23
-...Czyli Bimak wyglądem przypomina zwykłą paproć tylko ma ostre bordowe ząbki na zakończeniach liści?
-Dokładnie. Dlatego jest taki zabójczy. Leczy się go naparem z Trojeści, więc nie jest ciężko się tego pozbyć. Liczy się czas. 6 dni po zakażeniu to maksimum jakiego się zwykle dożywa, przy czym już po 2 następuje mocne osłabienie organizmu.
-A skąd wiesz, że ktoś zatruł się Bimakiem?
-Paraliż ciała, niemożność wysławiania się, zaburzenia słuchowe, krwisty kaszel, zacięcia w kształcie trójkątnych wgłębień na ciele, które robią się z każdym dniem coraz bardziej bordowe. Te ostatnie to wizytówka Bimaku.- kończy Anya i uśmiecha się do mnie radośnie. Idziemy brukową, ciasną uliczką, pełną straganów. W takim tłumie ludzi łatwo zostać okradzionym dlatego jestem specjalnie czujna. Moja grupa podzieliła się na mniejsze jednostki. Ja wybrałam Anye do towarzystwa. Ben i Aspen mieli poszukać broni. Colton i Holden jedzenia, a Jack i Logan leków. Kręcimy się już od jakiś 30 minut i jak na razie nie mam żadnych narzędzi, jakich miałam szukać. Anya za to zrobiła ogromne zakupy. Kobieta zna każdy sklep i każdy zakątek w mieście, co w sumie nie jest dziwne- mieszka tu lata. Ludzie wydają się nie pamiętać już wczorajszego incydentu. Nie pamiętają mnie- wrzeszczącej psychopatki. Żyją w tym gwarze i nie zwracają na nic uwagi. Tak jak było kiedyś. 10 lat temu. Tak jak takie sceny działy się na co dzień, ale wraz z upłynięciem doby były wymazywane z pamięci.
-No dobra, ja mam wszystko nie wiem jak ty.- mówi i spogląda na mnie przelotnie wiążąc swoją siatkę. Wzruszam ramionami, bo nie mam nic. Nie zdążyłam wejść do żadnego sklepu. Rozmowy z moją ciotką są na tyle intrygujące, że jakoś nie chciało mi się oddzielać od niej nawet na sekundę. - Rozumiem. Czego miałaś szukać?
-Narzędzi?- mówię niepewnie i rozglądam się po straganach, na których powykładane są głównie warzywa, owoce i jakieś zioła.
-Dobra to idziemy do Carla.- mówi i mija mnie bez słowa tylko machając ręką, bym ruszyła za nią. Jest taka wprawiona w tym życiu. W gwarnym, szybkim życiu. Ja, mimo tysiąca niebezpieczeństw i mimo braku gwarancji jutra, żyje spokojniej. Na swój sposób ciszej. Paradoks?
-Ann..- zaczynam doganiając ciotkę.
-Słucham?- mówi nie spoglądając na mnie ani przez chwilę. Rozgląda się po zatłoczonej uliczce szukając najszybszego dojścia do celu. Przynajmniej na taką wygląda. Ludzie ocierają się o nas bez żadnych skrupułów. Przytłacza mnie to. Nie wiedzą co to przestrzeń osobista? Pół metra odstępu?
-Opowiedz mi coś o mamie...- słyszę ciche westchnięcie. Anya odwraca się do mnie przodem z uśmiechem. Znałam ją. Pamiętam ją. Miałam 7 lat kiedy to wszystko nadeszło. Jednak przez te ciężkie 10 lat, gdzie każdy dzień niósł ogrom zdarzeń, zapomniałam. To wszystko zamazało się w mojej pamięci. Pytając Ann o nią, nie chce słuchać tego czego wiem. Chce się dowiedzieć tego czego moja mama nie pokazywała nam. Jej prawdziwe oblicze, niezakryte matczyną troską. Nieskryte niczym. Tylko moja ciotka może to wiedzieć. Najbliższy współpracownik i siostra.
-A co chciałabyś wiedzieć?
-Wszystko czego nie wiedziałam? Laboratoria? E-27? Jak TY się tu znalazłaś?- kobieta przewraca tylko oczami. Zaplata ręce na piersiach i rozgląda się w koło.
-Dobra. Carl może poczekać, tak? Chodź, nie będziemy tak tu stać na środku.- mówi i bez słowa rusza w prawo. Ponownie zostaje w tyle i przeciskam się przez tłum by dogonić ciotkę. Mija kilka sekund, a wychodzimy z zatłoczonej, wąskiej uliczki pełnej straganów, by znaleźć się na ogromnym placu. Jest brukowy, w kształcie koła, otoczony kamienicami. Typowy rynek. Na jego środku znajduje się gigantyczna fontanna. Co ciekawsze ona działa! Tryska wodą na wszystkie strony. Dalej jest tu pełno ludzi, ale nie tak dużo. Jest rzadziej. Anya bezceremonialnie rusza w stronę fontanny nie patrząc nawet czy ktoś mnie nie porwał jeszcze. Idę w jej ślad. Mury miasta są wysokie, bo widzę je z nad blaszanych dachów kamienic. Niebo dawno nie było takie jasne. Prawie bezchmurne. Czyste. To miasto żyje takim specjalnym życiem. Jakby apokalipsa nie miała miejsca. Jakby wszystko co było, było dalej. Bez zmian. Po części mi się to podoba po części mnie to przeraża. Ignorowanie rzeczywistości zwłaszcza tej niebezpiecznej nigdy nie wychodziło na dobre.
-Klapnij tu.- mówi w końcu kobieta sama siadając na kamiennej fontannie. Robię co każe. W odstępach metra do dwóch po obu stronach siedzą jacyś ludzie. Jedni rozmawiają jak my, inni czytają książki. Po placu biegają dzieci. Ich śmiechy niosą się echem po okolicy. Jeden chłopiec ciągnie za włosy niewielką czarnowłosą dziewczynkę. Do moich uszu dochodzi ostry gwizd. Mają gwizdki? Jakiś strażnik idzie w ich stronę i rozdziela niesforne maluchy. Gołębie. Widząc je jak chadzają sobie zwyczajnie wśród ludzi czuje się dziwnie. Czemu? Ponieważ poza murami miasta gołębie to główne źródło mojej diety. Smakują prawie jak kurczak, a tego trudniej upolować, gdyż żył uprzednio głównie w niewoli. Gołębie za to są powszechne. Całkiem smaczne. Skupiam się na Anyi.- Od czego by tu zacząć...
-Jak się tu znalazłaś?- uprzedzam ją.
-Tak jak już mówiłam twoja mama zadbała bym została oddalona od projektu, kiedy zaczęłam się buntować. Trafiłam tu z automatu za pracą, do której mnie przenieśli. Kiedy zjawili się oni to miasto zostało ominięte. Troszkę je zniszczyli, ale nie na tyle by straty nazywać kolosalnymi jak było w przypadku innych metropolii. Odbudowaliśmy co zostało stracone i żyjemy z resztek tworząc co się da. Szpital jedyny jaki się ostał to ta lecznica, z której wywalili twoją Len. Straszne gbury tam pracują.
-Dlaczego skoro są szpitalem?
-W szpitalu zawsze pracowały gbury Mavi...
-Nie, dlaczego nie chcieli przyjąć Len, skoro są szpitalem?
-Właśnie dlatego. Są szpitalem. Ostatnim. Bali się, że przytargała jakąś zarazę, a jakby zakaziła członków personelu, bądź kogokolwiek innego mielibyśmy poważny kłopot z brakiem lekarzami. Mało osób w takich czasach dobrodusznie chce leczyć innych. Bardziej każdy woli dbać o własny tyłek. Oni też po części to robią. Nałożono na nich dużą presje. Nie istnieją już te wszystkie prawne regułki. Szpital może sobie w tym mieście robić co chce, bo McNevill wie że ich bunt to śmierć wielu chorych.
-McNevill?
-Burmistrz.
-Dlaczego w takim razie ty nas wzięłaś?
-Ja jestem medykiem z wyboru. Nic mi nie szkodziło. Po za tym poznałam ciebie. Wyglądasz jak Mary... Całkiem jak ona.- mówi i uśmiecha się sama do siebie chwytając mnie za dłoń i ściskając ją mocno.- Paradoksalnie mogę jej dziękować, że mnie oddaliła od projektu. Dzięki niej przeżyłam...- zapada cisza. Mimo to dłoń Anyi nie puszcza mojej. Uśmiecham się do ciotki. Czuję szczęście. Ciepło. 2 dni z nią i wiem, że jest dla mnie kimś okropnie bliskim. Nie obcym, mimo że tak praktycznie jest.
-Dlaczego ona też nie dała temu spokoju....- wzdycham ciężko.
-Była zawsze bardzo ambitna. Widziała w tym coś więcej... ignorowała nawet mutacje, których było więcej niż udanych prób... Dla mnie te mutacje były znakiem, że nie tędy droga. Nigdy nie widziałam podobnego koszmaru. Ludzie, u których formuła się nie przyjęła przechodzili katusze. Ich ciała się deformowały. E-27 nie otwierało nowych komór mózgowych odpowiedzialnych za potencjał, a niszczyło te otwarte. Podświadomość, zdolność myślenia rozumnego, zdolność mowy... wypalone. Zostawała tylko baza: Instynkt- coś co każe zabić, by zjeść, by przeżyć. Mutacja jest o tyle sprytna, że zabija typowo ludzkie komórki nie tylko nosiciela. Próbuje zabijać wszystkie ludzkie komórki. Dlatego muty polują gównie na nas. Bo my, żywi, dalej mamy w ich nadmiarze.
-A obcy chcą samego E-27.
-Na to wygląda. Jak dostaną formułę, ludzie sądzą że zostawią nas. Byliśmy zbyt blisko zrównania się z nimi. Zakładam, że jesteśmy ich kolonią. Ale na resztę pytań nie znam prawdopodobnej odpowiedzi...
-Dlaczego nie damy im tego paskudztwa..?- mówię zirytowana.- Mielibyśmy spokój.
-Nie Mavis. Już nie...- kobieta pochmurnieje.
-To znaczy?- patrzę na nią wyczekująco. Czemu nic nigdy nie może być banalnie proste?
-Oni nie mogą dostać E-27, bo to będzie koniec. Im może to gówno nie jest potrzebne, ale nam tak. Jeżeli zdobędziemy tą substancje staniemy się dużym zagrożeniem. Dlatego póki oni tego nie zdobędą nie odlecą. Stan rzeczy się nie zmieni. Jeżeli my to zdobędziemy dojdzie do wojny. No i najgorszy scenariusz... Jeżeli oni go zdobędą... wyginiemy.- kobieta patrzy na mnie zupełnie poważnie. Z lekkim przerażeniem. Czymś co sprawia, że i ja zaczynam się bać mimo, że to co mówi może się nigdy nie wydarzyć. Niebo nagle pochmurnieje.- Myślisz, że czemu nie ujawnili się nigdy wcześniej? Nigdy przez cały okres istnienia ludzi? Zrobili to teraz. My wiemy za dużo. Jak się wie za dużo często się kombinuje. Kombinowanie dla nich jest bardzo niekorzystne. Co im po nas? Pomyślmy... Zrobią nam restart Mavis. Wyrżną do ostatniego, a potem dadzą szanse odrodzić się na nowo, lub nie. A tak jak jest teraz też nie będzie wiecznie. Nie nie staniemy na nogi bez tej formuły.
-To co mamy robić?- sytuacja brzmi męcząco. Jesteśmy bez wyjścia, blisko wygranej i jeszcze bliżej całkowitego wyginięcia. Jak na otwartej ręce potężnego wroga. Krok może oznaczać uwolnienie się, ale może też być upadkiem. Nie chce być tą, która będzie szukała tu rozwiązania. Gdzie są bohaterowie, którzy uratują świat? Muszą tacy być! Bo w końcu zawsze są. Ratujcie ten świat w końcu!
-Nie umiem ci odpowiedzieć Mavi.. Ja mówię co wiem.- rozgląda się po placu jakby miała zapamiętać to otoczenie po raz ostatni. Jakby miała zginąć.- Może to już koniec? W końcu wszystko ma swój koniec.. czy nam się to podoba czy nie.- Milknę, bo nie wiem co na to odpowiedzieć. Anya ma rację. Może powinnam dożywać końców swoich dni na ziemi szczęśliwa, a nie pod presją poszukiwań Mai?
-Chodź już! Carl jest za rogiem.- mówi i zeskakuje z fontanny jak nastolatka. Mimo, że daje jej jakieś 35 lat wydaję mieć strasznie młodą dusze. Dusze optymistki. Takiej osoby mi brakowało. Cioci. Po kilku krokach odwraca się do mnie przodem i udaję zrezygnowaną moim zachowaniem, gdyż dalej nie ruszyłam się nawet na centymetr.
-Ty dalej tam?! No dawaj! Ruchy.. jesteś tak powolna jak twoja mama.- mówi dostrzegając moje zaciekawienie i odwraca się na pięcie zadowolona.
-Mama była leniwa?- ruszam w ślad Ann i śmieje się radośnie.
-Powolna! Ja ci mówię, gdybyś widziała ile jej zeszło zagadać do twojego nieśmiałego tatusia.. Ja bym 5 razy się ochajtała już.- śmieje się głośno na te słowa, bo słuchanie o niej sprawia mi tyle radości. To tak jakby była obok, mimo że od 10 lat to niemożliwe.- Nie wiem z czego ty się śmiejesz, ty i ten brunecik robicie to samo.
-Colton? Ja n..nie..
-To może ten czorny? Dużo ich masz tam.- mówi dokuczliwie Anya.
-Lo...?!- STOP. Zamieram. Moje mięśnie spinają się jakbym doznała paraliżu. Anya również się zatrzymuje. Śmiechy i gwar cichną. Coś jest nie tak. Po niebie rozlega się okropny ryk. Paraliżujący dźwięk, który straszy dzieci. Zatrzymuje dorosłych. Niepokoi starców. Spoglądam powoli w górę. Nie mam już czasu, by się schować. Nie mam gdzie się schować. Błogość i radość pryskają jakby były iluzją, która została już zakończona. Anya odwraca się do mnie bardzo powoli. Jakby szybszy ruch miał ją zdradzić. Spogląda na moją twarz z przerażeniem. Widzę jak szybko oddycha. Coś jest nie tak. Gorzej niż zwykle. Dźwięki ryków są bardzo głośne, potężne, straszne. To nie oni. To coś innego. Odwracam się placami do Anyi. Cisza. Przyglądam się niebu. Szaremu. Tak nagle. Czekam. No? Gdzie jesteś? Moja ręka zastyga na pasku, gdzie znajduje się pistolet. Nagle uderza mnie nieprzyjemne ciepło. O nie! Nie, nie, nie, nie, nie! Nie mam paska, nie mam pistoletu. Mam inne spodnie! To spodnie Caty. Mój pistolet jest w domu Anyi. Cholera! Ryk się ponawia, podnoszę wzrok i widzę już tylko cienistego stwora, który spada prosto na mnie. Biorę głęboki wdech jakbym miała zaraz znaleźć się pod wodą. Ktoś uderza mnie mocno w plecy i tym samym przepycha do przodu. Słyszę serie wystrzałów, a obok mnie pojawia się bezwładne ciało... no właśnie? Czego?! To coś jest mazisto-czarne. Ma 2 szeregi ostrych, trójkątnych zębów. Jego oczy są prawie jak ludzkie, z tym że nie mają tęczówki, chyba że ta jest zupełnie czarna. Nie. Raczej jej nie ma. To tak jakby miał tylko źrenicę. Malutką czarną kropkę na białku. Niewielka głowa, w stosunku do ogromnego tułowia i skrzydeł, zakańcza się rogami. Wystraszona odskakuje na bok.
-Masz.- mówi Anya i podaje mi niewielki pistolet. Oddaje przy tym kolejny strzał i... nie trafia. Ludzie będący na placu zaczynają szybko uciekać w pobliskie uliczki.
-Co to jest!?- krzyczę nagle, kiedy ogromny czarny harpio-podobny stwór leci prosto na mnie. Strzelam do niego w panice, która rośnie z każdą nietrafioną kulą. Odskakuje na bok, a bestia z impetem wbija się w ziemie. Żyje. Podnosi niewielki łeb i zaczyna ryczeć najstraszniejszym rykiem jaki do tej pory słyszałam. Przypomina dźwięki trąb. Trąb zwiastujących koniec. Unosi się i macha kolosalnymi skrzydłami. Nie ma piór. Jest owinięty jakąś mazią. Ma niewielki ogon, który zakańcza trójkątny grot. Czy to diabły?! Jego nogi są dość duże. Małpio-podobne, zakończone długimi szponami. Ręce wrosły się w skrzydła. Wszędzie słychać wystrzały broni. Widzę jak niektórzy wolno uciekający obywatele Cortez są porywani w niebo i rozszarpywani na wysokości. Inni podrzuceni lecą na niewyobrażalną wysokość i zostają zrzuceni. Na plac spada deszcz krwi. Jestem przerażona. Panicznie oddycham, jak osoba z klaustrofobią zamknięta w ciasnym pomieszczeniu. Próbuje uciec od czerwonej cieczy, która zalewa mnie całą. Chce krzyczeć i płakać. Najbardziej szokuje mnie widok małego chłopca, który chwilę temu śmiał się najgłośniej z grupki dzieciaków z rynku. Jego już nie ma.
-Nie dają się trafić.- krzyczy Anya. Nie zwracam jednak większej uwagi na to i dalej marnuje naboje.
-Mavis!- do moich uszu dochodzi męski krzyk- Bena. Odwracam się w jego stronę i z ulgą stwierdzam, że to faktycznie on.
-Ben..- zaczynam i dostaje kolejną falą krwi strażnika, który nie zdołał uciec.- Uważaj!- zaczynam strzelać z nadzieją, że trafie. Stwory są strasznie szybkie. Tak jakby ten jeden celny strzał Anyi nauczył je, że nie mogą dać się trafić.
-Nie strzelaj!- krzyczy mężczyzna, uchylając się od ogromnego stwora. Widzę jak przez mgłę, ale mogę powiedzieć, że stoi za nim Aspen. Czemu mam nie strzelać?! Mam czekać, aż to coś mnie poderwie w powietrze i rozszarpie?- Gwizdek! Mavis! Gwizdek!- patrzę na niego jak na ostatniego idiotę. Co mu na stare lata padło? Ignoruje więc tę debilną uwagę i strzelam dalej.
-NIE! MAVIS! MARNUJESZ NABOJE! Gwizdek!- słyszę wściekły głos mojego opiekuna. Widzę jak Anya ledwo daje radę uskoczyć przed kolejnym atakiem. Jest cała utytłana krwią. Nie wiem jak ona daje radę jeszcze widzieć do czego strzela. Zaczynam rozglądać się w koło. Niedaleko mnie stoi jakiś strażnik. To ten sam, który wcześniej gwizdał na tego niesfornego chłopca. Zaczynam biec w stronę mężczyzny, który zaraz może być martwy. Uchylam się przed lecącą w szale istotą i dalej biegnę w stronę celu. Moje nogi chlapią krwią martwych już obywateli na wszystkie strony. Wyciągam rękę przed siebie, by złapać przerażonego strażnika. Ma na szyi gwizdek. Teraz tylko muszę go zdjąć. Już prawie go dotykam. Dosięgam paska, na którym wisi pożądany przedmiot. Na twarzy mężczyzny maluje się zdumienie. Boje się, że zaraz mnie postrzeli. W takim zamieszaniu to możliwe. Nagle ten zostaje poderwany w powietrze, przez jedno z nich. Dalej zdumiony patrzy w moje przerażone oczy. Widzę tylko błękitne oczy, które odlatują, nie wiedząc co się dzieje. Czuję okropne zrezygnowanie. Smutek. Najgorzej jest patrzeć w oczy osobie, która umiera. On umiera. Może lepiej, że jeszcze nie wie. Otwieram dłoń. Mam go. W mojej ręce znajduje się przedmiot, który kształtem przypomina ślimaka. Gwizdać tak? Coś chwyta mnie za nogę. Wbija swoje ostre pazury, niczym sztylety, w moją łydkę i udo. Unieruchamia mnie i wytrąca z równowagi. Upadam na ziemie prosto w kałuże krwi, twarzą. Nie mam czasu nawet wytrzeć twarzy z krwi. To coś zaczyna mnie ciągnąć po ziemi, by ostatecznie poderwać w powietrze. Słyszę krzyki to Anyi to Bena. Nikt jednak nie jest w stanie nic zrobić. Widzę ich. Do góry nogami. Odwróconych. O dziwo ZA wyraźnych. ZA szybkich. Nikt z nich nie trafia. Zaraz zostanę rozszarpana. Gwizdek? Odlatuje powoli, ale coraz wyżej. ''Gwiżdż''. W mojej głowie rozbrzmiewa tylko jedno słowo. Jeden głos. Gwiżdżę. I tak nic innego teraz nie mogę zrobić. Stwór zaczyna dziwnie opadać. Miotać się. Popuszczać mnie. Słyszę strzał. Najbardziej głuchy z wszystkich. Patrzę na jego źródło. Ben? Opadam i uderzam o ziemie. Czuję jak po moich plecach biegnie ogromny ból. To tak jakby spaść z drzewa. Plecami. Bolesne, puste uczucie. Podnoszę się lekko. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu ON TRAFIŁ? Dlaczego?
-GWIŻDŻ!!!- słyszę powtórny krzyk Bena. Widzę go wyraźniej. Jedną ręką celuje w te bestie. Drugą ma niesprawną. Zabandażowaną. W końcu dostał w nią kulkę w kanionie. Mimo to jego sprawność nie zmniejszyła się prawie wcale. Zaczynam robić co każe i przyglądam się szaremu niebu, zapełnionemu skrzydlatymi demonami. Czym one są? Dmucham. Stwory wydają się być.... Ogłuszone? Kręcą się w kółko. Nie atakują już niczego. Wyglądają jakby szukały sobie miejsca, w którym zaznają ulgi. Tylko takiego nie ma. Oddaje strzał, żeby sprawdzić. Trafiam. Bestia wirując uderza o podłoże. Powoli wstaje. Czuję się pewniej, bezpieczniej. Stoję w oceanie krwi. Jest jej na tyle dużo, że zakrywa mi stopy, ale nie dochodzi do kostek. Kolejny wystrzał. Dołączają się do nas strażnicy. Również pewniejsi siebie. Gwiżdżą równocześnie ze mną. Niebo jaśnieje. Mija chwila, a wszystkie kreatury leżą na placu. Martwe. Oddycham ciężko. Moje nogi się trzęsą. Chyba zaraz zwymiotuje. Jestem cała w ciepłej, płynnej krwi wszystkich, którym nie udało się uciec. Widzę jak w moją stronę biegnie Ben omijając bezwładne, to ciała tych potworów, to szczątki obywateli Cortez.
-Mavis! Mavis, kochanie...- zaczyna dobiegając do mnie i mocno mnie ściskając. Jak może mieć taką siłę i rękę, która przez postrzał jest niesprawna? On również jest lekko utytłany krwią. Przez jego ramie dostrzegam Aspen. Cała we krwi. Zła. Jej ręce mocno zaciskają się na dwóch pistoletach. Obojętnie odsuwam się od Bena. Ten jednak ściska moją twarz swoją ogromną dłonią jakby sprawdzał czy naprawdę dalej żyje. Robi to za każdym razem po takich incydentach, a ja za każdym razem żyje.
-Nic ci nie jest? Coś cie boli? Nie zrobiłaś sobie niczego prawda? Prawda kochanie? Spójrz na mnie cór..
-Co tu się stało?!- krzyczy dobiegający Holden. Za nim widzę sylwetki trzech pozostałych: Jack, Colton i Logan. Wszyscy z tym samym zdumionym wyrazem twarzy. Zdumionym? Przerażonym. Biegają po krwi osób, które jeszcze chwile temu radośnie przechadzały się po rynku. Mijają szczątki tych osób. Porozdzielane kończyny. Niektóre wystają ponad poziom rozlewiska, które powoli spływa pod rynek studzienkami. Jack zatyka sobie usta w geście wymiotnym.
-Skąd to cholerstwo się tu wzięło co to było?- pyta zbliżająca się do mnie Anya.
-Anya!- odwracam głowę by zobaczyć w oddali zbliżającego się Greg'a. Tuż za nim podąża oddział strażników. Kobieta tylko dostrzegając tylko olbrzyma przechodzi do rzeczy.
-Greg? Co to było?
-Nie mamy pojęcia... nic Ci nie jest?- czarnoskóry dochodząc Ann chwyta ją za ramię w zamiarze podtrzymania.
-Ja jestem cała. Dawno tego nie robiłam...- odpowiada Anya.- Mavis jesteś cała?- pyta kobieta i patrzy na mnie matczynym wzrokiem, który po sekundzie staje się chłodny i wbija się w twarz Bena.
-Posprzątać plac i spalić te potwory.- nakazuje głośno Greg, na co cały oddział szybko bierze się do roboty. Patrzę zdumiona na te istoty. Czuję ulgę, że już po wszystkim. Jestem przerażona faktem, że z taką łatwością rozszarpały tyle osób w zaledwie 5 minut. Męczy mnie jedno błądzące pytanie. Otumania i męczy. Czuje się oszukiwana. Słusznie?
-Idź do domu. Dobrze?- nakazuje Anyi z troską dowódca.
-Pomogę wam.
-Ann.. Idź do domu.
-Gregor? Już i tak mi nic nie grozi, a po za tym muszę sprawdzić czy są ranni....
-To nakaz. Damy sobie radę. Szpital zajmie się rannymi.
-My też musimy iść.- kwintuje Ben i lekko popycha mnie w kierunku domu Anyi. Zatrzymuję się jednak ku zdumieniu wszystkich. Odsuwam od mężczyzny ze spuszczoną głową i tym błądzącym pytaniem.
-Skąd ty wiedziałeś, że pisk je ogłuszy?- mężczyzna widocznie zamiera zdumiony moim zachowaniem. Coś mi nie pasuje. Coś jest nie tak.
-Właśnie?- mówi Anya i podchodzi do mnie pewnie.- Skąd?
-Żyje dłużej, jestem bardziej doświadczony...
-Tak jak zawsze...- mówię znudzona i zirytowana.- Podczas całej drogi nie zaatakowało na praktycznie żadne stado mutów. A normalnie nawalamy się z nimi co zakręt.- mężczyzna stoi niepewnie. Jak dziecko nakryte na jedzeniu słodyczy. Kontynuuje coraz bardziej zła. -Niedźwiedź z Hesperus? Skąd wiedziałeś, że bał się wody?- Wyraz twarzy Bena zmienia się ze zdumienia na irytacje.- Dlaczego kłamiesz, że nie widziałeś jak zawaliły się ściany kanionu skoro jako jedyny stałeś do nas przodem, a reszta dobiegała?- Coraz większa irytacja. Jak bandyta, któremu udowodniono winę. Bandyta bez skruchy.- Dlaczego teraz wiedziałeś jak pokonać istoty, o których nikt nie słyszał? Dlaczego tak ci się śpieszy po Maishe skoro jako jedyny byłeś przeciw?- Zapada cisza. Przełyka ślinę. Bardzo widzialnie.
-Po pierwsze szliśmy górami. Dlatego mutów było tak niewiele. Po drugie nie wiedziałem, że bał się wody. To była jedyna droga ucieczki. Słuszna jak widać. Po trzecie nie powiedziałem, że NIE WIDZIAŁEM tylko, że nie wiem jak. Bo zawaliły się same z siebie. Nie jestem geologiem. Nie powiem Ci jaka była naukowa przyczyna. Tak jest po prostu w przyrodzie. Po czwarte.. to muty, a nie obce istoty. Mają słaby punkt, a akurat z tym rzadkim, podkreślę, rzadkim gatunkiem miałem do czynienia. Żyje dłużej to wiem...
-Kłamiesz!- krzyczę wściekle.- Powiedziałeś, że NIE WIDZIAŁEŚ, a nie że nie wiesz. Kłamiesz Ben, dlaczego kłamiesz? O co ci chodzi?
-O nic Mavis? Dlaczego szukasz dziury w całym?!- mężczyzna zaczyna się unosić.
-W co ty grasz Ben?!- pytam idąc w jego stronę. Zatrzymuję się kilkanaście centymetrów od jego twarzy i czekam na odpowiedź. Wszyscy stoją w bezruchu. Nie włączają się w to co zachodzi między mną a nim.
-Mavis nie rób scen..- mówi ściszonym głosem i chwyta mnie za ramię. Zaczynam się lekko szamotać, ale zastygam. Patrzę mu prosto w oczy. Obojętnie.
-Co ukrywasz? Czemu kłamiesz?!
-Nie kłamie!- syczy przez zaciśnięte zęby ku zdumieniu wszystkich i ściska mnie mocniej. Boli, ale nie zamierzam się poddać. Na takie zachowanie bliżej nas podchodzą Colton i Holden, ale jeszcze nic nie robią.
-Kłamiesz Ben! Wytłumacz to wszystko!?
-Nie wszystko się da, dobrze to wiesz. Idziemy.- mówi wściekle coraz bardziej podniesionym głosem. Zaczyna ciągnąć mnie w stronę jednej z uliczek. Na placu jesteśmy tylko my i sprzątający strażnicy, którzy powoli zaczynają się nam przyglądać z ciekawością. Stoi obok nas Greg, dlatego nie ingerują. Tak wnioskuje. Wyrywam się, ale bezskutecznie.
-Hej Ben!- krzyczy Colton.
-Ben uspokój się!- dołącza się do niego Holden. Bezskutecznie podbiegają do mężczyzny, by wyrwać mnie z uścisku awanturnika. Łapią go za rękę, która mocno zacisnęła się na moim ramieniu.
-Puść ją.- mówi idąca w naszą stronę Anya. Ze spokojem i pewnością. Za jej plecami wyrasta Gregor. Wygląda znowu jak oschły, bezwzględny zabójca. Obydwoje zatrzymują się tuż obok nas.
-Ciocia na ratunek. Jak ja nienawidzę właśnie takich kobiet. Wścibskie babiszony...
-Uważaj co mówisz.- syczy Greg i sięga swojej broni. Anya nie pozwala mu jej jednak wyciągnąć. Pokazuje mężczyźnie, że dadzą sobie radę i ten może wrócić do swoich obowiązków.
-Gregorze, potrzeba zdać raport McNevill.
-Zdajcie.- mówi wściekle murzyn nie odwracając wzroku od twarzy Bena.
-Wiesz, że tylko dowódcy mogą wejść do cytadeli.- cisza.
-Wie o tym. I już idzie. Greg. Damy radę. Prawda Ben?- mężczyzna jej nie odpowiada. Ta jednak popycha Grega w stronę strażnika, który niepewnie stoi nieopodal. Czarnoskóry niechętnie, ale odwraca się do nas plecami. Jego wzrok przelatuje przez moją twarz. Kiwa pożegnalnie do Anyi i odchodzi. Musi. Jest w końcu dowódcą. W bocznych uliczkach widać już pierwsze twarze śmiałków, którzy chcą zobaczyć co tu się wydarzyło. Nikt jednak nie decyduje się podejść bliżej.
-Puść ją Ben. Nie jest twoją własnością.- mówi cicho Jack. Słychać go jednak bardzo wyraźnie, gdyż po odejściu Grega zapadła głucha cisza.
-Stul pysk bo dołączysz do siostrzyczki.- warczy Ben. Jest bliski szału. Coś jest z nim nie tak. Za szybko w ostatnich miesiącach daje się wyprowadzić z równowagi. Stres? Otoczenie? Kryzys wieku średniego? Coś się nie zgadza. Stał się cholerykiem. Czy to normalne? Przesadza. Nie wie kiedy przestać. Nie widzi tego. Patrzę na niego obojętnie i czekam aż mnie puści. Wiem, że to zrobi. Widzę kątem oka sylwetkę Aspen. Stoi za nim. Nic nie mówi, ale wiem że jest albo zła albo przerażona. Czas leci Ben. Puszczaj.
-Pogadamy sobie w domu. Jak zawsze robisz zamieszanie. Wielka królowa, jak mamusia...- co on właśnie powiedział?! Zaczynam się szarpać. Jedną ręką jest mu ciężko. Irytuje go tym.
-Co powiedziałeś?- znał moją matkę? Skąd on tyle wie? Dlaczego nic nie mówi? Co on ukrywa? Ja mam paranoje czy jemu faktycznie nie można ufać? Słyszę szum jaki się w koło nas wytwarza. Holden coś mówi zaczyna rozdzielać mnie i Bena. Rzucam się jak dzika, bo siła z jaką Ben się zaciska na moim ramieniu zaczyna sprawiać mi ból.
-Kłamiesz, ciągle kłamiesz. Skąd to wszystko wiesz? SKĄD?- zaczynam krzyczeć na cały plac. Ben bez trudu odpycha Holdena, który upada na zakrwawiony bruk. Colton stara się odciągnąć go z tyłu i dostaje z łokcia w brzuch. Jack nawet nie próbuje. Anya rusza w naszym kierunku. Chwyta mnie za drugie wolne ramię i ciągnie w przeciwnym kierunku. Szarpią się mną jak mięsem. Pęknę.
-Zamknij się wreszcie ty mała divo.- już nie ciągnie mnie nigdzie. Teraz zaczyna mną po prostu szarpać. Boli mnie od tego głowa. Robi to z taką siłą, że chyba zaraz moja szyja się złamie. O ile może. Nagle przestaje, a ja odepchnięta upadam na ziemię ledwo rozpoznając gdzie jest góra, a gdzie dół. Logan? Co się stało? Panuje grobowa cisza. Staram się złapać ostrość widzenia.
-Sądzisz, że możesz mnie uderzyć? He?- pyta wściekle Ben i chwyta niewzruszonego Logana za kołnierz. Na twarzy mężczyzny maluje się ogromny czerwony ślad. Obydwaj wyglądają podobnie. Obydwaj mają ręce w bandażach. Obydwaj zostali postrzeleni. I obydwaj są wściekli.
-Tato!- krzyczy podbiegająca do niego Aspen. W końcu się obudziła!- Przestań, proszę cie! Skończ już to. Nie ma sensu.- dziewczyna błagalnie ciągnie go za zabandażowaną rękę, ale ten ani drgnie. Nie zwraca na nią najmniejszej uwagi. Czy go to boli? Może. Czy ma to gdzieś? Zdecydowanie.
-Myślisz, że dasz mi radę?- syczy przez zęby. Jest jakby w transie, z którego nie wyrwie się póki kogoś nie skrzywdzi.- Myślisz, że dałbyś radę być mną?
-Tato! Proszę Cie!- w głosie blondynki słychać coraz to większą desperacje. Wie do czego zdolny jest jej ojciec. Boi się. Ja również zaczynam.
-Mavis, wszystko dobrze?- pyta wyrastająca nade mną Anya. Podaje mi rękę i podnosi mnie do pozycji pionowej.
-Jesteś pode mną szczeniaku! Znaj swoje miejsce!- to mówiąc chwyta chłopka za czarną czupryna i odchyla jego głowę do tyłu. Logan nie rusza się w ogóle. Tak jakby czekał na cios od Bena. Jakby go chciał przyjąć. Nic nie robi. Czemu się nie broni? Czemu go nikt nie broni? Holden i Colton przyglądają się zajściu i nie kiwają nawet palcem. Wszyscy ignorują zupełnie to co dzieje się z moim wybawcą.
-Tato no!
-Spierdalaj!- warczy mężczyzna i odpycha córkę z taką siłą, że ta leci kilka metrów do tyłu i mocno uderza o brukowe podłoże. Leży odwrócona do nas tyłem. Skulona w pozycji embrionalnej. Jak ranne zwierzątko. Dopiero teraz Ben trzeźwieje. Nie próbuje już roztrzaskać nikomu głowy. Czuję ulgę, ale równoczesny szok. Odepchną swoją własną córkę w imie czego? Logan wygląda na bardzo wściekłego. Jest cały spięty. Ma potarganą koszulkę i włosy. Nic nie mówi. Nie rusza się. Jak to on. Patrzę na niego będąc w takim szoku. Co się właściwie stało? Aż tego to się nie spodziewałam, ale teraz wiem że powinnam.
-Aspen wszystko dobrze?- pyta idąca w stronę dziewczyny Anya. Blondynka unosi się z krwistej kałuży, odwraca do nas przodem i podnosi do góry prawą rękę. Zaczyna się przyglądać omamiona tym co widzi. Mimo, że jest to trudne widzę, że ma rozciętą rękę. Dość poważnie. Długa i duża ciemniejsza linia ciągnąca się od śródręcza, aż pod rękaw dziewczyny i dalej, krwawi ciemniejszym kolorem. Krew powoli spłynęła z bruku, mimo to zostało jej jeszcze na tyle, by lekko ubrudzić dziewczynę. Ta teraz wygląda jak z horroru i dramatu równocześnie. Aż mi jej szkoda. Wewnętrznie jest mi jej żal. Spoglądam wściekle na Bena, ale ten widząc skutek swojego zachowania po prostu się odwraca i odchodzi. To jego córka! Z jego winy krwawi! On odchodzi? Jestem tak wściekła, że chce za nim coś krzyknąć, ale boję się, że to go znów sprowokuje. Powstrzymuje się i ponownie przenoszę wzrok na Aspen.
-To poważne. Musze to zszyć, chodź..- zaczyna Anya podając rękę dziewczynie. Ta jednak ją odpycha. Wstaje sama i rusza w przeciwnym kierunku do tego w jaki udał się jej ojciec.
-Zemdleje...- kwintuje Anya i patrzy na dziewczynę z rękami założonymi na biodra.- Pójdę za nią. Mavi wszystko w porządku?- patrzę tępo za Aspen, która niknie za zakrętem jednej z odchodzących od placu ulic. Ludzie, którzy grupkami przyglądali się nam z nich robią jej przejście. Przenoszę wzrok na Anye by potwierdzić, że czuje się dobrze. Kiedy kobieta zaczyna odchodzić wyciągam przed siebie rękę, którą chwile temu ściskał Ben. Jest miejscami sina. Lekko szczypie. Wyglądam jak naznaczona.
-Już dobrze.- czuję jak ktoś mnie przytula. Wiem, że to Colton. To oczywiste.
-O co mu chodzi ostatnio?- pyta zdumiony i lekko zmachany Holden obserwując drogę jaką udał się nasz opiekun.
-Świruje..- odpowiada Jack. Patrzę na niego tak jakbym chciała go przeprosić za Bena, ale ten tylko kiwa głową i daje mi do zrozumienia, że wszystko gra. Nic nie mówię. Jestem po prostu zszokowana. Jest inaczej i wiem, że dziś coś się zmieniło. Tylko nie wiem czy przyjmę tę zmianę szybko i dobrze. Już nie będzie jak było. Na każdej możliwej płaszczyźnie... Mój wzrok zatrzymuje się na jednej osobie. Stoi sam na boku. W bezruchu. Chyba nad czymś myśli. Tylko on... Logan.
Do następnego :*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top