2/7
Góra jest nieco bardziej zadbana. Choć do luksusowego domu Anyi z Cortez to tego nie można porównać. Podłoga cała drewniana, skrzypi pod ciężarem moim i Coltona. Anya wydaje się chodzić po niej bez żadnego dźwięku. Po za tym jest widocznie zaniedbana i brudna. Kupki piasku, ziemi, kurzu leżą to tu to tam. Pokój jest mały. Ma tylko jedne drzwi, a raczej ich brak, do jakiegoś pomieszczenia. Znajdują się one na nasze prawo. Na ścianie przed nami widoczne są dwa duże okna, które wpuszczają do pokoju trochę światła dnia. Za zasłony robią podniszczone, szare materiały. Teraz jednak są zupełnie związane, by umożliwić słońcu dostęp do wnętrza. Przy lewej ścianie stoją dwa łóżka. Na środku dostrzegam podartą, starą kanapę. Jest brązowa. Ciemno-brązowa. Koło mnie widoczna jest niewielka komoda o szarym zabarwieniu. Ściany są puste. Nic do siebie nie pasuje. Pokój wygląda mrocznie i chłodno.
-Caty!- głos Anyi rozbrzmiewa po całym mieszkanku. Rozglądam się podekscytowana faktem spotkania Cataliny. Wypatruje jej i w końcu dostrzegam. Z pokoju obok wychodzi bardzo drobna, niska szatynka. Ma na sobie o wiele za duże spodnie moro. Czarny pas, który podtrzymuje dolną część ubioru, też widocznie za duży. Szarą koszulkę z długim rękawem i swoje stare, brązowe, trepowe buty. Dziewczyna spogląda na mnie zaskoczona. Jakby mnie nie poznawała. Jej oczy po chwili zapalają się brązowym światłem. Usta wykrzywiają się w ogromnym uśmiechu. Sama dziewczyna podbiega do mnie błyskawicznie i ściska z całych sił. Jest taka drobniutka w porównaniu do mnie. Ona jakieś 10 centymetrów niższa i pewnie z 10 kilo lżejsza i ja. Czuję tak niekobieco. Jednak myśl ta szybko niknie w mojej głowie. Teraz tyle się dzieje.
-Caty zrób proszę nam coś do picia.- nakazuje Anya.
-Ale nie mamy już herbaty.. a po za tym chciałam..
-Cokolwiek Cat...
-Dobrze..- dziewczyna uśmiecha się delikatnie i rusza do pomieszczenia w prawej ścianie, które zapewne jest kuchnią. Robi to skocznie, aczkolwiek z taką lekkością, że żadna deska nie śmie się odgiąć.
-Siadajcie!- mówi kobieta i wskazuje na pobliską sofe gościnnym ruchem dłoni. Sama siada zaś na łóżku nieopodal. Jesteśmy do siebie skierowani twarzami. Kanapa jest twarda. Siedzi się na niej dość wygodnie, bo w końcu mogę jakkolwiek usiąść, ale spanie mogłoby być problematyczne. Choć w sumie lepiej tu niż w krzakach z mutami...
-Tak dobrze was widzieć...- mówi i patrzy na mnie z miłością w oczach. Uśmiecha się od ucha do ucha i gładzi nerwowo kolana. Jest widocznie podekscytowana.
-Ciebie też ciociu. Gdzie Bianca?- pytam rozglądając się za dziewczyną i towarzyszką Cataliny. Wyraz twarzy Anyi niestety nie rokuje niczego dobrego. Wiem, że Greg był tym drugim cieniem. Caty jest tu. Bianca... trafiony zatopiony.
-W drodze do Alexandrii... zostaliśmy zaatakowani. Bianca.. nie przeżyła. Zakopaliśmy ją przy jednym ze szlaków. Muty...- mówi smutno ciotka. Spuszczam głowę i zaczynam milczeć. Pokój zostaje ogarnięty wstrętną ciszą.
-A wy z kim jesteście? Wszyscy? Widziałam tylko was i tego blondyna. Ściągacie na siebie uwagę. Miasto szybko zaczęło o was gadać.
-Pytasz o Bena?
-Po części...
-Martwy..- wtrąca się Colton. Na jego twarzy maluje się grobowy spokój. Jak Ben zginął i jakie były jego ostatnie chwile wiemy tylko my. Anya nie musi. Akurat ten szczegół nie stawia ani mnie ani Coltona w pięknym świetle, a w takim chce wypaść przed ciotką.
-Jak to się stało?- wiem, że jej ulżyło ale udaje szok i zdumienie. Patrzę na nią i po chwili do moich rąk zostaje dostarczony niewielki kubek z parującą zawartością. Caty siada na sofie obok Anyi i podaje jej również napój. Może jednak wiadomość w jaki sposób on zginął ją uraduje? Nie to okrutne. Nie powiem jej całości...
-Okazało się, że nigdy nie tropił Maishy. Maisha była pretekstem, żebym nie odeszła jej szukać a poszła z nim. Potrzebował mnie. Sytuacja się zmieniała. Musiał coś wymyślić...
-Do czego?- wtrąca się Caty. Patrzę na nią, a w mojej głowie pojawiają się przebłyski tego wszystkiego. Pół roku temu. Widzę Aspen w ogniu. Skatowanego Bena. Tubkę E-27. Ich. Szybko chwytam się za kieszeń w spodniach, a namacując podłużny przedmiot, oddycham z ulgą.
-Chciał zdobyć recepturę i dać ją im.
-Chciał dostać się na arkę.- wtrąca się Colton.
-Arkę?- pyta zdumiona Caty.
-Nie wiem.. tak słyszałem w .. słyszałem.- Colton szybko się poprawia, a ja zastanawiam dlaczego.-... wiem, że jest martwy a razem z nim Aspen i dwóch naszych. – odpowiada jej brunet zmieniając temat i odwracając moją uwagę od dziwnego zachowania.
-Zakładam, że to manipulacja nim by dostać co chcieli..- komentuje Anya. W jej głosie czuję jednak niepewność. Czy to możliwe by istniała arka? Miejsce, w którym możemy się schować i żyć. Ale skoro tak to dlaczego ONI są do niej kluczem? Jak się na nią dostać...Czy pozwalają nam żyć... w kosmosie? Nic już nie rozumiem...- ale nie dostali?
-Nie.- mówię i wyciągam tubkę. Jej zimno wręcz szczypie mnie w dłonie. Chce się jej pozbyć. Przekazać Anyi to co zamierzyłam przekazać. Zdumienie w oczach ciotki jest bezcenne. O mały włos kobieta nie wylewa na siebie zawartości kubka. Lekko się wzdryga i nachyla by odebrać przedmiot. Caty również jest zszokowana moim bezceremonialnym wyciągnięciem ratunku ziemi. Ratunku ludzkości...
-Nosisz to w spodniach?- pyta zirytowana Anya.
-Lepiej w spodniach niż w ręce...- mówię obronnie.
-Punkt dla niej..- mówi Caty i bierze łyk ciepłej cieczy. Podaje Anyi tubkę i upijam przy okazji trochę tego naparu. Jest całkiem smaczny. Słodki, lekki, owocowy. Dobry.
-To wszystko wyjaśnia..- mówi z przerażeniem w oczach ciotka.
-Wyjaśnia co?
-Bombardowania.- zamieram i potrząsam głową na dźwięk tego słowa. Nie rozumiem o czym mowa. Bombardowania ustały około 8 lat temu.
-Kilka dni po opuszczeniu przez ciebie Cortez zaczęły się bombardowania. Nie wiedziałam czemu. Myślałam, że to ich strategia, kaprys, Bóg wie co jeszcze. Ja nie odeszłam z Cortez, bo tak mi się podobało. Musiałam uciekać. Miasto zostało zbombardowane. Od czasu mojej podróży przynajmniej połowa tego co się odrodziło, połowa nas- nie żyje. Wyludniają ziemie. Miasta są ciągle narażone na atak, ale są to skupiska ludzi. Poza murami jest gorzej... Już nie mamy gdzie uciekać... Przecież..
- Gorzej?- ciotka wytrzeszcza na mnie oczy jakbym była wariatką. Jakbym nie wiedziała oczywistej oczywistości. Co przegapiłam?
-Muty. Coś jest z nimi nie tak...
-Nie tak?- powtarzam każde jej słowo i staram się przemyśleć je dogłębnie. Czuję jakby wszystkie elementy zaczęły się układać. Choć jest ich za dużo i trochę dalej do finiszu brakuje.
-One.. nie są takie jakie były. Tępe istoty o jedynym pragnieniu jakim jest ludzkie mięso. Wydaje mi się, że... ewoluują. Tak jak wszystkie istoty żywe przechodzą proces ulepszeń. Tyle tylko, że ich mózgi są ciągle napędzane E-27, bo są zmutowaną kreacją tego wynalazku. Ewolucja przychodzi im znacznie szybciej, bo tylko tak mogę określić proces, w którym zaczynają myśleć. Nie mordują w szale.-przypominam sobie muty psów i fakt, że czekały. Na co?!- Wydaje mi się, że powoli zastanawiają się jak zabić nas w najbardziej bolesny sposób. Nie zdradzają się tylko czają się i czekają na odpowiedni moment.- muty, które chowały się w krzakach w lesie. Czekały. Czaiły się na nas. Zaatakowały w najmniej spodziewanym momencie. Cicho.- Po za tym jest ich znacznie więcej. Myślą więc i zabijają więcej. Rozmnażają się. Wydaje mi się... że tworzy się kolejny konkurujący z nami gatunek. I rozwinie się szybko...Dużo szybciej niż my... a ONI skutecznie dbają by nas zostało o wiele za mało do walki z nimi. Chyba odpowiada im, że muty nas zniszczą. Oni zaś mogą sobie wyhodować kolejne zwierzątka.- twarz kobiety jest cała blada. Jej oczy skierowane w podłogę. Szeroko otwarte. Tak jakby Anya miała wizję. Jakby widziała najstraszniejszą przyszłość. Co gorsze... prawdopodobną i być może bardzo bliską. Czuje jak po moich plecach biegną dreszcze, a moje mięśnie zaciskają się w bolesnym spięciu. Robi mi się gorąco i ciepło. Niedobrze. Chyba zwymiotuje. Co mogę zrobić w obliczu takich przepowiedni. Oni znowu atakują.
-Gdzie byłaś Mav?- pyta w końcu zdumiona podnosząc na mnie swój przerażony wzrok. Gdzie? Pod ziemią. Bezpieczna. Bierna na to co się teraz dzieje. Taka żałosna. Księżniczka.
-Myślałem, że chcesz nas zabić..- słyszalny jest głos z klatki schodowej- męski. Moje mięśnie puszczają. Jest mi lepiej. Uspokajam się i przestaje intensywnie myśleć nad tym co mówi moja ciotka. Kobieta wykształcona, z doświadczeniem i co więcej ogromną wiedzą. Współtwórczyni... tego co teraz może nas wszystkich pogrzebać.- Wybacz jeszcze raz...
-Holden.- mówię starając się rozluźnić atmosferę. Moje spojrzenie spotyka się ze wzrokiem Caty. Jest przerażona. Ile ona ma lat? 17? Teraz pewnie tak. Po za tym jest taka drobniutka. Musi być jednak silna. Przeżyła do dziś. To dużo. Czy da radę dłużej?
-Anya ostatni raz wysyłasz mnie po kogoś w kapturze.- rzuca zły Gregor trzymając się za podbite oko. Podłoga zaczyna skrzypieć coraz głośniej. Boje się, że zaraz wszystko się zapadnie. Wszystko się JUŻ powoli zapada... Patrzę na nią z przerażeniem i konsternacją. Jest nas dużo przy czym Colton, Holden i Greg trochę sobie ważą.
-Wybacz..- mówi blondyn, a na jego twarzy pojawia się ogromny rumieniec. Na ten widok Len zaczyna cicho chichotać.
-Co się stało?
-Chciałem ich zabrać. Cicho i szybko. Chwyciłem Lenvyn najpierw bo szła za nim. Odwrócił się i dostałem prosto w oko. Przy wszystkich. Zero dyskrecji.. Może chciałem jej oddać coś? Nie spodziewałem się po tobie takiej siły...- mówi z dezaprobatą Greg.
-No przepraszam!- tłumaczy Holden, choć wiem że jest dumny. Dokopał kawałowi faceta jednym ciosem. Z zaskoczenia, ale jednak.
-Greg!- wstaję i ruszam w objęcia mężczyzny, który chwyta mnie i podnosi jak gdybym była piórkiem. Nie wiem co mógłby zrobić z Caty. Cieszę się, że go widzę. Jest niezwykle opiekuńczym mężczyzną. Ulgę przynosi mi fakt, że opiekuje się Anyą. Bo to robi.
-Śmieszko!- jego ręce gładzą moje plecy. Nie dotykam podłogi. Wiszę w jego objęciach. Dopiero po chwili mężczyzna odkłada mnie, a ja zauważam ogromny zaczerwieniony punk w miejscu prawego oka mężczyzny. Po za tym on również widocznie nabrał zmarszczek. Zbiedniał. Jego czarne włosy zyskały na siwych refleksach, a oczy.. straciły na blasku.
-Caty zajmij się nim, proszę.- rzuca krótko zmieszana Anya.
- Oczywiście.- mówi szatynka i lekko sparaliżowana zbliża się mężczyzny. Chwyta go za rękę i wciąga do kuchni.
-Caty gdzie twój narzeczony?
-Wieczorem...- odpowiada mu szybko dziewczyna i chwile po tym obydwoje nikną za ścianą. Narzeczony? Catalina ma narzeczonego? Ile ja przegapiłam...
-Coś się stało?- pyta w końcu Len wytrącając mnie z zamyśleń. Dziewczyna przygląda się nam wszystkim ze zdumieniem.
-Co tu taka stypa?- pyta Holden uśmiechając się szeroko. Nasze spojrzenia spotykają się i psują tym samym dobry humor blondynowi.
-Zaczęło się znowu... -mówi bez ogródek, cicho Cole. Pół roku w tunelach wyczuliło jednak nasz słuch.
-Co się zaczęło?- pyta Len. W jej głosie słyszalny jest strach i zdumienie. Ona wie co, ale chce to usłyszeć. Chce się upewnić. To nie dyskusja. To wymiana faktów...
-Raczej nie zamieszkacie w tym domku nad jeziorem..- kontynuuje brunet spoglądając na parę ze smutkiem w oczach. Smutkiem? Może żalem? Strachem? Zmęczeniem.- Przynajmniej nie mieszkalibyście tam długo...
-A to niby czemu?- pyta zdumiony pewnością Coltona, Holden.
-Bo oni znowu atakują.- na twarzach moich towarzyszy pojawia się ogromne przerażenie i błysk niedowierzania. Widocznie zamierają i patrzą na nas tępo.
-Żartujesz?- Jakbyśmy nie mieli z czego żartować.
-Chciałbym, ale wygląda na to że to prawda. Częstość ataków? Statki na niebie i to miasto? Giniemy...- Len wygląda jakby zaraz miała się rozpłakać. Faktycznie... ominęło nas dużo. Być może za dużo. Wróciliśmy chyba na zakończenie. To paraliżujące wiedzieć, że sytuacja ze złej stała się koszmarna. Jesteśmy słabi. Nie mamy broni, nie mamy ludzi, nie mamy schronów, a pożywienie jest coraz ciężej zdobyć. Co teraz? Co mamy? Spoglądam na dłonie ciotki splecione w mocnym uścisku na czymś co być może jest kluczem. Bronią. Czymś czego nie potrafimy jeszcze użyć. Jednak z pewnością jest to nasz Joker. Dzika karta, której jednorazowe użycie pokona ich w kilka sekund. Tylko.. jak to aktywować? E-27. Z zamyślenia wyrywa mnie wzdrygnięcie się Anyi. Kobieta uśmiecha się niepewnie. Nieszczerze. Niewłaściwie do sytuacji. Przenosi swój smutny wzrok na mnie i jakby otumaniona wypowiada słowa, które są prawdą tylko dość miażdżącą. Prawdą, która mnie nie zastanawiała, bo zniszczyłaby moją psychikę. Czy teraz tego nie zrobi?
-Zastanawiałam się dlaczego wznowili ataki. Czemu nas wyniszczają. Po co po takim czasie? Już im nie zagrażamy. Nijak... Teraz już wiem czemu. Czyszczą ziemie w oczekiwaniu, że zmiotą nas wszystkich. Szukają czegoś... kogoś...szukają ciebie. Chcą twojego końca, bo ty masz coś co może spowodować ich...
Jesteś... jesteś celem...
Witajcie i wybaczcie, że dwa tygodnie się opierniczałam ale miałam swoje 18 urodziny JEJ <3 i po prostu musiałam wszystko ogarnąć na tip top <3 nie opuszczajcie mnie :D bo to teraz się dopiero rozkręcimy :*
Do następnego;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top