2/37


-Wyglądasz fantastycznie!- rzuca, siedząca na miękkiej, kremowej kanapie, Len.



-Nie jestem pewna...- mówię patrząc na swoje odbicie w lustrze. Mam na sobie długą suknie w kolorze bordo. Ma opadające ramiona, które dokładnie eksponują moje, wystające obojczyki. Jest stosunkowo prosta, ale jednak w pewnym sensie niezwykła. Dlatego się w niej dziwnie czuje. Wydaje się nie być dla mnie.


-To źle! Wyglądasz olśniewająco, Mav.- dopowiada obecna również Cat. Dziewczyna ma na sobie suknie do kolan, w kolorze zgniłej zieleni. Ta barwa idealnie pasuje do jej włosów. Nie ma wysokich butów, a raczej buta. Jej stopę zdobi srebrna balerina. Ma włosy upięte w koka i pierścień na serdecznym palcu. Zastanawiam się, czy ten pierścień to zwykła błyskotka, czy prezent od Willa. Te myśli psują mój humor.


-Ty również, Cat. Wi...- zaczynam chcąc ją pocieszyć, ale błyskawiczny grymas na jej twarzy mnie powstrzymuje. Nie chce by go wspominano. Jest za wcześnie.- Wiele dziś zrobiłyście dla mnie. Sądzę, że tyle już wystarczy. Dołączę do was na balu.


-No co ty!- rzuca oburzona Len. Siedzi w złotej, połyskliwej sukni, która ciągnie się do ziemi niczym wodospad i rozlewa po podłodze, jak woda. Wygląda nieziemsko. Jej włosy perfekcyjnie proste, makijaż bezbłędnie dopasowany. Jest jak anioł. Patrzę na nią i ponownie zaczynam źle się czuć w tej kreacji. Do niej to pasuje. Wygląda niezwykle. Jak to ona. Ja? Ja zawsze gdzieś nie będę pasowała w stu procentach.- Idziemy tam razem.


-Nie powinnaś iść tam z Holdenem?- pytam poprawiając ciągle dokuczające mi loki. Moje włosy są lekko falowane. Nie przywykłam do takich fryzur. Nie przywykłam do wysokich butów, w złotych odcieniach i sukni, tak pięknych, że aż strach je ubierać. Wszystko mnie swędzi.  Czas przywyknąć. Jestem córką Brice.


-Miał załatwić kilka swoich spraw. Po za tym chciałam zrobić efektowne wejście.


-Z pewnością je zrobisz.- mówi spokojnie uśmiechająca się Cat. Przy brunetce wygląda o wiele bardziej szaro, nijako, skromnie. Siedząc z nią i Lenvie mam wrażenie, że widzę pękającą górę lodową. Len jest przyczyną jej pękania. Cat straciła miłość swojego życia, Len właśnie ją zyskała. To bolesne widzieć, że ktoś ma to, czego my już nigdy nie będziemy mieć, prawda?



-Maisha również będzie na balu?- pyta ubrana w złoto dziewczyna.


-Wydaję mi się, że tak. Nie mówiła, co prawda na pewno, ale wydaję mi się, że nie przepuści ostatniej okazji, by się wyszaleć. Chyba...- uświadamiam sobie fakt, że nie umiem określić, jak zachowa się moja rodzona siostra. Nie wiem, czy jest typem imprezowiczki, czy raczej flegmatyczną miłośniczką książek.


-A ta nowa? V-coś tam?


-Vee?


-Nieważne, ona ma być?


-A skąd ja mam to wiedzieć?- wzruszam ramionami niespecjalnie zainteresowana rudowłosą i jej obecnością. Poprawiam swoje usta chusteczką i dalej niezadowolona miźwię włosy.


-No ostatnio zaobserwowałam, że chyba się dogadujecie, więc może wiesz. Zostaw już te włosy!- nakazuje zirytowana moim zachowaniem Len.


-Wybacz, chce wyglądać... normalanie.


-Wyglądasz ślicznie. Nie dotykaj tego. Colton będzie zachwycony.


-To samo mogę powiedzieć tobie. Holden oszaleje na twój widok.- podchodzę do brunetki i przysiadam na zamszowej kanapie. Zatapiam się w meblu i chwytam dłonie dziewczyny.


-Naprawdę okropnie się cieszę, z waszego szczęścia.- błękit oczu brunetki wydaje się stawać jeszcze bardziej intensywny. Promienieje. Widząc ją uświadamiam sobie, jak wygląda osoba prawdziwie zakochana. Odwzajemnia uścisk mojej dłoni i uśmiecha się szeroko. Tę scenę rozprasza cichy stukot stóp Cataliny, która podrywa się w górę, z pobliskiego fotela i szybuje w stronę drzwi od windy. Patrzę najpierw całkiem zdumiona, potem lekko zamroczona, aż wreszcie rzucam w stronę szatynki.


-Cat?


-Wybaczcie dziewczyny, ale zapomniałam czegoś z pokoju...- mówi jękliwie dziewczyna. Jej głos wydaje się rozgoryczony. Nie pokazuje swojej twarzy. Rozmawiam z jej plecami. Dochodzi do wyjścia. Wciska guzik i czeka.


-Caty..- zaczyna Lenvie wyraźnie wiedząc, o co chodzi. Chce to naprawić, załagodzić.


-Spotkamy się na balu.- rzuca sucho Cat i wchodzi do otwierającej się windy. Drzwi zamykają się błyskawicznie i porywają dziewczynę w dół. W pokoju zapada całkowita cisza. Len nie patrzy na mnie, ani ja na nią. Nieświadomie zraniłyśmy Cat. Szczęście Len ją rani. 


-To było...- zaczynam.


-Nieodpowiednie.- dopowiada Len.


-Nie.- dziewczyna podnosi na mnie swój smutny wzrok.


-Mavis? Nie można mówić przy osobie, która właśnie straciła narzeczonego, jak się jest szczęśliwym z powodu własnego ślubu. Ona też może planowała taki...


-Nie możesz być smutna, bo straciła Williama. Bądź szczęśliwa, że ty dalej masz Holdena. Cat upora się w końcu z tym, co ją spotkało. Teraz jest za wcześnie. Musimy to tylko zrozumieć i przeczekać.


-Tak okropnie jej współczuje. Straciła wszystko. Nogę, Willa, przyszłość. Nie wyobrażam sobie życia bez Holdena.


-Wszystko będzie dobrze, Lenie.- mówię i głaszcze plecy dziewczyny, które błyszczą od cekinów.- Jesteście razem, to najważniejsze. Nic was nie rozdzieli, to widać.- prycham, lecz ona dalej pochmurnie przygląda się swoim stopom.


-Boje się tej misji. Właśnie dlatego, bo jesteśmy razem. Catalina również straciła Wiliama po zaręczynach. Wszyscy mówią, że Golden Meadow to misja samobójcza. To bezsensu. Adler nas w ogóle nie szkolił. Sami ćwiczyliśmy, podczas, gdy on dłubał sobie w zębach.


-Dlaczego bierzesz w tym udział w takim razie? Len, ja od was niczego nie wymagam..


-Sama bez niego nie podjęłabym się tego, ale on jest na tyle dumny, że nie może siedzieć bezczynnie, gdy inni idą ratować nasz świat. On również musi go uratować. Nie zostawia nikogo w potrzebie i to jest jego największy problem. Tego też nie mógł. Nie zmuszał mnie do wzięcia udziału w tej sprawie. Nigdy by tego nie zrobił, ale.. ja nie mogę pozwolić mu iść samemu. Nie mogłabym siedzieć tu, gdy wy walczylibyście o życie tam. Nie mogłabym spać z tą świadomością, że któreś z was może właśnie umierać...- te słowa całkowicie upewniają mnie w przekonaniu, że nie mogę niestety posłuchać Anyi. Adler może chcieć mnie wykończyć, może to samobójcza misja, ale są ludzie, którzy idą na to, bo chcą ratować nas wszystkich. Nawet jeżeli to podstęp, nawet jeżeli mam tam umrzeć, to pójdę tam by uratować ich, by spróbować im pomóc, by być w razie, gdy nikt inny już nie będzie w stanie. Nie zabiły mnie muty, gdy miałam 7 lat, nie zabił mnie Ben, nie zabili mnie jeszcze ONI. Dlaczego jakiś pseudo generał ma to zrobić? Nie potrafi nawet dobrze nas wyszkolić. Jestem Mavis Brice. To coś znaczy.


-Musimy już chyba iść.- wzdycha ciężko Len i podnosi się z wygodnej kanapy. Ja również, niechętnie i chwiejnie staje na równe nogi.


-Zwalmy ich na kolana.- mówię z udawanym entuzjazmem.


-Wyglądasz przepięknie Mav. Colton naprawdę nie wie, jak ogromne ma szczęście.- uśmiecham się do Len, ale ku mojemu zdumieniu robię to naprawdę na siłę. To sztuczny uśmiech. Brunetka mija mnie i rusza do windy, podczas gdy ja sama zaskoczona moją reakcją zastanawiam się przez chwilę. Dlaczego nic z tego, co ma się wydarzyć, mnie już nie cieszy. Brakuje mi tego jednego puzzla.


-Winda nie czeka wiecznie!- krzyczy, z wnętrza złocistej puszki, Len.


-Idę.- mówię. Wcale nie chce.


COLTON.


-Jak się bawisz?- pyta pojawiający się nagle Holden. W ręce trzyma kieliszek z szampanem, który buzuje. Ma na sobie czarny, dostojny garnitur. Jak każdy mężczyzna w tym pomieszczeniu, wygląda dumnie. Stoimy w rogu ogromnej sali balowej. Wypolerowany parkiet lśni złocistym blaskiem, a pomarańczowo- żółte ściany i wszechobecne świeczki dodają miejscu uroku. Widzę obrazy, szklane okna i widok na ciemniejące ulice Podziemia. Jest bardzo przytulnie, duszno, ciasno i elegancko. Ogromna masa, doskonale obytych i ubranych ludzi, lawiruje na parkiecie, lub siedzi i rozmawia przy ciasno zastawionym stole. Masa dań, drinków i możliwości zabawy. Ja jednak nie czuje tego w ogóle. Stoję w kącie. Obserwuje ten beztroski, sielski obraz.


-Tak jak ty.- kwituje i spoglądam na rozbawioną minę Holdena. Sam jednak jestem poważny. Czuje się nieswojo.


-Nie ten klimat.


-Zdecydowanie.- na chwile milkniemy. Holden poszukuje wzrokiem Len, a ja? Ja dalej kontynuuje swoje obserwacje. Szukam sam nie wiem czego. Coś nie daje mi spokoju. Moją uwagę przykuwa jeden nieoczekiwany widok. Rude, wręcz wiśniowo- czerwone, włosy przemykają między tłumem. Nie patrzy na mnie. Idzie dumnie przed siebie. Każdy, kto ją dostrzega odsuwa się, jakby bał się jej dotknąć. Jakby jej ciało miało zabić śmiałka, który spróbuje. Przekręca na chwile głowę. Eksponuje swoją szyje, przyozdobioną złotym wisiorem, idealnie pasującym do jej czarnej, obcisłej sukienki. Materiał, z którego jest wykonana, świeci, jak gdyby tysiącem gwiazd. Ma mocny makijaż. Długie i czarne rzęsy chowają to, co tak mnie paraliżuje. Jej oczy. Idealnie niebieskie tęczówki wbijają się we mnie, w sposób tak obojętny, że aż bolesny. Dziewczyna przelotnie, bez większych emocji i zachwytów po prostu zerka na mnie i idzie dalej. Jak modelka, jak jedna wielka tajemnica. Nie do zdobycia. Nie wiem nawet jak, ani czemu, ale czas zwolnił. Czuje jego nagłe przyspieszenie, gdy Vee niknie w tłumie.


-A oto i moja ukochana!- krzyczy głośno Holden. Wybudza mnie z transu, w który sam nie wiem kiedy, zapadłem. Patrzę na jego rozpromienioną twarz. Jego oczy błyszczą. Uśmiechem eksponuje zęby. Odkręcam głowę, w kierunku, który go tak interesuje i dostrzegam je. Obydwie wyglądają, jak najdroższe obiekty tej ziemi. Są piękne. Sam się uśmiecham.


-Teraz dosłownie mogę ci mówić złotko.- mówi śmiejący się Holden, komentując błyszczącą suknie Lenvie. Dziewczyna przytula swojego wybranka i składa na jego ustach jeden drobny, ale bardzo szczery pocałunek. Para wygląda na tak mocno w sobie zakochaną, że jest to dla mnie aż niezrozumiałe, nierealne, sztuczne. Jednak wiem, że ich miłość jest prawdziwa. To dziwi mnie najbardziej.


-Cudownie wyglądasz.- mówię cicho, gdy tuż przede mną pojawia się Mavis. Dziewczyna w swojej długiej, bordowej sukni wygląda nieziemsko. Uśmiecha się niepewnie. Blond loki przysłaniają jej twarz. Wygląda tajemniczo, ale ja znam jej tajemnice. Dlatego wygląda dla mnie jak moja Mav.


-Ty również.- kwituje dziewczyna poprawiając mi drżącą ręką marynarkę.- Widziałeś Mai? Anye?- pyta , jakby poddenerwowana.


-Coś się dzieje?- pytam zdumiony jej zachowaniem. Myślałem, że te niewinności ma już za sobą. Parą nie jesteśmy od wczoraj.


-Nie czuje się dobrze...- tłumaczy dziewczyna. I przykuwa moją uwagę jeszcze bardziej. Nie wygląda na chorą, ale omija mój wzrok. Nie chciała mnie pocałować. Coś jest nie tak, czy czegoś mi nie mówi? Nagle podskakuje, bo śmiech stojącej za mną Len jest zbyt głośny.


-Proszę panią do tańca.- mówi kłaniający się w pół Holden.


-Nie mogłabym odmówić.- odpowiada Len, intonując damę. Wyglądają śmiesznie, ale równocześnie uroczo. Czują się ze sobą tak komfortowo. Tak dobrze. Gdy są razem otoczenie znika.


https://youtu.be/hgIc3fj9iuU



-Może my też zatańczymy?- pytam wystawiając dłoń w stronę blondynki. Dziewczyna patrzy na nią nieufnie, po czym chwyta ją powolnie, delikatnie, jakby robiła to po raz pierwszy. Uśmiecha się lekko i ledwo zaciska na niej palce. Wydaje się być zaspana. Boje się ją mocniej dotknąć, by jej nie skruszyć, nie zepsuć. Jest to na swój sposób intrygujące. Ruszamy na środek tłocznej sali. Dziewczyna ustawia się tuż przede mną. Jej sukienka w sposób niezwykle elegancki faluje wkoło, by nagle znieruchomieć. Zatrzymujemy się i czekamy. Chwytam ją w talii i przysuwam do siebie na tyle blisko, że pomiędzy nami nie ma ani centymetra luki. Na ten ruch dziewczyna otwiera nieznacznie usta, jakby jej to nie odpowiadało. To mnie niepokoi. Nie patrzy mi w oczy. W tym momencie muzyka ustaje i zostaje zastąpiona całkowicie inną. Do moich uszu dobiega nieznany, ale niezwykle majestatyczny utwór. Spoglądam w stronę praktycznie niezauważalnych skrzypaczek, niknących w tłumie, który na chwile zamarł i pogrążył się w oczekiwaniu na ciąg dalszy. Patrzę w jej oczy. Ciemniejące w słabym świetle wszechobecnych świec. Nie patrzy na mnie. Muzyka rusza, a wraz z nią i my. Nigdy nie tańczyłem. Ona również. Dlatego zgrywamy się w swoim amatorskim układzie. Zgrywamy się, w naszych wyobrażeniach tańca. Lekko i z gracją zaczynam ją prowadzić. Lawirujemy wśród tłumu, który dostojnie i z wdziękiem motyla mija nas, opływa i rozbiega się we wszystkie strony pomieszczenia. Patrzę w jej oczy, a ona nimi ucieka. Przygląda się wszystkim nas mijającym. Wszystkim oprócz mnie. 


-Zrelaksuj się.- szepczę przyciągając jej spięte ciało do siebie. Wpół objęci lecimy, jak gdyby po niebie dalej nie zważając na nic. Muzyka delikatna, jak ona, dobiega do moich uszu. Niepokoi mnie.


-Nie mogę.


-Dlaczego?


-To wszystko nie dla mnie.- gładzę jej plecy kojąco. Chce jej pomóc, ale ona mi nie pozwala.


-Wiem.- odpowiadam krótko chcąc skupić się na tańcu. Chcąc skupić się na niej samej.


-Ta misja...- jej głos, jak echo, kręci się gdzieś w tyle mojej głowy. Zamykam oczy. Czuje spokój, ulgę.


-Nie chce, żebyś brał w niej udział.- przytomnieje. Nie patrzę na nią jednak. W tej chwili przyglądam się obrazowi za nią. Ludziom, otoczeniu. Jestem spokojny. Do momentu. Coś przykuwa moją uwagę. Mknie wśród pozłacanych kolumn wielkiej sali balowej. Jest cieniem. Wybudza mnie.


-Mavis.. wiesz..- zaczynam rozkojarzony.


-Nie o to chodzi.- dziewczyna mi przerywa. Jej głos niknie. Zagłusza go bicie mojego serca, które nagle przyspiesza. W jednej sekundzie wszystko ciemnieje, jeszcze bardziej.- Nie ufam Adlerowi.- przełykam ślinę widząc, jak bezkarnie kroczy między bawiącymi się gośćmi.- Nie chce, żebyś brał w tej misji udział sam, a ja nie mam pozwolenia. Musisz mi pomóc dostać się jutro na statek.- Nic nie odpowiadam. Dalej tańcząc niespokojnie gubię i ponownie dostrzegam ten cień. Patrzy na mnie. Obserwuje mnie. Jak tu się dostał?


-Colton. Pomóż mi proszę...- głos Mavis jest prawie niesłyszalny. Odbija się gdzieś w oddali. Jest nieważny. Woła mnie, ale ile razy to robił, bez potrzeby? Ignoruje go. Nie mogę inaczej. Patrzę na obcego. Przenikamy obiekty, osoby, dźwięki. Muzyka przyspiesza. Staje się bardziej dramatyczna. Pełna emocji, złych emocji. Dziewczyna odpycha się ode mnie i tworzy ponownie dystans. Pochmurnieje i kręcę się jeszcze szybciej. Szukam go, a on powoli zlewa się z kolorami wnętrza. Patrzę natrętnie w ciemne dziury między kolumnami, ale one cały czas ode mnie uciekają. On ode mnie ucieka. Zaciskam dłonie na talii Mavis, chcąc jakkolwiek się obudzić ze stanu, w jaki popadam. Ze stanu, jaki mnie irytuje. Nie rozumiem. Co się znowu dzieje? Co się znowu ze mną dzieje?! Dlaczego to wszystko ma miejsce? Jak mogę od tego uciec?! Co powinienem zrobić? Patrzę. Szukam. Gdzie jest? Zatrzymujemy się wraz ze wszystkimi naokoło. Muzyka ustaje. Zamieram. Jestem zdyszany, przestraszony, roztrzęsiony. Piszczy mi w uszach. Nie widzę jej. Nie widzę go. Gdzie jest?! To paranoja. Czuje jak ciepło jej ciała mnie opuszcza. Spoglądam w dół, by dostrzec jej wściekłą minę. Odsuwa się ode mnie. Na środku tej pięknej sali. Patrzy mi prosto w oczy. Gniewnie, pewnie. Czuje się winny, brudny. 


-Mavis..


-Nie. Ciebie już od dawna tam nie ma prawda?- pyta retorycznie i z wielkim żalem przełyka widocznie ślinę. W jej oczach tlą się słone łzy.


-Nie rozumiesz.. ta cała sprawa... Po prostu odpuść..- kwituje zmęczony jej ciągłymi pomysłami. Ciągłymi problemami. Widzę, jak szeroko otwiera na te słowa oczy. Powiedziałem o jedno zdanie za dużo. Dalej jednak rozglądam się niepewnie po sali. Jestem spięty. Ona to widzi. Wyczuwa.


-Dlaczego nijak mi nie pomagasz? Dlaczego w ogóle nie próbujesz mnie wesprzeć? Zrozumieć? Słuchasz mnie w ogóle? Dlaczego jesteś taki zdenerwowany? Co się dzieje?- pyta przecierając moje mokre czoło. Wzdrygam się.


-Mavis...- Widzę. Wychodzi z sali. Nie mogę tego zaprzepaścić. Nie mogę tego zepsuć. To jest szansa. Długa, czarna peleryna faluje w kierunku drzwi wyjściowych. Dlaczego nikt nie zwraca na nią uwagi. To przywidzenie? Mara? Moja wyobraźnia. Nie mogę tego tak zostawić. To szansa... 


-Muszę iść. Poczekaj tu, dobrze? Wrócę.. 


-Co? Gdzie idziesz? Colton?!- pyta wyraźnie zdumiona moim zachowaniem. Trzyma lekko mój policzek. To ja odrzucam jej dłoń. Ona jej nie zabiera. Omijam dziewczynę, a ta tylko obserwuje moje poczynania, całkowicie zszokowana. Nie mogę jej teraz wyjaśniać. Nie mogę również z nią zostać. Czas ucieka. Podjąłem ryzyko, teraz muszę działać.


-Colton?!- dziewczyna krzyczy za mną ponownie, a ja tylko połowicznie się odwracam by pokazać jej, że nie mogę zostać. Słyszę żal w jej głosie i to mnie rozrywa, ale nie mogę postąpić inaczej. To silniejsze ode mnie. Chce zaznać spokoju. Wzruszam ramionami i wychodzę. Zostawiam ją piękną, samą, na środku tej magicznej sali. Muzyka taka, jak nigdzie. Rzadko grana. Dostojna. Inna. W ten niezwykły wieczór, muszę odejść.


MAVIS.


Widzę jak odchodzi. Widzę jak niknie wśród tłumu. Zostawia mnie samą. Nasz łączenia się urywają. Nasz nić pęka w pół. Rozłącza nas. Na środku sali, w świetle świec, ubrana tak pięknie. Zostałam sama. Odchodzi. Nie słucha mnie. Nie zależało mu, by mnie zrozumieć. Do moich oczu napływa fala łez, ale nie mogę się rozpłakać. Ten makijaż, to miejsce, ci ludzie. Dalej patrzę. Opuszcza salę, a trzask zamykanych wrót, choć wśród panującego hałasu na sali tak cichy, działa na mnie ogłuszająco. Rozglądam się, bo mam wrażenie, że teraz każdy na mnie patrzy. Na mnie samą. Pozostawioną w tę magiczną noc. Wystawioną, zignorowaną. Widzę Lenvie i Holdena. Nie patrzą na mnie. Tańczą objęci. Są tak zakochani. Tak cholernie zakochani. ''To bolesne widzieć coś, czego... czego się nie ma?'' Po moim policzku płynie pierwsza łza. Samoczynnie odwracam wzrok na bar i widzę ją. Stoi oparta o ladę. Patrzy na mnie obojętnie. Jej kamienna twarz nie zdradza ani cienia emocji. Wbija w moje ciało swój wzrok, jak tysiące małych igieł. Robię się zła. Sama nie wiem czemu. Jakby Venus przelewała na mnie jakieś uczucia, emocje. Sama nie wiem, jak to określić. Jak gdyby wzrokiem wywołała we mnie nienawiść do niego. Przyglądam się jej posępnej twarzy. Dziewczyna podnosi w górę trzymany kieliszek z szampanem na znak wznoszenia toastu, a potem nie odwracając ani na sekundę wzroku wypija z niego łyk. Potęguje to mój gniew do maksymalnego stopnia. Ruszam jak burza do wyjścia. Mijam ludzi, którzy tanecznie rozsuwają się przede mną. Udostępniają mi drogę do wyjścia. Dają mi znać, że tu nie pasuje. Wypraszają mnie. Popycham niektórych. Mam gdzieś, że mi nie wypada. Nagle uderzam samego Edwina. Lekko odbijam się od jego torsu. Podnoszę wzrok rozproszona. Mężczyzna ze zdumieniem patrzy w moje zapłakane oczy. Również trzyma w dłoni kieliszek szampana. 


-Panno Brice?- pyta niespokojny i kładzie mi na ramieniu dłoń. Czuje, jak po moim ciele biegnie dziwnie elektryzujące uczucie. Jestem zła, zmęczona, smutna, zawiedziona. Co mam powiedzieć? Starzec jest mojego wzrostu. Z bliska wygląda nieco inaczej. Ma bardziej pomarszczoną twarz i tonę pudru. Mimo to wygląda przyjaźnie. Mam ochotę go przytulić. Wyżalić się. Ale to nie czas, nie miejsce i nie odpowiednia osoba.


-Panie Dupree.- kłaniam się starając zachować pozory. Wiem, że on jednak nie da się na to nabrać. Nikt by się nie dał. Z poziomem przekrwienia moich oczu, tylko ślepy nie zgadłby, że właśnie przechodzę wewnętrzny kryzys.


-Widzą Państwo, to właśnie Mavis Brice. Córka Marianne. Mavis to Pani Samatha Withford i doktor Henry Andrews. Współpracownicy twojej matki. Przetrwali dzięki Programowi Ochrony Inteligencji. W dzień końca, zostali wywiezieni do schronu na północy.


-Bardzo miło nam cię poznać.- mówi kobieta, o wiele wyższa niż ja. Jest oliwkowej karnacji, ma ciemne włosy, brązowe oczy. Wygląda bardzo kobieco w czerwonej, obcisłej sukni do kolan i wysokich butach. Ma bardzo szczupłe, zgrabne nogi. Mężczyzna obok niej jest z kolei całkowitą odwrotnością. Niski, gruby, nosi okulary. Nie ma w ogóle włosów, oprócz skromnego zarostu. Jego wygląd nie jest imponujący, nawet gdy ten nosi garnitur. Czuje się niepewnie. Wzdycham ciężko, choć naprawdę próbuje zachować szczątki szacunku. Wcale jednak nie obchodzą mnie znajomi mojej mamy. Tchórze. Uciekli, a moja mama została, by ratować resztę. Kryję moją wrogość pod warstwami smutku i zmęczenia.


-Mary była fantastyczna!- krzywię się lekko.


-O tak, niezwykła kobieta.


-Inteligentna...- Czuje, jak się podlizują. Wiem, że nie mówią tak naprawdę tego, co o niej myślą. Nikt nie mówi. Bo wszyscy się boją. Bo nie wypada. Bo Marianne Brice jest martwa, a o tych, którzy nie żyją, nie wypada mówić źle. Duszę się. Ten wieczór to koszmar. Żart. Potwierdzenie mojej odrębności. Należę do powierzchni, a teraz wiem to na pewno. Muszę wrócić tam, skąd przyszłam. Muszę zacząć od nowa.


-Wybaczą mi Państwo.- rzucam na odchodne i oddaje lekki ukłon w stronę zajętych sobą naukowców. Nie patrzę nawet na ich reakcje. Wymijam Edwina i kieruje się do drzwi wyjściowych.


-Mavis!- zatrzymuje mnie ponownie głos Dupree'iego. Odwracam się. Mężczyzna rusza w moim kierunku i przystaje w odległości 30 centymetrów. Zaczyna coś mówić, ale robi to tak cicho, że ledwo cokolwiek słyszę. Muszę się pochylić.


-Bardzo mi przykro, że przytrafiło ci się, co ci się przytrafiło.


-Słucham?- nachylam się jeszcze bliżej. Edwin zaczyna szeptać mi do ucha. Wydaje mi się, że zależy mu na tym, żeby nikt nas nie usłyszał.


-Przez to całe zajście straciliśmy bardzo dobrego członka CrewK. To wiele psuje, ale nic nie możemy zrobić... Prawda?


-To Pan, z tego co mi wiadomo, zawiesił mój udział w misji.- rzucam oschle.


-Musiałem to zrobić. Przecież nie pozwolę, byś w takim stanie brała udział w przedsięwzięciu o wysokim stopniu ryzyka.- milknę.- Droga Mavis...- zaczyna jeszcze ciszej, niż wcześniej. Chwyta mnie za ramiona i przyciąga bliżej i bliżej. Jego usta są tuż przy moim uchu. Czuje jego oddech. Wpływa do mojej głowy, jak trujące powietrze do płuc. Szepcze.


-Widzę, że jesteś już w nieco lepszej kondycji. Nie mam prawa cie o nic prosić, ale wiem ile od ciebie zależy. Statek jest za Upadłym Miastem, na południu. Zbiórka drużyny odbędzie się jutro o zmierzchu przy południowym tunelu. Musisz o tej porze być już na pokładzie. Inaczej nie wejdziesz.


-Ale.. – zaczynam.


-Posłuchaj. Chce ci pomóc. Zdobędę kilku zaufanych ludzi. Odeskortują cie na statek, jako pierwszą.


-Dlaczego nie mogę być dopuszczona do misji normalnie?- pytam.


-Bo już wydałem rozkaz. Podjąłem decyzje, której nagiąć nie mogę. Prawa są ciężkie, ale niezmienne. Jeżeli ludzie dowiedzieliby się, że zakazuje ci czegoś, na co masz ochotę, a potem jednak wydaje pozwolenie z dobroci serca, moja pozycja zostałaby osłabiona. Musisz udawać, że na statek wkradłaś się sama. 


-Ukarzą mnie za niesubordynacje!


-Adler będzie wiedział, a gdy wrócicie będziesz bohaterką. 


-Lub męczennicą.- wzdycham. Mężczyzna nic nie mówi.- Muszę pożegnać...


-Nie. Absolutnie nie. Zrób tak, żeby nikt nie wiedział. Bez pożegnań...


-Ale..

-Nie ma ''ale'', Mav. To poważna sprawa. Jeżeli chcesz lecieć, musisz zaakceptować moje warunki.- teraz to ja zamieram. Mam odlecieć nie mówiąc Anyi ''żegnaj''? Nie mogąc jej przytulić? Czy ten wieczór w końcu się skończy?


-Gdzie mam czekać na eskortę?


-Po południu, gdy słońce będzie chylić się ku zachodowi, bądź gotowa. Megan przyszykuje ci cały potrzeby sprzęt. Wyślę po ciebie ludzi. Będą mówić, że idziesz na specjalne badania związane z twoją kuracją.


-Dlaczego pan to robi?- Pytam całkowicie wybita z rytmu. Nie odpowiada na te słowa. Lekko gładzi moją dłoń. Po ojcowsku.


-Bo wiem, że bez ciebie oni nie wrócą.- kończy Edwin i odsuwa się ode mnie. Uśmiecha się szczerze. Sprawia, że nasza rozmowa, nie wygląda absolutnie podejrzanie. Ja sama wierzę, że nie powiedział mi niczego, co byłoby nielegalne. Nie zachęcał mnie do tego.- W końcu wiem, że chcesz być blisko tych, których kochasz, a którzy są w gigantycznym niebezpieczeństwie.- w mojej głowie pojawiają się twarze. Colton, Maisha, Leny i Holden. Widzę również Anye, ale ona jest bezpieczna. Jest tutaj, a tutaj nic jej nie grozi.


-Miłej zabawy, Panno Brice. Proszę uważać.- to mówiąc, poprawia surdut i odwraca się na pięcie w stronę starego towarzystwa. Nie czekając na oklaski, również kieruje się w swoją stronę. Dotykając klamki. Zamykam mocno oczy. Ta decyzja, może być najgorszą, jaką kiedykolwiek przyszło mi podjąć. Mogę tylko przysporzyć problemów. W końcu szukają mnie, nikogo innego. Ale jednak... wybieram.



COLTON.


Idę krętymi korytarzami na oślep. Teraz całkowicie pustymi. Już sam nie wiem, czego dokładnie szukam. Ściany w tym skrzydle sąpomalowane na czerwono. Bordowy, długi dywan chroni drewniane panele, wkolorze ciemnego brązu, od uszkodzenia. Po lewej mam ogromne okna, po prawej, mahoniowe drzwi do innych pokoi, pokoi służby. Stoliki, kwiaty, obrazy i świece. Nastrójstaroświeckiego dworu. Taki dostojny, elegancki, specjalny i inny. Rozglądamsię. W koło panuje cisza i półmrok. Balowicze już dawno mnie nie mijają. Jestemdaleko, na tyle daleko, że również głośna muzyka przestaje byćsłyszalna. Jestem bezbronny. W czarnym garniturze. Dochodzę do końca korytarza.Już mam zawracać. Nic dalej nie ma. Ostatnie drzwi i tyle. Znowu dałem się wkręcić. Moja wyobraźnie wyprowadziła mnie w pole. Jednak.. Mrużę oczy. To jednak niekoniec. Coś odznacza się na jednej, ostatniej ścianie korytarza. Jest bardziejbordowe, niż czerwone. Ciemniejsze. To napis. Ciężko go zobaczyć, ale chyba o to chodzi. Podchodzę bliżej. Znowu, moje sercenieprzyjemnie przyspiesza. Przełykam ślinę. Ten niepokój jest, taknieprzyjemny. Ta niewiedza. To niekończące się poczucie braku bezpieczeństwa.To gorsze, niż ucieczka przed mutami, niż życie na powierzchni. Tam na górze.., tam bałem się mniej. Tu jest zbyt ciasno. Zamieram przed napisem, którywreszcie odczytuje. Jest.. Dotykam ściany dłonią. Wiem czym jest napisany. Niewidzę tego pierwszy raz, nie pomyliłbym tego z niczym.


-Krew...- szepczę. Czuje niepokój, ale równocześnie spinam się sam w sobie, bomuszę być silny by stawić temu czoła. Nikt mi nie pomoże. To kolejne wyzwanie wmoim życiu. Muszę to tak traktować. Czytam te słowa w kółko. Przypominam sobiejak się bałem leżąc pod stertą rozwalonych stołów w tym starym magazynie, 11lat temu, gdy on ją gwałcił, gdy wbijał jej nóż w każdy możliwy punkt na ciele, gdy krzyczała... Widziałem to. Słyszałem. Wtedy się bałem. Teraz? Poczekam. Jestem tropicielem. Nie dam sięupolować. Czytam po raz ostatni.



                                                                            ''Już się boisz?''.


MAVIS.


Wycieram ostatnią łzę, która płynie wzdłuż mojego policzka. Czuje siękoszmarnie i zapewne tak wyglądam. Błyskawicznie ściągam i rzucam w kąt pokojupiękne, wysokie buty, w kolorze srebra. Moje nogi błyskawicznie odczuwają nieopisaną ulgę.Wzdycham ciężko i ciągnę nosem. Kieruje się prosto do łazienki. Wcześniejprzelotnie zerkam w stronę drzwi balkonowych, które nie są ani zasunięte, anizamknięte. Dziwi mnie to. Megan nigdy nie zapomniała czegoś zrobić, a tu proszę. Ruszam w ich stronę. Wystawiam głowę za próg, by poczuć, jak świeżywiatr lekko muska moją twarz. Mam wrażenie, że mnie wzywa. Widzę gwieździste niebo,które oglądałam tyle razy i za każdym razem jest to widok, tak paraliżujący, żeaż niewiarygodny. Paradoksalnie brakuje mi tamtego świata. Polan, lasów, gór. Świata,który jest tuż nad nami, a jednak tak daleko. Znowu moje oczy zachodzą słonącieczą. Wszystko jest nie tak jak powinno. Dlaczego to spadło na nas? Kiedy świat przestał być normalny? Czy kiedyś był? Już sama nie pamiętam. Zastanawiam się, czy odwiedzićAnye, Caty, mimo że Dupree zakazał? Czy się jednak pożegnać. Zrobię to jutro. Dziś nie wrócę już na bal.Nie chce. Zamykam szklane wrota i zasuwam zasłony. Odcinam się. Idę dołazienki, gdy słyszę głuchy trzask. Zatrzymuje się na chwilę i z bijącym sercemrozglądam. Lampy oświetlają mój apartament na tyle, że nic nie mogłobyschować się w cieniu. Widzę wszystko, ale równocześnie nic, co mogłoby byćźródłem tego dźwięku. Wyobraźnia, zmęczenie i rozgoryczenie robi swoje.Rozluźniam się. Biorę głęboki wdech i wchodzę do jasno oświetlonej łazienki.Białe kafelki otaczają jej każdą płaszczyznę. Tworzą iluzje braku krawędzi.Wszystko idealnie wysprzątane, sterylne, nowoczesne, nieprawdopodobne. Ustawiamsię przed lustrem i chwytam za szczotkę.Moja dłoń lekko drży. Przeczesuje włosy, które poplątały się niemiłosiernie. Mójmakijaż całkowicie spłynął. Tusz teraz tworzy ogromne, ciemne półkola podoczami. Cienie znajdują się na całej szerokości twarzy. Pudrowa maska została poprzecinana słonymi łzami. Nachylam się nad kranem i delikatnie obmywam twarz z tegoświństwa. Podnoszę się i dostrzegam wreszcie siebie. Prawdziwą siebie, aż lepiej. Wszystko po staremu... Przecieram mokrą twarzręcznikiem i zostawiam na nim jeszcze mnóstwo produktów. Ściągam kolejnobiżuterie, spinki. Dochodzę do sukni, gdy do moich uszu ponownie trafia wcześniejsłyszany trzask. Podrywam się i zamieram. Nie pewnie i z sercem na dłoni,zbliżam się do drzwi. Oddycham głośno. Staram się to zmienić, lecz myśląc ooddechu zaczynam się nim dławić i jestem jeszcze bardziej hałaśliwa. Przekręcamklamkę i delikatnie popycham białe wejście, nie pewna tego, co zobaczę. W pokoju panujecałkowity mrok. Światła pogasły. Same? Awaria? Może Meg? Wychodzę złazienki, która jest jedynym źródłem światła. Ku mojemu zdumieniu dostrzegamponownie otwarty balkon. Przełykam ślinę uświadamiając sobie, że ktoś musiałmnie odwiedzić.


-Megan?- pytam niepewnie i robię kilka kroków w przód dalej dokładnierozglądając się po pokoju i ciemnościach, jakie w nim panują. Odpowiada mijednak głucha cisza. -Meggie, to ty? -W pokoju zdaje się nie być nikogo. Mimo to, wiem, że cośnie pasuje. Zaczynam się denerwować coraz bardziej i bardziej. Nie widzę i niesłyszę niczego podejrzanego. Zbliżam się do drzwi balkonowych uważnie pilnująctego, co dzieje się za mną. Zewnętrze wydaje się być puste, czyste. Zresztą,któż mógłby tam być? Zamykam ponownie drzwi. Powoli i cicho przekręcam klamkę. Następuje krótki pstryk,oznaczający zablokowanie się wrót. Cisza. Słyszę swoje serce, swój oddech.Zastanawiam się. Boję się odwrócić. Czuje czyjąś obecność. Czuje to ciepło.
-Meg, jak to ty to nie jest śmieszne.- mówię dalej plecami do tej osoby. Wiem, że tam jest. Czuje to. Przełykam ślinę i powoli przekręcam swoje ciało. Drżę, bo nie wiem, co mnie tamczeka. Nie wydaje mi się, żeby była to Meg. Czy ktoś przyszedł mnie zamordować? Pocieszyć? Ostrzec? Dostrzegam.Doznaje paraliżu. Wytrzeszczam szeroko oczy i nie mogę się napatrzeć. Cofam sięo krok i ponowie robię krok w przód wyciągając niepewnie dłoń, jakbym chciała dotknąć jego ciała. Moją głowęnawiedzają pulsacyjne uderzenia. Zaczynam odczuwać mieszające się wybuchowouczucia. Radość, cierpienie, żal, irytacje i.. sama nie wiem co jeszcze... ulgę?Patrzę w te oczy, tak wyraźne, tak dobrze mi znane. Minęło tyle czasu. Tyle czasu... To musi być projekcja. Próba. Gra z moimi emocjami. Nie mogęjednak nie zadać tego pytania. Muszę mieć pewność. Proszę. Niech to będzie prawda. To musi być prawda...


-Logan?!



Ten rozdział pisałam chyba 2 tygodnie. I wiecie co? UFFFFF XD Nigdy tyle pracy nie zajęło mi nic w całym moim życiu. Błędy ortograficzne, interpunkcyjne- wybaczcie, ale mogłam pominąć XD Prawie 5000tyś słów XD To jednak ma się chiński alfabet przed oczami. Nie miałam wgl czasu, bo próbne matury, święta, muszę myśleć nad przyszłością, a niespecjalnie mi się chce XD i tak oto umęczyłam ten moim zdaniem najwspanialszy moment 2 części, gdy to powraca fantastyczny Logan Watts XD JEJ XD 
Do następnego ;* 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top