam najpierw odpowiada jednym słowem, a potem się rozkręca.


-A dokładniej?- przyglądam się dziewczynie jak gdyby chcąc wywiercić jej dziurę w głowie.


-No co...- mówi i próbuje zmarszczyć czoło, ale widać że najchętniej skakałaby z radości.- W sumie to jeszcze nic się nie dzieje... nie chce się cieszyć za wcześnie.- milknie.- Zobaczymy.


-Ben?- mówi po chwili ciszy brunetka dostrzegając idącego mężczyznę. Jego ręce są całe w ziemi. Ten nie odpowiada jej jednak. Patrzy na nas wrogo. Ze smutkiem? Nie wiem. To okropne uczucie. Świadomość kolejnej śmierci mojego towarzysza- wraca. Tak jak mówiłam. Z Jackiem miałam nijaki kontakt. 10 lat mijania się, ale... znałam go. Dołączył do Jess. Teraz już się nie męczy. Tak przynajmniej mogę sobie to tłumaczyć...


-Wszystkie nasze zapasy..- mówi pojawiająca się z nikąd Aspen.- wszystko poszło się kochać.


-Weźmiemy to co udało się wyłowić.


-Niewiele tego.- mówi smutno Holden.


-Trudno. Jesteśmy blisko celu.


-Będziemy głodować...

-To kilka godzin marszu, Fenway.- mój wzrok spotyka się ze wzrokiem Holdena. Nie na długo. Chłopak odwraca się plecami. Czuję ukłucie w sercu. Czemu mam wrażenie, że wszyscy mnie winią za to co się stało? Colton? Nawet na mnie nie patrzy. Unika mnie, czy teraz po prostu nie zwraca na mnie uwagi? ''Księżniczka''. Potrząsam głową. Tylko ja wylegiwałam się tu, gdy inni poszli coś robić. Przeze mnie i mój kaprys giną. Ben mnie faworyzuje. To moja wina...?

-To moja wina..- mówię cicho. Nie chce, żeby ktokolwiek mnie usłyszał. Sama nie wiem czemu mówię to na głos. Moje ciało samo z siebie najwidoczniej to wyrzuca. Gdzieś musi.


-Co?- pyta troskliwie Len i patrzy na mnie zmartwionym wzrokiem. Wzrokiem matki. Nie siostry. Nie przyjaciółki.


-Trudno, Maivis...- sapie Ben. Wzdycha tylko i zbiera kilka plecaków z ziemi ruszając za krzak. Chce zalać się łzami. Nie zaprzeczył. W zasadzie nikt nie zaprzeczył. Liczyłam, że zaprzeczy. Księżniczka.





Idziemy pieszo. Nadchodzi zmierzch. Słońce znika z nieba pozostawiając nas w mroku. Jest chłodniej. Weszliśmy w jakąś gęstwinę. Rosną tu niewysokie drzewa. Bardzo ubogie. Jest ich niewiele i bardzo rzadko. Wyglądają na ''niedobitków'' roślinności. Zakładam bluzę i idę jako jedna z ostatnich. Po co Maisha tu miała iść? Jaki był jej cel? Dalej nic nie wiem. Jak zawsze. Niebo jest piękne. Zwłaszcza to ciemniejące. Z jednej strony widać już ogromne zbiory gwiazd, z drugiej jeszcze słońce i jego złocisto-pomarańczową poświatę. Korony drzew są tak ubogie, że niebo widać prawie w całości. Rośliny nie mają prawie w ogóle liści mimo, że jest już środek wiosny. Wiatr zaczyna wiać mocniej. Normalnie pewnie bym się przed nim chowała. Byłoby mi zimno. Teraz jednak pozwalam rozczochrać moje włosy. Jest mi tak smutno, że znajduje w nim pocieszyciela, który droczy się ze mną ciągnąc za włosy na wszystkie strony świata. Patrzę w niezmieniające się podłoże. Jakbym szła po bieżni nigdzie nie dochodząc. Ile można?


-Maiv...?- pyta idąca prawie na równi ze mną Len. Jest dalej lekko osłabiona więc wiadomo, że nie będzie przodować.- Co ty taka smutna? Idziemy po Maishe...- to imie sprawia, że odczuwam ból. Jakby ktoś mi przebijał brzuch. Nie chce mi się już tak jej szukać. Zniechęca mnie Ben. Śmierć Jacka. Śmierć Jess. Opuszczenie Anyi. Logan.- Nie cieszysz się?


-Nie wiem. – dziewczyna patrzy na mnie zdumiona. Sama bym się na siebie tak popatrzyła. W końcu.. Jeszcze dwa tygodnie temu byłam w stanie naklepać bogu winnemu człowiekowi za Mai. Dziś... dziś bym tego nie zrobiła. Dziś już tracę na to siły. Bieg bez końca? Nie ma czegoś takiego. Postoje to też mety.


-Co zrobisz jak ją znajdziesz?- na to pytanie kiedyś odpowiedziałam.. ''nie wiem''. Dziś wiem. Odpowiadam bez zastanowienia.


-Odejdę.- brunetka milknie i przenosi wzrok na ziemie przed siebie.


-Dlaczego?


-Źle się to czuje. U Anyi było inaczej. Tu jestem zawsze... źródłem kłopotów. Moich własnych. One was nie dotyczą. Z Anyą coś mnie łączy. Mając z nią wspólny problem nie czuje się jak niepotrzebny bagaż.


-Z nami też.- spoglądam na twarz brunetki. Jest poważna. Smutna. Pewna siebie.- 10 lat, Mavis.- to prawda. Tylko teraz nie ma to dla mnie takiego znaczenia, kiedy mam lepszą alternatywę. Przynajmniej taka się wydaje.


-Nie mogę tu zostać. Nie z Mai. Ciągle koczujemy. Nie chciałabym jej stracić... znów.


-Dziewczyna przeżyła sama 10 lat. Dalej gdzieś się szlaja...- prycha Len.- bałabym się bardziej o ciebie Mav...- uśmiecham się do niej i uderzam w ramię. Ta udaje straszny ból. Dostrzegam, że ktoś z przodu ciągle się do nas odwraca. Sprawdza. Wzdycham i przenoszę wzrok na czarną. 


-Len.. chyba nasz kochaś już się o ciebie martwi..- mówię i wskazuję dyskretnie w stronę Holdena. Dziewczyna zaczyna się rumienić.


-To nie mój kochaś.. jeszcze...


-Tsa..- prycham cicho.- Idź, bo pomyśli że cie zgwałciłam...


-Nie obrazisz się?


-Obrażę.


-Oki, to spadam...- mówi i macha na mnie obojętnie ręką. Przyspiesza. Uśmiecha się przy tym zadziornie.


-Spierdzielaj..-wystawiam jej środkowy palec. Ta go jednak nie widzi, bo jest już do mnie odwrócona plecami. Zostaje sama. Na krótką chwilę. Grupa się oddala. Nie spieszę by ją dogonić.


-Mavis..- po moim ciele biegnie dreszcz. Nawet się nie odwracam. Nie zwalniam. Przełykam ślinę. Moje serce zaczyna bić szybciej. Chciałam być sama. No cóż, niedoczekanie.- Nie ignoruj mnie proszę...


-Logan, daj mi spokój. Chce zostać sama..- czuję jak chwyta mój nadgarstek. Jego dotyk wypala na nim musujący znak. Nie jest jednak brutalny. Jest delikatny. To dlatego nie odrzucam ręki chłopaka. Nie z początku. Obraca mnie w swoją stronę. Chce wyjąć swoją dłoń z ręki chłopaka, ale ten dopiera teraz mocniej ją trzyma. Jestem zmęczona. Nie chce mi się szarpać.


-Chce porozmawiać.- chłopak patrzy mi prosto w oczy. Krępuje mnie to. Błądze wzrokiem gdzieś za jego głową. Przyglądam się obumarłym drzewom. Romantycznie. Wprost proporcjonalne do sytuacji. Ciężko jednak nie natrafić na błękit jego oczu.- Przepraszam.. wyszło.. źle. Chce, żeby wszystko między nami było jak dawniej. Rozumiem.. nie czujesz tego co ja. Ja sam nie wiem co czuje. Wybacz mi.. Już nie będę naciskał... obiecuje...


-Puść mnie..- mówię jakbym miała się zaraz rozpłakać. – Proszę, puść moją rękę.- przełykam ślinę i spoglądam mu prosto w oczy. Jest mi przykro. Jakbym właśnie grzebała ukochane zwierzątko. Wygląda jak smutny chłopiec. Nowe oblicze Logana? Mam do niego sentyment. Zawsze mimo jego docinków jakoś nie potrafiłam powiedzieć, że go nie lubię. Dlatego dziś tak ciężko jest mi być silną i po prostu powiedzieć mu, żeby zjeżdżał...


-Przepraszam.- mówi luzując i tak bardzo delikatny uścisk. Odsuwa się i wymija mnie. Do moich oczu faktycznie napływają łzy. Jeszcze nie teraz Logan. Proszę cię, nie teraz.





Odsunąłem się od grupy. Idę sam w zamyśleniu. W zasadzie wszyscy rozproszyliśmy się na niewielkie odległości. Widzę tylko sylwetki idące kilka metrów na moje lewo. Przyglądam się poszyciu niewielkiego lasku. Widzę jego koniec. Zaraz znów znajdziemy się na ogromnej równinie. Śmierć Jacka jest dla mnie ciężka. Polubiłem gówniarza. Był bardzo odpowiedzialny jeżeli była mowa o Jess... no do momentu kiedy umarła. Chłopak zamknął się w sobie. Był duchem naszej grupy. Nikt na niego nie zwracał uwagi. Wszyscy mieli ważniejsze sprawy. On sam też nie pchał się na pierwszy plan. Dziś umarł częściowo zapomniany. Pamiętam nasze rozmowy o śmierci Jess. On rozumiał mnie, ja jego. W końcu ja też widziałem śmierć najbliższej osoby. Mogłem go też ze sobą wyciągnąć. Siedział obok mnie. Mogłem go wyciągnąć... Trzask. Spoglądam powoli na moje prawo. Wyciągam nóż. Jestem gotowy. Spinam wszystkie mięśnie i dociskam się do pnia drzewa. Mut? Zwierz? Człowiek? Dostrzegam cień. Dwa cienie. Blondynka i wysoki brunet. To nie Mavis. To..

-Aspen?- szepczę i mam się już odwracać, ale coś nie pasuje. Chowam nóż do pochwy i zbliżam się bardzo cicho by dostrzec kim jest druga osoba. Znam ją świetnie, ale po zmroku wśród drzew różnie wychodzi.- Ben..- warczę cicho i marszczę brwi. Ta dwójka? Chowają się za jakimś drzewem duży kawałek od grupy. Bardzo cicho zbliżam się do nich chowając za konarami. Nie są jakieś grube, ale ja też nie jestem Kim Kardashian żeby mi pół tyłka wystawało nie wiem nawet gdzie.


-..Ona się połapie..- słyszę żeński głos.


-Będzie za późno. Już jest usidlona.


-Co jeżeli nie otworzy bram?


-Otworzy. Pracowałem tam. Wiem jak wyglądają zabezpieczenia i wiem jak Brice je ustawiła. Tylko jej rodzina ma dostęp do komory X. Tylko ona teraz ją potrafi otworzyć. Tylko ona wie jak wygląda receptura.


-Co jak nie wie? Miała 7 lat tato...


-Wie. Nie raz mamusia machała jej tym przed oczami. Mary się zabezpieczyła. Twoja rola to teraz pogłębiać ją w wierze, że jej marzenie się spełni. Rozumiesz?


-Nie ufa mi...


-Ma ci zaufać. Nadaj się do czegoś Aspen! Jesteśmy za blisko, żebyś to spieprzyła. Chcesz dostać się na arkę? Chcesz zobaczyć mamusie? Rób jak każą.- milczenie.


-Dobrze.


-Odciągaj ją od Lenvyn. Jeżeli nadarzy się okazja, przypadkiem niech przydarzy się jej to co Jackowi. Potrzebna nam tylko Mavis. Chodź zanim ktoś zobaczy, że nas nie ma.- Odchodzą. Jak przestępcy czają się wśród cienia by osobno dołączyć do niczego nieświadomej grupy.  Wiedziałem. Potwór zawsze będzie potworem. Coś mi przypomniał. Przypomniał mi po co tu jestem. Muszę powiedzieć Mavis... Robię krok w przód, gdy nagle nieruchomieje. Nie. Powiem jej i co? Ona ucieknie, a ja z nią. Nie spełnię tego co zacząłem. Nie będę nic teraz mówił. Jeszcze nie. On musi dalej myśleć, że mu pomagam. Musi mi ufać. Tylko gdzie on nas prowadzi? Czemu wspomina o matce Mav? Receptura na co? 





Z moich matematycznych obliczeń  wychodzi że zostaje jeszcze plus-minus 3 rozdziały i to będzie koniec .................. części 1 XD Tak dokładnie moich wypocin końca nie ma :D Piszcie co wam się nie podoba/podoba :D Wszystko postaram się poprawić ^^

Do następnego ;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top