2/5
Świta. Słońce wznosi się daleko przed nami i powoli spowija cały świat swoim złocisto-pomarańczowym blaskiem. Przynajmniej próbuje. Na niebie jest pełno ciężkich chmur w granatowych odcieniach. Zanosi się na deszcz. Krajobraz jest zszarzały. Dam sobie jednak rękę uciąć, że w słoneczny dzień jest tu pięknie. Chłód nocy zamienia się w lepiej znośny chłód poranku. Ciemność odchodzi w zapomnienie. Droga lasem była koszmarem. Co kilka metrów słyszalny był szelest liści, lub łamiące się gałęzie, które wprowadzały mój umysł w niepokój a ciało w odrętwienie. Kiedy wysokie drzewa skończyły nas nachalnie otaczać poczułam ogromną ulgę. Znaleźliśmy się na bezkresnej równinie, w nocy tak pięknie otoczonej gwieździstym niebem. Tak jakbyśmy byli zamknięci w szklanej kuli, której kopuła mieni się tysiącem świateł. Zagrożenia były bardzo wyraźnie widzialne. Uniknęliśmy tym sposobem niepotrzebnych konfrontacji. Alexandria okazała się być dalej niż myślałam. Droga zabrała nam całą noc. Brak snu nie doskwiera mi bardzo, bo to tylko jedna noc. Bywało, że nie spałam więcej. Mimo wszystko, czuję się okropnie rozkojarzona i otumaniona. Czemu więc się nie zatrzymamy? Ogromne fortyfikacje na horyzoncie ciągną nas z niezwykłą siłą. To już. Miasto. Bezpieczne miejsce, które wypełnione jest po brzegi naszymi. Brak mutów, obcych, wilków, niedźwiedzi. Bezpieczeństwo. To miejsce to nasza kryjówka. Ucieczka od uciekania. Czuję tym większe przerażenie im bliżej jesteśmy. Mury są kolosalne. Widocznie stabilne. Nie poddałby się łatwo atakowi mutów. Miejsce to jest nawet większe i ewidentnie lepiej ochronione niż Denver, czyli miasto które w mojej opinii było twierdzą nie do zdobycia. Mury nie są drewniane, ceglane. To kamienne ściany. Wysokie na około 10 metrów. Zasłaniają całe wnętrze tego miejsca. Jak ja tam znajdę Anye? To musi być gigantyczne. Ile ludzi mieści? A jak nie mieści żadnych? Moje serce zaczyna bić szybciej. Rozglądam się wkoło i z niepokojem stwierdzam, że idziemy zarośniętą i zniszczoną autostradą prosto pod ogromną czarną bramę. Widoczne są gdzieniegdzie zniszczone, spalone, zawalone domy, lub sklepy. Nie przyglądam się im długo. To ruiny. Nic ciekawego. Wkoło walają się okazjonalnie szczątki, które nie wpływają na mnie specjalnie. Ile już ich widziałam. Idziemy w milczeniu. Len i Holden z przodu. Colton trzyma się blisko mnie, lecz dalej zachowuje dystans. Jest lepiej. No i ja. Jak zawsze na tyłach. Kiedy dostrzegam czarny cień na szczycie kamiennego muru obronnego Alexandrii moje serce zaczyna bić szybciej. Robi mi się weselej i cieplej. Zaczynam czuć, że już nie muszę się sama o siebie ciągle bać. Są inni. Brama ku mojej wielkiej uldze zaczyna się powoli otwierać. Czy to niebo? Mimo iż do miasta wchodzimy bez najmniejszego problemu, nieufne spojrzenia strażników porozstawianych na wysokim murze wprawiają mnie w niepokój. Radośnie przechodzę przez próg ogromnej na 5 metrów bramy, która wygląda jakby ktoś malował ją smołą. Z rozczarowaniem zatrzymuje się w odległości około 4 metrów od kolejnej bramy. Ta jest o wiele mniejsza. To bardziej kraty, a nie brama. Czarne, zakończone niby grotami strzałek, kraty. Nie wiem nawet w którą stronę się otwierają. Ciemna brama za mną powoli się zamyka. Dopiero teraz dostrzegam dwóch wysokich mężczyzn, którzy z dwóch stron cienistych wrót kręcą kołowrotami, które z kolei prawdopodobnie zasuwają ogromne drzwi. Mężczyźni są ubrani bardzo biednie. Nie jak strażnicy. Mimo takich czasów, ci którzy chronią nas mają swoje udogodnienia jak odpowiedni strój. Ci tu sprawiają wrażenie chłopów, a nie obrońców. Mają na sobie podarte czarne spodnie i brązowe starte koszulki, które widocznie za luźne, tylko pokazują jak wychudzeni ci mężczyźni są. Buty to najwidoczniej było za wiele. Mężczyźni chodzą boso po piaszczystym podłożu. Włosy? Nie mają żadnych. Brama się zamyka, a my pozostajemy uwięzieni. Kamienne ściany, które są murem, otaczają nas z prawej i lewej. Dają nam też obraz jak gruby ten jest. Spoglądam zdumiona po twarzach moich towarzyszy, którzy również rozglądają się niepewnie po pustej przestrzeni.
-Wy!- krzyczy nagle ktoś z przodu i zbliża się do krat. Patrzę nieufnie w stronę niewysokiego mężczyzny, który zapatrzony w swój notes wskazuje na nas palcem. Za nim widoczni są trzej inni znacznie wyżsi panowie. Szybko orientuje się, iż ci nie są ubrani tak ubogo jak dwaj stojący za nami. Mężczyzna ma ciemne włosy. Jest młody. Ma około 28 lat? Może więcej. Nosi zszarzały sweter i przetarte spodnie moro. Jego buty to ciężkie trepy, które swoje już zapewne przeszły. Ich kolor natomiast to brąz. Mężczyzna podnosi na nas swój zdumiony wzrok i z irytacją mówi:
-Specjalne zaproszenie wystosować?- z totalnego otumanienia pierwszy wydostaje się Holden. Blondyn szybszym krokiem zbliża się do mężczyzny. W ślad za nim rusza Len. Ja również niepewnie i bardzo powoli zaczynam się zbliżać. Patrzę z konsternacją na twarz tego niewysokiego człowieka, który tak mnie ciekawi. Dawno nie widziałam kogoś innego. Dawno nie stałam blisko kogoś innego. Kiedy ten spogląda na mnie z nutą zdumienia, szybko spuszczam wzrok.
-Na stałe, czy przechodem?
-Jakie to ma znaczenie?- pyta znudzony Holden.
-Jeżeli Przechodem musicie zapłacić cło. Jeżeli na stałe to muszę was wpisać na liste do pracy.
-Cło? Lista pracy?
-Miejsce musi zostać jakoś utrzymane. Jeżeli chcecie tu być chwilowo podacie ilość dni, a my naliczymy za to cło. Jeżeli zostajecie na stałe to musicie mieć tu swój wkład.
-Od kiedy takie coś funkcjonuje? Miasta były wolne.- mówię bardzo cicho. Jestem lekko zdumiona. Co to za nowe przepisy?
-Teraz tak nie jest. Za dużo was szwędaczy przydarło do miasta. Idioci myśleliście, że dacie radę, ale jak zagrożenie się zwiększyło to teraz chcecie żerować na obywatelach miast. Gdyby to zależało ode mnie to byś nie przekroczyła czarnej bramy, więc zamknij się i odpowiedz: Przechodem czy na stałe?- mężczyzna patrzy na mnie jak na dzikuskę. Jak na kogoś, kto przyszedł wykorzystać wszystkich w tym mieście, a to przecież koczownicy dostarczają większą część towarów miastowym... co się wydarzyło? Jakie większe zagrożenie?
-Przechodem...
-I oby.. ilość dni?
-3?- brunet obraca się na pięcie. Zbliża do stojącego za nim blondyna, który ubrany jest w bardzo podobny sposób. Zabiera od mężczyzny niewielki czarny przedmiot i wraca do nas.
-To będzie równe 130 monet.
-MONET?- parska Colton.- skąd mamy mieć monety?
-Mam w dupie skąd. Nie macie to jazda do innego miasteczka dzikusy..
-Poczekaj..- mówi Len, gdy wściekły strażnik zaczyna odchodzić.-Możemy się dogadać...- w tej chwili dochodzi do mnie coś bardzo ważnego. Szybko wyciągam rękę za siebie i powoli wsuwam ją do kieszeni w spodniach. Ona tam ciągle była. Lekki ścisk w sercu powoduje u mnie dyskomfort. Muszę ruszyć dalej. A to świetna okazja. Zwłaszcza teraz. Wyciągam przed siebie złoty wisiorek, który kończy się różowym kamieniem z wyrytym ''M''. Mai. Widzę jak oczy strażnika zaczynają się mienić. Nigdy nie sądziłam, że wisiorek za dolara będzie moją przepustką do lepszego życia.
-Nie bądź śmieszna... to jakieś badziewie..- i puf.. no tak.. jednak nie jest takim idiotą za jakiego go uważałam. Czuję się głupio, ale dalej trzymam wisior przed sobą.
-Mav schowaj to! To zbyt drogie!- mówi Colton i chwyta moją dłoń. Patrzę na niego jak na szaleńca. Co?- Jak możesz machać tym? Wiesz ile się namęczyłem, żeby to zdobyć. Nasza babcia Marigold mówiła, że to najcenniejszy przedmiot jaki nasza rodzina miała..- aaa już rozumiem.- To nie warte takiej ceny!
-Masz rację... wybacz..
-Pokaż to!- mówi po chwili bacznie przyglądający się nam mężczyzna za kratą.
-Wpuści nas pan?- pytam robiąc przy tym największe oczy jakie tylko potrafię. Ten patrzy na mnie niepewnie, ale widocznie walczy sam ze sobą, by nie powiedzieć ''tak''. Jednak jest idiotą.-Wtedy przemyślę czy nie oddać tej rodzinnej pamiątki wartej taki majątek...
-Mavi nie możesz to takie cenne!- lament Coltona prawie wywołuje u mnie śmiech.. BA- histerię. Walczę jednak, by w tej roli wypaść jak najlepiej.
-Colton... nie mamy wyboru.
-Dobra. Już.- mówi mężczyzna tym samym przerywając nam tę niezwykle dramatyczną scenę.- Wchodzicie, ale naszyjnik jest mój.
-Jeżeli taka jest cena..- mówię spuszczając głowę.
-Mav!- cichy głos Coltona uderza o moje bębenki słuchowe. Łaskocze je i rozśmiesza mój umysł. Tak słabo udaje, a jednak nam się UDAJE. Kraty podnoszę się w górę. Dalej imitując okropny ból zbliżam się do mężczyzny. Typowy człowiek XXIIw. Żywi się czyimś bólem, stratą, cierpieniem. Wpuścił nas za BÓL. Nie za naszyjnik. Tacy są ludzie... Wystawiam rękę przed siebie by artystycznie zakończyć tą szopkę. Zaciskam oczy i ... moja ręka drży. Idzie mi tak dobrze, bo jednak czuję ukłucie w sercu. Jeżeli wypuszczę ten naszyjnik.. wszystko co wiążę się z nią.. zniknie. Czy już nie zniknęło? Otwieram dłoń i uwalniam biżuterię, która wpada prosto w chciwe łapska tego... uroczego.. pana.
-OH NIE!- ponownie.. Colton zaczyna biadolić i łkać w tak nieudolny sposób, że cicho parskam. Na szczęście jestem już odwrócona tyłem do dumnych ze swojej zdobyczy i zachowania strażników. Chwytam chłopaka pod ramię i ciągnę w stronę głębi miasta. Przy okazji mijamy całkowicie zdumionych Len i Holdena. Uśmiecham się do nich tylko i tym samym daje znak, by SZYBKO się oddalić. Przed nami maluje się coś strasznego... Ominęło nas znacznie więcej niż myślałam...
Brak Weny :/
Majówka :/
ALE JA TO JA I JESTEM XDDD
Do następnego ;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top