2/9
Śpię? Mam zamknięte oczy. Mój umysł jest daleko. Trzyma się na cienkim, zanikającym sznurku. Czuje się tak błogo. Sennie. Słyszę wszystko co się wkoło mnie dzieje, ale tak jakby to działo się bardzo daleko. Okryta przez Anye, która wraz z Caty wróciła chwilę temu, miękkim kocem odpoczywam. Mogę usnąć twardo. Mogę czuć się bezpieczna, ale moje ciało nie jest na to jeszcze gotowe. Dlatego pół czuwając leżę. Odpoczywam. W pokoju panuje całkowita cisza. Przynajmniej ja nic nie słyszę. Czekam na świt. Co dalej zrobimy? Zostaniemy? Odejdziemy? Wiem, że Len i Holden chcą odejść. Wiem, że to zrobią. Jutro. Nie wiem jak ich zatrzymać. Czy w ogóle powinnam? Ich decyzja, ale nie spodziewałam się że będzie taka ciężka dla mnie. Dużo razem przeszliśmy, a te kilka miesięcy pod ziemią zbliżyło nas do siebie jeszcze bardziej. Jak ja przeżyje bez tej czarnej czupryny. Holdena też będzie mi brakować. Jest jak brat. Te myśli drażnią mój umysł. Staram się je wyprzeć, zapomnieć na chwilę i odlecieć głębiej....
-NADCHODZĄ! LUDZIE WSTAWAJCIE!!!- te słowa, ten dźwięk uderzają o ściany mojej głowy jak desperackie kopanie w drzwi. Zamknięte.
-POMOCY! UCIEKAJMY!- męskie i żeńskie głosy. Zaczynają się splatać w nieprzyjemny szum, który coraz nachalniej dociera do mojej zaspanej podświadomości. Tworzy się jeden wielki krzyk.
-BOŻE PROSZĘ URATUJ NAS! URATUJ NAS WSZYSTKICH!- moje oczy otwierają się szeroko. Podrywam się w górę i spoglądam na okno. Stoi przy nim Len. Bije od niego blask. Blask ognia. Zrywam się na równe nogi o mały włos nie wywracając doskakuje brunetki. Jest przerażona. Łóżko Anyi i Caty jest puste.
-Len?!- pytam spanikowana. Wyglądam przez otwór w ścianie. Zamieram. Wszystkie włoski na moim ciele stają dęba. Ulicą maszeruje, nie... biegnie w panicznym szale tłum. Dzieci, kobiety, starsi, wszyscy. Każdy z przerażeniem w oczach ucieka. Niektórzy niosą pochodnie by oświetlić sobie niepewną drogę. Wśród tych wrzasków i wszechobecnego szumu słyszę coś jeszcze. Nie widzę, ale słyszę doskonale. Bardzo wyraźnie. Są blisko.
-O mój boże..- mówię uświadamiając sobie, że ryk silników jest bardzo głośny. Gdzie oni są? Zaczynam łazić po pokoju bez celu. Nerwowo. Szukając niczego, ale jednak czegoś.
-Łap to!- mówi do mnie ktoś z tyłu. Odwracam się i od razu do moich rąk wpada skórzany worek. Plecak? Coś w tym stylu. Spoglądam przerażona na ciotkę. Stoi w czarnych spodniach, skórzanych butach i brązowej kurtce. Gotowa do drogi. Wstrząśnięta, ale spokojna. Na swój dziwny sposób. Obok niej z mroku wyłania się jeszcze jedna postać. Caty. Również ubrana w bardzo wygodny strój. Tak jakby szły na polowanie. Jakby były gotowe na to co się teraz dzieje.
-Nie mamy czasu... Szybko!- rzuca twardo Anya i rusza do klatki schodowej. Nie czekając długo wszystkie robimy to co kobieta. Schodki są małe i wysokie. Pokonywanie ich przychodzi mi z trudem. Działa jednak adrenalina. Obraz jest bardzo ostry. Każda z nas milczy. W końcu wybiegamy na ulicę, która jest dalej zapełniona uciekającymi ludźmi. Zdruzgotanymi i przerażonymi ludźmi. Jesteśmy zaskoczeni. Zszokowani. Rzucamy się do ucieczki. Na bosaka wraz z Len pokonujemy piaszczyste ulice Alexandrii. Nie zdążyłyśmy zabrać naszych ciuchów. Nic nie zdążyłyśmy zabrać. Skręcamy w różne ciasne, lub szerokie kąty. Przemieszczamy się skrótami, by ominąć szalony tłum, którego pewnie tu nie brak. Mam deja vu. Nagle widzę jak biegnąca przede mną Len zatrzymuje się i zaczyna nerwowo rozglądać. Nie za Anyą ani Caty, które są tuż przed nią.
-Len?- krzyczę dobiegając do dziewczyny i zaczynam ją ciągnąć za nadgarstek. Ona jednak wyrywa swoją dłoń i robi krok w bok.
-Muszę znaleźć Holdena!- wyjaśnia.
-Co wy robicie?!- krzyczy na przedzie Anya i patrzy na nas z irytacją i niecierpliwością. Jej twarz jest rozpalona. Włosy wychodzą na wszystkie strony świata. Ciężko dyszy. Czeka. Patrzę na nią z błagalnym wyrazem twarzy.
-Gregor ich wyprowadzi! Proszę cie Len musimy uciekać!
-Nie opuszczę tego miejsca bez niego!
-Len błagam!- mówię i patrzę w błękitne oczy dziewczyny. W tym błękicie pływają białe plamki. To tak piękny i rzadki kolor oczu. To nie jest zwyczajny niebieski. Ona naprawdę nosi w oczach ocean. Ten ocean odbija jednak ognisty obraz otaczającej nas rzeczywistości.
-Musimy uciekać!- szepczę do dziewczyny w dramatycznej desperacji. Ona rozumie. Ze smutkiem spogląda w moje oczy. Jest jej ciężko. Obydwie wiemy, że być może nikt nie wyprowadzi nikogo. Być może... zostałyśmy we dwie. Brunetka kiwa głową, widocznie przełykając ślinę. Po jej policzku płynie pierwsza słona łza. Chwyta mnie za rękę i razem już mamy uciekać, gdy nad naszymi głowami pojawia się kolosalny cień. Czarna machina dudni nam nad głową nieprzyjemnie głośnym dźwiękiem. Obcy. Błyszczący statek ma kształt trójkąta. Jest niezwykły. Taki nowoczesny... Zapatrzona w przerażeniu nie mogę biec. Z wehikułu wypada niewielki kwadrat. Koło? Nie wiem... Błyszczy jak diament. Czarny diament. Leci gdzieś w miasto. Co to jest? Obiekt znika między dachami domów. Spadł. I nagle do moich uszu dochodzi okropny huk. Ziemia zdaje się trząść. Upadam sparaliżowana. Widzę ogromny słup dymu, a pod nim... ognistą ścianę ognia. Nie słyszę absolutnie nic. Tak jakbym była pod wodą. Rozglądam się, ale nie dostrzegam ani Anyi, ani Caty, ani Len. To koniec? Statek znika z nieba. Dopiero teraz czuję okropny ból na plecach. Dźwięk z wolna zaczyna wracać, a ja znów pojawiam się w centrum krzyków. Serce ponownie przyspiesza. Moją uwagę przyciąga błagalny płacz kobiety. Spoglądam w stronę źródła dźwięku i przerażona dostrzegam młodą dziewczynę atakowaną przez ... ten mężczyzna. Otwieram szerzej oczy i z odrazą przyglądam się około 30 letniemu napastnikowi tej o wiele drobniejszej biedulki. Zamiary mężczyzny są oczywiste. Nikt nie pomaga szatynce o bardzo delikatnych rysach twarzy, mimo że jest ona mijana przez ogrom mieszkańców miasta. Wszystko na siebie nachodzi. Krzyki, moje myśli i ryk silników krążących statków. Przerażona chwytam garść piachu. Moje ciało chyba zaraz wybuchnie. Mężczyzna podnosi na mnie wzrok i automatycznie odrzuca poniewieraną kobietę. Przeciera twarz ręką, jakby właśnie się napił i z szałem w oczach rusza w moją stronę. Nim jednak do mnie dojdzie w co się wpakowałam ten jest już za blisko. Przerażona rzucam mu w twarz garść ziemi i zaczynam się cofać na siedząco. Ziarna piasku nie robią jednak na nim większego wrażenia, gdyż od razu rzuca się na mnie ze zdwojoną prędkością i gniewem. Upadam na twarde podłożę i zaczynam miotać się gorączkowo oblana zimnym potem. Sapie mi prosto w twarz co obrzydza mnie niezmiernie. Jestem ubrana w koszulę i krótkie spodenki, wykonane z miękkiego materiału. Moje włosy są dalej mokre. Teraz oblepiają się w piachu, gdy wiję się pod mężczyzną. Staram się nie pozwolić mu chwycić moich nadgarstków. Nie obydwu na raz. Ciągle wyskakuje nogami spod jego nóg. Jest silny, ale to ja koczowałam ogrom czasu. Potrafię go z siebie zrzucić. Już prawie mi się to udaje, ale przeszkadza mi przeszywający ból w plecach. Następuje kolejna eksplozja, a zaraz po niej następna i następna. Bezsilnie opadam. Huki przyprawiają moje ciało o drgania. Paraliż. Tracę siły i kontrolę. Odwrotnie do mojego napastnika. Nie jestem jedyna. Ludzkie instynkty, dzikość... w chwili zagrożenia.. zwłaszcza takiego... to wszystko wychodzi. Nie krzyczę. Bronie się ostatkiem sił. Do końca... Przyglądam się tej twarzy. Tej okropnej twarzy. Ostatniej w moim życiu? Ciemne oczy- brązowe. Przepełnione szaleństwem. Nos- spiczasty. Żydowski. To samo z karnacją. Chmurne brwi i burza czarnych włosów. Gdybym miała porównać jego wygląd do jakiegoś zwierzęcia padło by na kruka. Wszystko dzieje się tak szybko. W jednej sekundzie 30-latek stara się zdjąć swoje spodnie, a w drugiej... dostaje z całej siły czymś długim w głowę i traci przytomność. Leżę trzęsąc się z rękami złożonymi nad piersiami i dłońmi ściśniętymi w pięści. Bronię się. W moją stronę zostaje wyciągnięta dłoń. Spoglądam w oczy mojemu wybawicielowi. Obraz zaczyna się mienić i kręcić.
-H...Holden?- nie wiem sama kiedy zaczęłam płakać. Mój głos jest bardzo piskliwy. Blondyn uśmiecha się do mnie łagodnie i ze smutkiem.
-Wstawaj, Mav.- nakazuje chłopak. Chwytam go za dłoń i podnoszę się na równe nogi. Zdaje sobie sprawę jak chwiejna jestem.
-MUTY!!!- z jednej z bocznych uliczek wybiega zrozpaczona kobieta. Wbiega ona w jakiegoś starca i zaczyna nim szarpać. Mężczyzna patrzy na nią chwilę przerażony po czym zastyga i... umiera. Zatykam sobie usta dłonią. Wszechobecna śmierć.. to jednak ma swój afekt na mojej psychice. Mimo, że widzę to nie pierwszy raz. Przeżywam to nie pierwszy raz...
-Musimy biec. Dasz radę?- pyta blondyn wpatrując się głęboko w moje oczy. Kiwam na to tylko głową.
-Gdzie reszta?
-Greg zabrał dziewczyny do wyjścia.
-Colton?- pytam biegnąc za chłopakiem, kiedy następuje kolejny wybuch. O mało się nie przewracam. Od upadku ratuje mnie Holden. Oprócz okropnego huku słyszę jeszcze trzask. Drewniany dom za nami staje w ogniu i zaczyna powoli obracać się w ruinę. Nim zdążę na to jakkolwiek zareagować duża dłoń popycha mnie przed siebie i powoduje tym samym okropny ból. Moje plecy... Setki gorących iskier podnoszą się w górę i tańczą mi nad głową. Wszystko powoli zaczyna ogarniać dym. Duszący i bardzo gęsty. Jest gorąco. Kaszlę nie widząc nikogo obok siebie.
-Holden?!- krzyczę dusząc się gazem. Ponawiam krzyk i kręcę się niespokojnie. Chce go znaleźć. O nie... co jeżeli walący się dom go przygniótł? Len mi tego nigdy nie wybaczy.... Nigdy...
-Mam cię!- słyszę obok ucha i z ulgą stwierdzam, że wiem czyj to głos. Holden.- Są wśród nas, ale boją się ognia.
-Muty?
-A jak sądzisz?!
-Gdzie teraz?- pytam ledwo nadążając za chłopakiem. Wybiegamy z najbardziej zadymionego obszaru. Od razu czuje jak zimne powietrze uderza o moją twarz. Wiatr bawi się moimi włosami. Ulga. Odświeżająca ulga. To tak jakby wyjść z sauny do chłodniejszego pomieszczenia. Do moich uszu dochodzą piski mutów i krzyki, zapewne rozrywanych, mieszkańców. Miasto upada.
-Tędy!- mówi blondyn i chwyta mnie za rękę ciągnąc w stronę zakrętu biegnącego wzdłuż muru. Jesteśmy przy samej krawędzi. Teraz wystarczy dobiec do bramy. Sapie ciężko i dalej trzymając rękę Holdena biegnę. Mijamy kolejny zakręt. W małych lukach między drewnianymi budynkami, po mojej prawej, widzę uciekających ludzi. Co jakiś czas wolną ręką ocieram się o kamienny mur. Patrzę w niebo. Gwieździste. Piękne. Granatowe. Co jakiś czas przecinane przez czarny statek. Jak przez zjawę. Koszmar.
-Mavis!
-Holden!- dwa głosy łączą się w jeden równoczesny. Damsko-męski. Ręka chłopka automatycznie mnie puszcza. Kieruje się w stronę biegnącej do niego Len. Dziewczyna z impetem wbiega w niego i całuje go czule. Swój wzrok przenoszę na cień przede mną. Colton. Chłopak doskakuje mnie i chwyta swoimi dłońmi moje policzki. W jego oczach widzę ogromny strach. Panikę. Wpatruje się we mnie jakby szukał czegoś. Jakby desperacko czegoś szukał.
-Wszystko dobrze?!
-Tak.- odpowiadam krótko, bo chłopak od razu wpija się swoimi ustami w moje. Robi to tak... zachłannie. Jakbyśmy mogli się więcej nie spotkać...
-Mavis! Dzięki Bogu!- od chłopaka odrywa mnie ciotka, która swoim uściskiem nasila ból pleców. Syczę i krzywię się cierpiąc.
-Wszystko w porządku?- pyta zmartwiona Anya.
-Plecy, ale to nic takiego. Musimy uciekać...- mówię niewzruszona. Wewnętrznie jednak ból rozrywa mnie doszczętnie. Tylko to nie czas na primadona-show. Teraz trzeba uciekać. Wśród znanych mi twarzy, bliskich mi twarzy dostrzegam jedną. Obcą. Przyglądam się jej z konsternacją.
-To jest William..- mówi w końcu Catalina, która widocznie zauważyła moje zdumienie.- Wyprowadzi nas stąd. Patrzę na chłopka spojrzeniem przepełnionym podejrzliwością, ale teraz i tak nic nie zrobię. Wygląda dość sympatycznie, ale jest mi OBCY. W tych czasach nie wolno ufać nikomu. Stąd moja niepewność. William ma około 20 lat. Jest wysokim blondynem. Nie takim jak Holden. Jego włosy są o wiele mniej piaskowe. W zasadzie są brązowe, ale mają tak dużo blond pasemek, że chłopak wydaje się być blondynem. Patrzy na mnie litościwym wzrokiem. Budzi sympatię. Jego ubiór wskazuje, że jest strażnikiem. Nie nosi aż tak nędznych strojów, jak większość osób w mieście. Do moich uszu dobiega kolejna fala głośniejszych krzyków.
-Musimy ruszać! Są wszędzie...- mówi William, a ja stwierdzam że ma bardzo męski głos. Głęboki. Łagodny. Przyjemny. Moje nogi znów są wprowadzone w ruch. Biegniemy sznurem. Na samym końcu jest Greg, a na początku Will. Czuje jak po moim ciele spływa pot. Zimny pot. Dreszcze. Dym. Moje plecy... Co się z nimi stało? Dobiegamy do ogromnego tłumu. Wrzeszczącego tłumu. Odgrodzonego od grupki strażników metalowymi prętami.
-Wypuście nas!!!
-BOŻE POMÓŻ NAM!
-Otwórz tę bramę, albo ją rozwalimy! – Wraz z resztą moich towarzyszy dobiegamy do prętów przedzierając się przez wściekły tłum, który w ogromnym ścisku stara się wydostać z miasta.
-Grigorij!- krzyczy po chwili William ściągając na siebie uwagę jednego ze strażników. Łysy mężczyzna spogląda na niego nerwowo.- Dlaczego brama jest zamknięta?!
-Walter zakazał jej otwierać! Nikt ma nie uciekać z miasta! To jego zdaniem przejściowe, a jak się wyludni to miejsce to nic po jego władzy...
-Żartujesz?! Przecież to już koniec! Dlaczego Walter wydał tak idiotyczny rozkaz?!
-Nie mam bladego pojęcia! Kazał zgasić wszystko co płonie wkoło niego i zamknął się w ciemnym pokoju.
-Walter to idiota! Otwórz tę bramę Grigorij!! Nie bądź kretynem! Miasto nie istnieje! Daj nam się uratować!- blada twarz strażnika za kratami wyraża iż ten myśli nad słowami kolegi.- Grigorij! Użyj oczu! To już koniec Alexandrii. To już koniec twojej służby! Walter pewnie już nie żyje!
-Dobra! DOBRA JUŻ. Wiem.. Harry otwórz bramę.
-Grigorij, oni nas stratują...- mówi przerażony brunet, do którego zwrócił się łysy.
-To uciekaj szybko...
-Dziękuje...- mówi cicho William. W tej chwili słyszalny jest stukot powodowany obracaniem się kół maszynerii. Brama się podnosi. Uciekniemy! Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jeden mały szczegół. Odwracam się błyskawicznie, gdy po otoczeniu rozchodzi się przeraźliwy krzyk kobiety, dźwięk rozrywanego ciała, pisk podekscytowanej bestii i huk kolejnej eksplozji. To piekło. Ci z tyłu zaczynają napierać na tych z przodu. Czuje w jak ogromnym ścisku się znajdujemy. Nie mogę oddychać. Niektórzy przeciskają się pod ledwo otwartą bramą. Inni wspinają się po jej kratach nie chcąc stać na niebezpiecznym gruncie. W końcu brama jest na dostatecznej wysokości. Dziki tłum rusza jak sportowy samochód. Popychana osobami z tyłu modle się by nie upaść. To byłby mój koniec. Zostaje oddzielona od Coltona i reszty. Widzę ich, ale nie mogę się do nich dostać.
-Colton!
-Mavis!
-Colton, tutaj!
-Mavis, czekaj!
-Colton pomóż mi!!!- chłopak niczym taran wpycha się i wywraca wszystkich, którzy wchodzą mu w drogę. Widzę jak uderza kilku mężczyzn po drodze. Wciąż jest za daleko. Jesteśmy już za murami Alexandrii. Przede mną rozciąga się ogromna polana. Miejsce usłane wysoką trawą. Teraz rozbiega się po niej tłum, niczym stado. Za polanami widać gęsty las. To tam schowa się pewnie większość. To tam pewnie większość zginie...
-Chodź, ptaszyno.- nad głową brzęczy mi znajomy głos. Ktoś łapie mnie pod kolanami i za plecy. Samoczynnie wydaję jęk. Spoglądam w oczy Gregora, który mnie podnosi i niczym niewzruszony rusza w stronę reszty naszych towarzyszy, którzy z trudem wydostali się z ciasnoty.
-Dziękuje...- mówię i opieram głowę o twardą pierś mężczyzny. Emanuje ona ciepłem. Ojcowskim ciepłem. Przyjemnie. Czuje się taka zmęczona. Senna. Pozwalam się wynieść olbrzymowi.
-Jest cała?- pyta troskliwie Colton.
-Cała, tylko całkowicie wymęczona i stratowana...- mówi spokojnie Gregor. Patrzę na mażące się wizerunki moich kompanów.
-Co jej jest!?- krzyk Anyi dociera do moich uszu i rozbudza mnie lekko. Nakazuje nie martwić ciotki. Ostrzega. Przypomina. Nie jestem księżniczką... Ale nie mam siły dziś nią nie być.
-Co teraz?- pyta Len. Spoglądam na nią sennym wzrokiem. Wtulona w Holdena wygląda tak dojrzale. Jest już kobietą, a rok temu zdawała się być tylko głupiutką nastolatką. Rozsądną, ostrożną, jednak dalej tylko nastolatką. Spoważniała. I to bardzo. Ma tylko 18 lat.. to i tak o wiele za mało jak na ten durny świat.
-Teraz musimy przeżyć...- mówi smutno Anya.
-Nie możemy tu zostać. Musimy ruszać...- dopowiada spokojnie William. Patrzy po wszystkich badawczo. Ma rację. Jest tu pełno mutów, które zaraz wybiegną z miasta i... przenoszę wzrok nad miasto, które pochłania dym i ogień. Nad nim widoczne są 4 czarne śmigacze. 4 statki śmierci. Latają i dalej zrzucają bomby na zmasakrowane miasto. Na tych, którzy nie uciekli. Na tych, którzy tam utknęli. Polana przed miastem jest wypełniona czarnymi cieniami, które w panice uciekają na oślep. Zaraz za nimi pognają muty. Zaraz wszyscy zginął. Musimy ruszać. Spoglądam na to piękne granatowe niebo. Czuje jak Greg rusza. Powoli wbiegamy w jakąś gęstwinę drzew. Ich pełne, letnie korony z wolna zaczynają zasłaniać mi ten tragiczny obraz końca. Tak piękne niebo. Pamiętam takie ucieczki. Takie sytuacje. To znowu się zaczęło. To znowu początek końca... To znowu nas wszystkich zniszczy...
Zdałam matematykę, więc jako wolny człowiek mogę w końcu skupić się na tym co uwielbiam :D będę mieć więcej czasu to zacznę poprawiać rozdziały od 1 począwszy. Nie fabułę. Nie będzie zmian treści ( co jest jasne w sumie, ale lubię swoją klawiaturę to napiszę). Zmiany mogą dotyczyć mojej interpunkcji <3 składni <3 <3 ORTOGRAFII <3 <3 <3 Także aktualizacje nie będą warte oglądania dla tych, którzy już dany rozdział przeczytali <3
Do następnego ;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top