2/35



Otwieram powoli oczy. W pokoju panuje tajemniczy mrok rozpraszany światłem jednej, błyszczącej lampki z salonu. Nie wiem która godzina, ani czy już czas wstać. Rolety są zasuwane na noc, dla bezpieczeństwa. Wiercę się, bo coś nie daje mi spokoju. Dalej jednak, w tej samej pozycji, na lewym boku, patrzę w ciemność. Dostrzegam linie i kształty, które nie istnieją w świetle dziennym. Niektóre mnie przerażają, inne fascynują. Myślę... sama nie wiem o czym. Pogrążona w półśnie, leżę. Oddycham powoli i zastanawiam się, jak długo będę jeszcze mieć taką możliwość. Błyskawicznie zaczynam brać nierównomierne oddechy. Przeszkadza mi to w usypianiu. Chce jeszcze pospać. Dziś znów: rozmowy o misji, trening, śniadanie, obiad, kolacja. Ta monotonia mnie dobija. Wszystko w życiu ma swoje plusy i minusy, co? Nie podoba mi się na górze, nie podoba mi się na dole. Narzekam na wszystko, bo już nie potrafię się cieszyć. Chyba. Brakuje mi czegoś. Nie do końca jestem usatysfakcjonowana. Nie mija może trzydzieści sekund, a mój świeżo unormowany oddech znów przestaje być prawidłowy. Staram się być cicho. Dalej wpatruje się w ciemność pokoju. Teraz ta zaczęła mnie już tylko przerażać. Ciało drętwieje. Nawet nie drgam. Przykrywam się mocniej grubą pościelą i nieruchomieje, na dźwięk zbliżających się do mnie kroków. Są ciche. Nie obudziłyby mnie, ale ja nie śpię i w całkowitej ciszy nocy, słyszę wszystko. Rozbudzam się całkowicie. Dopiero po kilku sekundach dochodzi do mnie, że to może być po prostu Meg, która przyszła rano rozsunąć zasłony, która przynosi mi świeże ręczniki, porządkuje bajzel, jaki zrobiłam wieczorem. Łóżko po przeciwległej stronie lekko odgniata się pod ciężarem siadającej na nim osoby. Ta staruszka ma ledwo 1,50m wzrostu. Czy może ważyć, aż tyle, by odciążyć mnie? Grawitacja przyciąga moje ciało we wgniecione miejsce. Gdy obca dłoń gładzi, delikatnym ruchem samych palców, moje gołe ramię, wiem, że to nie Meg. Ręka dotyka mojego obojczyka i lekko na niego naciska. Próbuje odwrócić mnie z boku na plecy. Boje się zobaczyć, kim jest nachodząca mnie osoba. W mojej głowie roi się i troi od najgorszych scenariuszy. Klon, gwałciciel, morderca-spiskowiec. Po chwili jednak zdrowy rozsądek wypiera każdą z tych czarnych myśli. Tu jestem przecież bezpieczna. Najwyższa wieża i najwyższy apartament. Śpię nad całym złem, a na dole czuwa nade mną Dupree. To może być Len, Holden, Mai, Anya, Colton! No przecież! W pokoju panuje głucha cisza. Moje domysły roztrzaskują się wraz z otwarciem oczu. Zamieram zaskoczona szokującym odkryciem. Nie wiem, czy powinnam piszczeć, czy płakać ze szczęścia.



-O mój Boże! Co ty tu robisz?!- psika mi czymś prosto w oczy. Mokre granulki wnikając w moją twarz. Osłabiają mnie. Zimno. Tracę przytomność. Usypiam.




Colton.



Sala dziś zapełniona jest ogromną grupą osób. Jednych kojarzę z Cytadeli, innych nie widziałem nigdy wcześniej. To moja nowa drużyna. Nowi przyjaciele, którzy będą ginąć jeden po drugim. Oddział samobójców, wierzących, że ta misja ma prawo się udać. Badam ich twarze, młode twarze, niedosięgające 25 roku życia. Są sprawni, ale niedoświadczeni. Mówię to ja, a jestem wśród nich. Wszystkie sprzęty są zajęte, a trening zaczął się kwadrans temu. Dostrzegam naszego generała. Pan Adler. Mężczyzna pomaga co słabszym poradzić sobie z narzędziami, których wkrótce będą musieli użyć. Jest bardzo dziwny. Inny. Ciężko mi go rozgryźć. Nasze spojrzenia się spotykają. Adler tylko uśmiecha się rozbójnicko i chyli głowę. Odchodzi, a ja nie spuszczam z niego wzroku, mimo ciasnoty. Brakuje mi jednak jednej osoby. Len i Holden ćwiczą razem w kącie sali, pomagając sobie wzajemnie. Gregor uczy kilku chłopaków jak strzelać celniej. Vee całkowicie odseparowana od wszystkich pokonuje tor przeszkód. Na niej zatrzymuje swoje spojrzenie. Badam jej zwinne ruchy. Skacze błyskawicznie kładzie się na ziemi. Robi to wszystko z taką gracją, doświadczeniem. Obrotami, szpagatami, gwiazdami i innymi figurami, których nie potrafię nazwać przechodzi całość swojej drogi. Zmachana zatrzymuje się na końcu. Jej włosy, związane w rudy koczek, wyskakują na wszystkie strony. Nie niechlujnie, uroczo i dość zabawnie. Spogląda na mnie przelotnie obojętnym wzrokiem. Paraliżującym wzrokiem. Ociera pot z czoła i rusza na inne stanowisko. Stoję jak wryty. Raz jest miła, raz nie. Jestem tak zdezorientowany. Co ta dziewczyna ma w głowie? Czego chce i jaki ma do nas stosunek? Nie znam jej i dlatego cały czas ją obserwuje. Czy można jej ufać?



-Jest i spóźnialska!- krzyczy na całą sale Adler. Przypomina mi tego ''wyluzowanego'' nauczyciela, który stara się mieć dobry kontakt z całą klasą. Jego sylwetka i wypowiedzi nikną jednak wśród szumu strzałów, skoków, uderzeń i sapania. Skupiam się na bladej twarzy Mav. Na jej chudym ciele. Na jej martwym wzroku. Dziewczyna wygląda na niewyspaną, albo zbyt zaspaną. Jest przestraszona i bardzo mocno zdezorientowana. Ignoruje słowa Adlera, jej generała, i idzie gdzieś przed siebie prosto na tor z nożami.



-Mavis!- krzyczy w końcu Len, lecz i to nie pomaga. Uwaga wszystkich zgromadzonych powoli odwraca się na blondynkę, która w dziwnym amoku idzie prosto na noże. Coś mi mówi, że nie powinna do nich dojść.



-Brice, jako twój przełożony rozkazuje ci się zatrzymać! – krzyk Adlera ponownie zostaje zignorowany. Jego echo niknie w zakamarkach sali. Coś jest nie tak. Robię krok w przód, ale zostaje prześcignięty.



-Halo!- mówi, potrząsając zamroczoną Mavis, Vee. Blondynka zatrzymuje się i podnosi tępy  wzrok na swoją, w pewnym sensie, wybawicielkę. Dziewczyny patrzą sobie w oczy, obydwie nie wiedząc co jest grane? Kontrastują. Sprawna, zdecydowana i tajemnicza Vee, z uroczą, upartą i dobrą Mav. Jedna potrafi o siebie zadbać, a druga ciągle potrzebuje mojego wsparcia, choć utrzymuje, że nie. Są do siebie względnie podobne, ale tak naprawdę całkowicie inne.



-Kochana, posłuchaj mnie. Nie będziesz mi się tłumaczyć co się stało, bo to nieistotne, ale jeżeli nie chcesz zostać uznana za klona, to nie chodź w sposób zombie. Odpowiadaj nam, dobra? I może nie kieruj się na stoiska z bronią, gdy lunatykujesz.- głos Venus jest cichy, ale co bliżej rozstawieni słyszą.



-Wyglądasz jak śmierć.- mówi dobiegająca do dziewczyn Len. Ja i Holden również podchodzimy całkiem nie wiedząc, co zrobić? co powiedzieć? Mav lunatykowała?



-Źle spałam.- komentuje krótko dziewczyna i spogląda zawstydzona w ziemię.



-Jadłaś coś?- pytam zaniepokojony.



-Nie, ale nie sądzę, że to wina tego. Ile razy nie jedliśmy nić w dziczy i żyłam.- odpowiada.



-Twój organizm teraz jest w procesie regeneracji. Tutaj jesz regularnie zakładam, ze to pierwsza reakcja ciała na przerwanie ciągłości posiłków.- wyjaśnia Vee.



-Może chcesz się położyć?- pyta zmartwiona Len.



-Musi zjeść.- rzuca krótko ruda.



-Sądzę, że powinna się położyć. Jak nie zje jednego posiłku, gdzie wcześniej nie jadła dniami, to niczego nie zmieni. 



-Słyszałaś, co przed chwilą wyjaśniałam? Potrzebuje śniadania i tyle. Jest osłabiona.- rzuca poirytowana Vee.



-A leżąc nie będzie się regenerować? Co ty taka zmartwiona o nią jesteś? Znacie się kilka dni.



-Dziewczyny, o co wy się kłócicie?- wtrąca znudzony Holden. Ma racje. Ich dyskusja jest zbędna. Mavis ledwo trzyma pion.



-Cóż, to ja byłam pierwsza by jej pomóc. Ty stałaś i przyglądałaś się jak zamroczona szła na noże, żeby sobie przypadkiem jednego nie wbić. Nie mów mi więc niczego.- tym zdaniem Vee zamyka Len usta. Brunetka wściekle spogląda na twarze wszystkich. Nic nie mówiąc piorunuje wzrokiem rudą, która uporczywie nie odwraca spojrzenia. Między dziewczynami rozpoczęła się wojna. Zbędna wojna, bo i o co? Przejdzie im. 



-Leny! Czekaj!- rzuca całkiem bezsilnie Holden, gdy brunetka odwraca się na pięcie i rusza gdzieś w tłum. Blondyn tymczasem posyła mi zmęczone spojrzenie i rusza w ślad swojej dziewczyny.



-Zaniosę ją.- mówię chwytając blondynkę w talii.



-Mogę chodzić.- rzuca i odsuwa się ode mnie o krok. Jakby mój dotyk ją sparzył. Zdumiony patrzę na jej bladą, zmęczoną i równocześnie poirytowaną twarz. O co chodzi? Co się wydarzyło tej nocy? Podnoszę ręce w geście obronnym. Nie bardzo rozumiem swój błąd i jej zdenerwowanie. Ma okres?



-Skoro tak mówisz.- odpowiadam krótko. Jestem już zmęczony właśnie tym: Ona ciągle mnie potrzebuje, a udaje, że nie. Blondynka odwraca się bez słowa i wychodzi z sali. Zamyka za sobą ogromne drzwi i niknie całkiem. Patrzę jeszcze chwilę w miejsce, gdzie stała chwile temu. Jestem wściekły i czuje się zaatakowany. Ja jej nic nie zrobiłem, a oberwałem. Wzdycham ciężko. I odwracam się, by wpaść na rudą. Ta jednak ani drgnie. Nawet nie jest zaskoczona sytuacją.



-Ups.- mówi cicho i dopiero po tych słowach odwraca się uśmiechając przebiegle. Z całkowitym mętlikiem w głowie zamieram. One jednak są takie same.



-Daliście sobie radę?- krzyczy stojący obok stołu z kuszami Adler. Patrzę na niego całkiem zrezygnowany. Tan gościu cały czas był na sali, bawił się sprzętem! Widział zajście i zamiast zapytać, o co chodzi i udzielić pomocy, jako opiekun, stał nad stołem. To wszystko wydaje się błędne.



-Ta. Bez pana.- rzucam na odwal się i ruszam do stanowiska z nożami.



-O to właśnie chodzi.- szepcze.




Mavis.




-Ktoś podał ci Belladonnę, w wysokim stężeniu.- mówi stojąca nade mną Mai. Dziewczyna swoimi delikatnymi dłońmi gładzi moje skronie. Siedzimy w ogrodzie. Jest tu tyle sztucznie wyhodowanych roślin. Widać, że te oszukane wytwory ludzkich rąk nie widziały słońca. Są mniej piękne, mniej majestatyczne. Bardziej... iluzyjne, jak wszystko tu. Stanowią jednak świetną odskocznię od murów domu Edwina. W oddali za nami widoczna jest sama cytadela. Otoczenie ogarnia cisza, od czasu do czasu przerwana końskim rżeniem. Na nasze prawo znajduje się niewielka stajnia, wykonana z jasnego drewna. Teraz pusta, bo zwierzęta spacerują po ogromnej, pozowanej łące, jaką Dupree skonstruował.



-Co to?



-Belladonna to coś, prawie jak narkotyk. W dużym stężeniu działa jak narkoza, ale jest groźna dla układu nerwowego. Powoduje halucynacje, zwidy. Jesteś osłabiona, oszołomiona, bo ktoś lekko zaatakował twój układ nerwowy. Spokojnie. Dałam ci na to leki. Odpocznij dziś. Zjedz coś, a wszystko powinno być dobrze do jutra. Jesteś pewna, że nie pamiętasz kto to był?- mówi i chowa swoje przybory lekarskie do niewielkiej białej teczuszki. Chwytam ją za nadgarstek, a ona spogląda na mnie czujnym wzrokiem.



-Idziesz już?- pytam zmartwiona.



-Będę zaraz musiała. Muszę zająć się kilkoma sprawami w laboratorium. Po za tym przygotowuje kilka leków na naszą wyprawę, w razie gdybyś znów próbowała wejść na nóż.



-Bierzesz udział?- ignoruje jej uwagi. Całe osłabienie odchodzi na bok.



-Oczywiście. Nie tylko biernie. Musi być z wami medyk.



-Maisha!- podrywam się na równe nogi i opadam bezsilnie przy pomocy rąk siostry.



-Spokojnie. Nie tak gwałtownie.



-Nie potrafisz walczyć. Wiesz, jakie to miejsce jest niebezpieczne?



-Wiem. Dlatego idę.- jej ręka spoczywa na moim nadgarstku. Siostra przysiada się na krawędź ławki. Patrzy prosto w moje oczy. Czekam. Co ma mi do powiedzenia?- To miejsce jest śmiertelnie groźne. Bez ofiar się nie obejdzie. Medyk jest dla was niezbędny. Mavis, ktoś zaatakował cie Belladonną. Ktoś jest twoim wrogiem. Będziesz potrzebowała lekarza w krytycznej sytuacji.



-I musisz to być właśnie ty? Nie zgadzam się.



-Mavis.- zamyka poirytowana oczy. Bierze głęboki wdech. Wstaje i zatrzymuje się przede mną składając ręce na piersi.- Ty nie musisz się zgadzać. Ja już podjęłam decyzję. Posprzątam po mamie. Dokończę to, co ona nie była w stanie.



-To głupie myślenie!- rzucam wściekle.



-Masz takie samo.- zamieram. Patrzę w jej lodowato niebieskie oczy. Ma coś z Briceów. Ten cholerny upór.



-Maisha, to bezsens.



-Dlaczego ty w takim razie bierzesz w tym udział.



-Bo 11 lat spędziłam na powierzchni! Jestem doświadczo....



-O C Z Y W I Ś C I E.- kwituje siostra wstając.- Bierzesz w tym udział, bo nie możesz nie dokończyć tego, co twoja rodzina zaczęła. Obydwie w tym siedzimy i obydwie to skończymy. Weźmiemy w tym udział i rozsławimy nazwisko, które chwilowo zostało przykopane gruzami.



-Mam gdzieś sławę...



-Ale nie masz gdzieś świata. Jesteśmy już dojrzałe Mav. Daj spokój..- mówi na odchodne i odwraca się do mnie niewielkimi plecami. Podnosi teczkę i rusza w stronę cytadeli. Nie widzę jej, gdy obchodzi ławkę i niknie za mną.



-Gdzie jest ciotka?- pytam nagle przekręcając lekko głowę. Ona by mi doradziła. Doradziła, by Mai. Czemu jej tyle nie widzę? To wszystko jest złe. Wszystko jest spowite senną mgłą. Iluzją. Nie podoba mi się to. Ta noc. Czy to była halucynacja? Czy jawa? Już nic nie wiem... Po co ktoś by mnie chciał podtruć? Dlaczego widziałam właśnie tę osobę?



-Pracuje sama w lewym skrzydle. Nikogo do niej nie wpuszczają. Osobiście nawet tego nie chce. A czemu pytasz?



-Nie widziałam jej kawał czasu. Tak jakby zapadła się pod ziemię.



-Bo tak jest.- mówi śmiejąc się Mai i wskazuje na otaczającą nas ziemistą kopułę.- Wszyscy zapadliśmy się pod ziemię. Cała, nasza, cudowna cywilizacja.





Siadam przy stole i czekam na kolacje. Wszyscypogrążeni są w swoich rozmowach. Nikt nie patrzy na mnie. Jestem jak duch. Możei lepiej. Nie mam nawet ochoty na konwersacje o niczym. Bawię się niewielkim widelcem. Siedzący obok mnie Colton dyskutujeo czymś z Vee. Podnoszę wzrok dalej przewracając metalowy przedmiot w dłoni. Patrzę na jej twarz. Piękna, silna i zwinna. Młode, delikatne rysy. Śnieżno biała cera. Nie choro-blada. Śnieżna. Jestem jejwdzięczna za dziś. Jako jedyna potrafiła mi pomóc, w sposób, któregopotrzebowałam. Jakby wiedziała, co w danej chwili było mi niezbędne. Edwin dyskutuje o czymś z Gregorem. Obydwaj szepczą, ale niktim tego nie wytyka, bo nikt na to nie zwraca uwagi. Coś mi nie gra. Gdzie jestAnya? Kolejny raz jej nie ma. Nie opuszczała posiłków, przynajmniej napoczątku. Edwin wydaje się być jak zawsze pogodny. Gregor podenerwowany. Gdymój wzrok spotyka się ze wzrokiem Dupree'ego, porażona wbijam spojrzenie wstół. Nie wiem nawet sama kiedy, przed moim nosem zostaje podany ogromny,pieczony kurczak. Paruje i pięknie pachnie, a ja patrzę na niego z niesmakiem.Topiące się na nim masło przyprawia mnie o mdłości. Czuje się tak, jakbywszystko wkoło mnie najpierw płynęło w zwolnionym tempie, a potem przyspieszałoi gubiło mnie gdzieś po drodze.



-Nie jesz?- pyta mierzący we mnie nożem Adler. Patrzę na niego wściekła i smutna równocześnie. Nie wiem co się ze mną dzieje.



-Harvey!- krzyczy pogodny Edwin.



-Tak panie Dupree?- pyta pojawiająca się z nikąd służka. Jest niska,czarnowłosa i niezwykle piękna. Denerwuje mnie.



-Zawołaj Megan i nakaż jej podanie pannie Brice leków, na jej dolegliwość.Szybko.- patrzę na siwowłosego starca z podziwem. Wydaje swoje rozkazy jakwielki pan i władca, za którego się w końcu nie uważa, a wszyscy pod ciężaremwdzięczności wykonują to bez słowa. Sprytne. Tylko są wdzięczni czemu? Sam nie wykopał łopatką tego miejsca.



-Oczywiście, panie Dupree.



-Przepraszam!- mówi nagle wstający Holden. Podnoszę wzrok na blondyna, którysiedzi 2 miejsca na moje lewo. Wraz znim do pionu podnosi się Lenvie. Zdumiona przyglądam się ich radosnym twarzą.Len przytyła. Nabrała koloru i wygląda piękniej niż zwykle. Holden zadbany iogolony również prezentuje się nienagannie. Są jak dwa anioły. Aż bolą mnieoczy od ich blasku. Od ich idealności. 



-Chcieliśmy to zrobić przy winie, na końcu kolacji...- zaczyna niepewnie Len.Wyczuwam jednak, że wewnętrznie dziewczyna nie może się doczekać tego, co ma namdo powiedzenia. A co ma? Jestem strasznie ciekawa.



-Ja i Len, postanowiliśmy, że nie ma czasu...



-I Holden w końcu zapytał....



-Bierzemy ślub!- rzuca nagle blondyn, ku całkowitemu zdumieniu sali. Szumaprobaty, pisk Cataliny i szuranie krzeseł ogarniają całe pomieszczenie. Boli mnie głowaod tego hałasu. Cat rzuca się w objęcia najpierw Len, a potem Holdenagratulując obydwojgu. Colton ściska dłoń blondyna, który śmieje się głośno. Podnosi Len w powietrze. Wstaję na równe nogi. Uśmiecham się dobrunetki. Dziewczyna z uroczym wyrazem twarzy rozkłada ręce. Wpadam w nie z całąswoją siłą, której nie mam wiele. Za jejplecami stoi Holden, który uśmiecha się do mnie ciepło. Cisza.



-Gratuluje! Wiedziałam, że tak to się skończy.- Len prycha śmiechem i głaszczemoje plecy. Zamykam oczy na ten ruch, bo robi mi się tak przyjemnie.Odwzajemniam gest.



-Wiedziałam.- kończę i powoli otwieram powieki. Za plecami Len nie stoi jużHolden. Nie ma tu nikogo. No prawie.Spinam się i przerażona zaciskam ręce na koszulce Len . Dziewczyna najpierwignoruje moje zachowanie. Zaczynam sapać jej do ucha. Składać wyrazy, które niepowstaną. Jestem rozbita. Znowu coś mnie rozbija. Patrzę szeroko otwartymi oczami w półcień sali. W lukę między dwoma kolumnami. Wysokimi, kremowymi słupami, które stanowią wrota do tej osoby. To znowu halucynacje. To musi być iluzja! To miejsce to nieprawda!



-O.. O nie...- mówię całkiem przerażona. Moje ciało drga.



-Mav?- pytanie z tyłu jest jak daleka milina, która rzucona została by pomóc. Tyle tylko, że nie dosięgam do niej. Nie jestem w stanie za nią złapać. 



-Co on tu r..robi? CO tu robisz?!- krzyczę chcąc się schować w ramionachdziewczyny.



-Mavis to boli!- mówi próbująca nas rozdzielić Len. Jej ręce naciskają na mój brzuch. Odpycha mnie, a ja chwytam jej coraz mocniej. Coraz bardziej desperacko. Staje się moją tarczą.



-Ty żyjesz?- sama nie wiem co teraz czuje. Jego twarz... taka prawdziwa. Ma kolor. Wyraz. On stoi tam, ale nikt nie zwraca na niego uwagi. Nie widzą go? Jak to możliwe. Umarł tam. Umarł!!! To wszystko halucynacja?Zamykam oczy i po prostu się przewracam. Najgorsze jest to, że nie mogę ichponownie otworzyć. Znowu dziś... odpływam. Ostatnie co słyszę to te niknące wpustce krzyki, które już nic nie znaczą. 



-Pomóżcie jej!



-Gdzie Megan?!



-Zawołajcie Maishe..!



Witam! Jestem powrotnie! Maturki mam i nie daje sb rady XD CÓŻ. I tak kocham bardziej Wattpad'a niż moją przyszłość, moje życie, moją pracę. Ile razy mogę się bogato ochajtać? <3 a wy jesteście jedni <3 :)    
Do następnego ;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top