2/41



Biegnę. Trzyma mnie za rękę. Mocno ciągnie w swój ślad. Nie znam go. Jest ubrany cały na czarno. Czarna kurtka, która nie odsłania ani skrawka skóry. Czarne spodnie, za duże i szeleszczące. Czarne buty, wysokie i wygodne. Myślałam, że będzie ich więcej. Kazali mi nałożyć na siebie szary płaszcz. Tonę w nim, ale nikt nie może poznać, że to ja. Nastąpiła zmiana planów. Do Golden Meadow nie możemy już lecieć. Istnieje za duże ryzyko. Sfera nieba już dawno do nas nie należy. Na powierzchni przy południowym wyjściu z Podziemia czekają na nas dwa transportery, mieszczące po dwanaście osób. W mojej głowie dalej błyszczy obraz Anyi. Jej smutne oczy. Megan dostarczyła mi mój strój, który Dupree kazał przekazać. Zwykłe wojskowe szmaty. Ciche buty, szerokie spodnie czarnej barwy, ciemna, dopasowana, termo-aktywna koszulka z długim rękawem i na to wszystko kurtka, moro. Wszystko, oprócz koszulki i butów za duże. Spodnie ostatkiem sił trzymają się na skórzanym pasku. Mimo to, jest mi wygodnie. Przebiegłam już dwie wyższe dzielnice, by trafić do tej ostatniej. Trafiłam do tej, która wśród pozostałych odznacza się jednym. Smrodem zgnilizny. Odorem ludzkich zwłok. Znam ten zapach dobrze. Ludzie tu rozmawiają, śpią i srają na stojąco. Jest ciasno, duszno. Łatwo zostać okradzionym. Sama kilkakrotnie byłam bezwstydnie chwytana, ciągnięta za płaszcz. Jakby otaczający mnie ludzie, uważali takie zachowanie za normalne. Sklepy są puste. Pełno tu podejrzanych, osobników z kapturami szczelnie nasuniętymi na cieniste twarze. Co zakręt słyszę jęki kobiet, krzywdzonych przez silniejszych od nich mężczyzn. Kobiet, na które nikt nie zwraca uwagi, bo czym jest tu kobieta? Kolejną gębą, która musi zjeść. ''Pro-kreatorką'' innej gęby, która również będzie musiała jeść. A jedzenie jest ważne. Widziałam już dwóch starców, którzy wydzierali sobie kawałek chleba, tak mały, że ledwo dostrzegłam, iż to faktycznie chleb, prosto z ust. Boje się, a bywałam w gorszych miejscach. Nawet nadziemne miasta tak mocno nie upadły, a to one były wystawione na całe niebezpieczeństwo nieba, na ataki koczownicze. Co chwilę dotykam przyczepionej do piersi czarnej skrzynki, w której będą znajdować się lekarstwa, bandaże. Tam chowam serum. Czuje się, jakbym faktycznie należała do wojska i jechała na jakiś pogrom. Tylko, że kilkanaście lat temu. Tak jak tata. On też miał na piersi taką czarną apteczkę. Też tak wyglądał. Prowadzący mnie chłopak ma lekko ponad 20 lat. Jest szybki i silny. Ciągnie mnie, brutalnie zgniatając mój nadgarstek, w głąb szarej dzielnicy. Czuje jak, coś chwyta mnie za rękę. Robi to z taką siłą, że nie mogę zignorować tego dotyku.



-Piękna Pani, daj chleba, daj czegokolwiek!- przed moją przerażoną twarzą maluje się obraz siwego starca. Mężczyzna to chodzący szkielet. Ma krzywe nogi. Można policzyć na jego ciele każdą ludzką kość. Jego skóra jest pomarszczona, nie ma na czym się rozciągać. Głowa prawie zupełnie łysa, rzadko porośnięta siwym puchem. Starzec chucha mi w twarz obrzydliwym fetorem. Jego wnętrze gnije. Nie ma za wiele zębów. Cuchnie. Ma na sobie tylko szarą szmatę, całkiem ubrudzoną jego własnymi odchodami. Zbliża się bliżej i bliżej, jakby chciał mi wygryźć kawałek szyi. Odpycham go, lecz ten z uporem maniaka wraca do pierwotnej pozycji.



-Piękna Pani!!- wśród nas rozpoczyna się szum głosów, które finalnie przerażają mnie jeszcze bardziej. Bez ostrzeżenia, eskortujący mnie młodzieniec uderza siwego w twarz z taką siłą, że ten zatacza się i upada na zimną ziemie, plując krwią.



-Szybciej. Nie zatrzymuj się Pani, bo do ciebie przyjdą.- głos strażnika jest bardzo chłopięcy, a sam on dojrzały. Kiwam tylko na to głową i chowam ją głębiej w szarym kapturze. Idziemy tak jeszcze chwilę. Widzę w kilku alejkach ludzkie stopy i nie wiem tak naprawdę, czy to stopy śpiących, czy zmarłych. Docieramy do krańca zony. Zostaje przepuszczona przez barierki oddzielające tunel południowy od Szarej Dzielnicy. Pełno to nędzarzy.



-Przyzwolenie?- rzuca oschle wysoki strażnik. Za nim dostrzegam pięciu innych. Stojących w równym rzędzie, z karabinami i kolumną noży w paskach spodni. Prowadzący mnie młodzieniec nachyla się do ucha pytającego nas i szepcze mu coś.



-Przechodzić.- rzuca bez zastanowienia kontroler. Znów zostaje pochwycona przez moją eskortę i zaciągnięta w głąb ciemności tunelu południowego. Idziemy tak chwilę. Czuje się osaczona. Przypominają mi się miesiące wędrówek pod ziemią. Przypomina się koniec Bena. Marszczę czoło. Dalej czuje w powietrzu zaduch i zgniliznę. Po chwili jednak zapach ten usuwa się świeżemu powiewowi powietrza. Zaczyna mi się kręcić w głowię, gdy wiatr uderza o moją twarz, niczym bryza morska. Ciemność, powoli zostaje rozproszona blaskiem poranka. W moim sercu rozpoczyna się pewna rewolucja. Miałam na co dzień widok nadziemnej części świata, ale tylko wirowałam w tej części, dalej będąc więźniem Podziemia. Nic nie równa się z możliwością dotknięcia ''ziemi od góry''. Wreszcie znajduje się na powierzchni. Nad głową mam czyste niebo. Bezchmurne. Poranek. Las, który nas otacza wydaje się budzić do życia. Widzę, jak na moich butach osadza się rosa.  Wychodzimy z niewielkiej jaskini. Gdybym była przechodzącym uznałabym pieczarę, za dom niedźwiedzia i ominęła to miejsce szerokim łukiem. Tymczasem, ten niewielki otwór w niewysokiej skalistej górze, gęsto obrośniętej lasem, jest wejściem do spokojnej przystani. Przede mną widoczne są 3 szare transportery. Tak jak zostałam poinformowana. Przy każdym z nich stoi po trzy-cztery osoby. Kierowcy i przypuszczalnie pomagierzy. Patrzą na mnie, na mojego towarzysza, z pewnym uniżeniem.


-Tędy Panno Brice.- rzuca nagle wyrastający przy mnie jeszcze jeden mężczyzna. Odbiera mnie młodemu chłopakowi i kiwając głową daje mu znak, iż może odejść. Po kilku sekundach, moje nogi nie dotykają już mulistej ściółki leśnej, a są w idealnie wysprzątanym, metalowym pojeździe.


-To broń, jakiej będziesz potrzebować.- mężczyzna, który wręcza mi niewielki pistolet wygląda na silnego generała. Jego ręce zdobią gęsto cienkie sieci blizn. Ma na głowie żołnierską czapkę, a na twarzy kilkudniowy zarost.-To Colt M1911. Samo-przeładowywalny. Stary model. Wynaleziony dwa wieki temu, ale nadal niezwykle popularny. To nóż ''świetlik'', nówka. Tym przyciskiem aktywujesz ogień. Świetnie działa na klony. – W tej chwili mężczyzna uruchamia srebrzyste ostrze, które staje w pomarańczowo-czerwonym ogniu.- To nie ma nazwy, ale rozpruwa flaki, jak mój pies mięso. Również aktywowany przyciskiem. Jeżeli wbijesz go komuś kliknij ten guziczek. Zrobisz mu papkę z wnętrzności.- zbiera mi się na wymioty, ale tylko kiwam głową z niesmakiem i zabieram kolejny podłużny nóż z rąk obcego.- Masz też liny, mogą się przydać do wspinania. Mają magnetyczne końce, więc w niektórych przypadkach, nie musisz robić pętli do zaczepienia. Magnesy przyczepią je tak, że tylko guzikiem dezaktywującym będziesz mogła je oderwać. Słyszałem, że celnie strzelasz, więc zapewne rzucać umiesz też. Te 4 perełki są nieduże. Działają jak zwykły granat, ale nie rzucaj ich przed siebie. Lepiej używaj tego w odległości przynajmniej 5 metrów i nawet wtedy zasłoń się czymś. No i to. Nie lekceważ go. Wielokrotnie uratował mi życie.



-Paralizator?



-Dokładnie.- chwytam za niewielkie urządzenie, które emanuje iskrami.



-Jest jeszcze to. Bandaże, woda utleniona i opaski uciskowe. Do zaopatrzenia apteczki dorzuciłem jeszcze nóż, który nadaje się perfekcyjnie do amputacji. Po za tym folia termiczna i maść przyspieszająca gojenie ran. Nie zużywaj jej na zwykłe przecięcia. To by było na tyle. Reszty dowiesz się od swojego generała.- mężczyzna nie czeka na moje pytania, kiwnięcia głową. Obraca się na pięcie i wyskakuje z pojazdu, chwiejąc nim nieznacznie. Zostaje sama. Zaczynam ciężej oddychać siedząc na twardym fotelu. Jednym z wielu.  Zastanawiam się. Kto przeżyje, a kto umrze pierwszy? Jak wygląda Golden Meadow? Co tam jest? Ile nam zajmie ta misja? Co jak nie uda nam się odpalić rakiety? Jak się wydostaniemy? Jak coś pójdzie źle? Wiem, że coś pójdzie źle. To takie oczywiste, że pchamy się do paszczy lwa, a komu uda się z niej wydostać zanim zęby opadną niczym gilotyna? Na tym polega cała zabawa. Rozmyślam tak jeszcze chwilę, gdy do moich uszu dochodzą głosy, znane głosy. Podrywam się w górę. Prostuje kurtkę i po chwili dostrzegam gromadzącą się grupkę osób. Młodych osób. Tych samych, które trenowały z nami w cytadeli. Patrzę na ich twarze i wiecie co? Widzę nad częścią z nich krzyże. Bo część z nich nie wróci. Nie dostrzegają mnie. Są zbyt zaaferowani całym wyjazdem. Zaspani, zaskoczeni. Patrzą na stojącego wśród nich Adlera. 


-Frank, podaj to krzesło.- rzuca swawolnie Richard. Mężczyzna na moje prawo, który siedzi na niskim, drewnianym stołku i rozmawia z innymi niewysokim żołnierzem nagle dostrzega generała i respektując jego prośbę podaje mu niewielki obiekt. Po sekundzie nasz dowódca stoi na siedzisku, jak na podeście i rozpoczyna swój wywód. Opieram się o ścianę pojazdu i nasłuchuje.


-Witajcie dzieciaczki! Zapewne jesteście zaskoczeni tak nagłą pobudką, tym pośpiechem. Otóż bez zbędnego pierniczenia. Do wielkiej cytadeli wparował klon, a wiecie co za tym idzie? Całe Podziemie sra w portki i wypatruje wrogich cieni na niebie. Z automatu, wasze godziny snu zostały skrócone. Nie martwcie się. Odeśpicie w ciężarówkach, bo na odrzutowiec już nie mamy pozwolenia. Ale co ważne. Wiem, że nie stanowiłem autorytetu przez kilka ostatnich dni, ale o to chodzi. Mieliście się skupić na sobie, poczuć presje, że sami musicie odkryć i rozwijać to, co wychodzi wam najlepiej na polu walki. Skupiliście się nad tym, bo byliście pod presją, że ja tego za was nie zrobię. Teraz umiecie tyle, ile umiecie, ale to wystarczy. Do walki z tym, co znajduje się w tej bazie i tak bym was nie przygotował. Nie w takim czasie i nie w takim składzie. Musicie myśleć. Musicie widzieć i słyszeć. Chcieć. Inaczej nic z tego. Wybrali was, bo byliście najlepsi, najbardziej obiecujący, ale tylko część z was, wie jak wygląda powierzchnia naprawdę. Niestety, większość nie. Golden Meadow to baza wojskowa. Wniosek? Jest to miejsce wybitnie strzeżone. Pełno tam zabezpieczeń, pułapek i innych umilaczy czasu. Golden Meadow było również miejscem licznych badań i eksperymentów, więc łatwo można określić, że czeka nas tam mega zabawa. Moje rady? Nie dotykać niczego bez mojego pozwolenia. Nie rozdzielajcie się. To najgorsze, co możecie zrobić. Mój rozkaz, jest ponad cokolwiek. Choćbyście byli w połowie szczania, macie przybiec, jeżeli was zawołam. Jasne?- tłum przerażonych twarzy tylko kiwa głowami. Sama czuje ogromny nacisk.- W bazie znajduje się wielki testowy labirynt. Naukowcy prowadzili w nim jakieś badania nad inteligencją i zaradnością mutantów. Radzę nie podziwiać fauny i flory tego miejsca. Bywała... głodna. Kluczowe postacie w tej wspaniałej przygodzie. Ponownie. Kaya i Rose odpowiedzialne za kodowanie rakiety. Fred- szyfry. Alexander moja prawa ręka. Gdy ja nie wydaje rozkazu, a on to robi, robicie co każe. Maisha, to wasz lekarz, naukowiec i i chemik w jednym. Prześpijcie się teraz. Wiecie, jak używać swojej broni. Po prostu walczcie o swoje życie. Musimy to zrobić razem.- tutaj głos Adlera pochmurnieje. Jakby wreszcie zaczął rozumieć powagę sytuacji, jakby dostrzegał nas jako ludzi i potencjalnych nieboszczyków. Jakby wreszcie zaczął być przywódcą, który będzie mieć nas na swoim sumieniu. O ile on ma sumienie.  -A zanim się rozejdziecie do transporterów.- tutaj jego głos nabiera znów tego żartobliwego zabarwienia, które mnie osobiście specyficznie denerwuje.- Zapomniałem. Panno Brice. Witamy w CrewK.- po tych słowach wszystkie spojrzenia, każde jedno, bardziej, lub mniej zdziwione wbija się w moją sylwetkę i przesiąka przez nią do cna. Przełykam gorzko ślinę. Patrzę w oczy Adlera, a on w moje. Dopiero teraz z tłumu wysuwa się 5 zdziwionych sylwetek. Maisha, Colton, Len, Gregor i Holden. Uśmiecham się do nich niepewnie.-Powodzenia moi drodzy!


Wszyscy jesteśmy ubrani tak samo. Każdy rusza do najbliższej mu furgonetki. Powoli ciała kilku moich, jeszcze obcych, kompanów wskakują do kiwającego się pojazdu. Widzę Gregora, który robi krok w moją stronę, ale zostaje pociągnięty przez Adlera na bok. Również zmartwiona Maisha idzie z nimi.


-Mavis?!- mówi zdumiona, ale lekko zadowolona moją obecnością Len.- Myślałam, że..


-Nie zostawię was samych w tak beznadziejnej sprawie. Wy mnie nigdy nie zostawiliście.


-Nie zostawiałabyś nas, Mav.- rzuca ciepło Holden i obejmuje mnie przyjaźnie.- Mimo, że zaczynam się bać o przebieg tej misji..- prycha cicho.- cieszę się, że jesteś z nami.- to mówiąc, pcha Len, która wyraźnie zadałaby mi więcej pytań i rusza w głąb transportera. Uśmiecham się do nich. Wytłumaczę im wszystko w podróży. Staje nagle oko w oko z Coltonem i błyskawicznie spuszczam wzrok.



-Co tu robisz?- pyta pusto. Denerwuje się.- Miałaś nie lecieć.



-Ale lecę.



-Dlaczego? Nie miałaś pozwolenia..



-Dostałam.



-Kiedy i od kogo?



-Od Edwina.- Podnoszę głowę w górę i krzyżuje nasz spojrzenia. Jest zły, ale ja również powoli tracę cierpliwość.- Wtedy, kiedy mnie zostawiłeś. Na balu.- uśmiecham się złośliwie i już mam się odwracać w głąb, gdy chwyta mnie za dłoń i zatrzymuje.- Boję się o ciebie.- szepczę. Chce mnie przytulić, ale tworzę dystans.



-Nie musisz.- rzucam oschle. Boli mnie jednak w sercu.



-Mav. Cokolwiek by się nie stało. Obiecaj, że będziesz blisko mnie. Nawet jak będziesz tak obrażona, jak teraz.- podnosi mój podbródek i również nie zadając więcej pytań wyczekuje odpowiedzi. Patrzę w jego oczy, które wciągają mnie, jak zawsze w swój głąb.



-Dobrze.- mówię nie odwracając wzroku. Chłopak patrzy na mnie jeszcze chwilę. Nachyla się lekko w przód i zastyga. Patrzymy na siebie wyczekując. Żadne nie robi nic więcej. Chłopak całuje mnie lekko w czoło, a ja wzdycham ciężko. Obydwoje siadamy na dwóch wolnych jeszcze fotelach. Nie obok siebie. Transporter powoli się zapełnia. Słyszę krzyki i kroki na zewnątrz. Panuje odprawa. Zapinam się pasem bezpieczeństwa i obiegam szybko wzrokiem moich towarzyszy podróży. Widzę Rose i Kaye. Alexandra i Freda. Len i Holdena. Coltona i kilka obcych mi osób. Zastanawiam się kto jest kim. Poznam ich dopiero teraz. Przed nami kawał drogi. Kilka nocy. Będziemy mieli czas, na rozmowy.


-Zapnijcie pasy! Wyruszamy.- rzuca ten sam mężczyzna, który instruował mnie w temacie broni. Pojazd powoli rusza, a moje ciało zaczyna się lekko kołysać. Podwójne drzwi na samym tyle auta zamykają się z trzaskiem. Widzę w niewielkich oknach, umiejscowionych na nich, kilka sylwetek. Oni zostają, ale, czy są bezpieczni? Otaczający nas las staje się coraz bardziej gęsty. Jadę i nagle robię się senna. Myślę o Coltonie. Tak. Teraz myślę tylko o nim.  Zastanawiam się nad jednym. Moje serce bije jak szalone. Boje się teraz. Nie czułam tego wcześniej, ale teraz.. Teraz zaczynam rozumieć i się boje. Popełniłam błąd? Jak mu powiedzieć, że noc wcześniej byłam z Loganem? Auto przyspiesza. Obraz się zamazuje.



-Módlcie się do Boga. Teraz już tylko on nad wami czuwa...





                                                                KONIEC CZĘŚCI 2A.


Do następnego ;*



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top