2
Budzę się i o mały włos nie spadam z drzewa, na którym zasnęłam kilka godzin temu. Dalej się trzęsę. Moje serce dalej bije, jak szalone. Mam problem ze złapaniem oddechu. Rozglądam się wkoło. Pusto, cicho. Las spowity pomarańczowo-żółtym blaskiem zachodzącego słońca nie mógł być spokojniejszy. Normuje oddech i bicie serca. Opieram się o pień dalej siedząc na gałęzi. Minęło już 10 lat, a ja dalej przeżywam ten dzień. Co noc. Kiedy tylko zamykam oczy, widzę to wszystko, czuję to wszystko. To niekończący się koszmar. Zeskakuje z gałęzi na ziemie, cicho uderzając o nią starymi butami. Są brzydkie i brudne, ale nadrabiają komfortem. Zaczynam powoli truchtać. Niskie krzewy ocierają się o moje uda. Ziemia jest mokra. Lekko się na niej ślizgam. Padało. Początek wiosny, mojej ulubionej pory roku. Dlaczego? Na wiosnę liście od nowa się pojawiają. Zasłaniają nas przed wrogim niebem. Już późno. Muszę wracać do obozowiska. Las wydaję się taki czysty, nietknięty całą wojną, zarazą, niczym. To aż niezwykłe. Oni nigdy nie opuścili ziemi, choć przez pewien czas tak myśleliśmy. To był nasz kolejny błąd. Przeskakuje malutki strumyczek i kontynuuje trucht. Ich działania są dziwne. Niezrozumiałe. Przez pierwsze 4 lata stopniowo nas likwidowali. Niszczyli nasz cały dorobek. Prawie wyginęliśmy. Sprawili, że zaczęliśmy się chować, jak robale. W lasach, rowach, jaskiniach, kopcach. Potem przestali, a kiedy wyszliśmy z kryjówek w nadziei odbudowy naszego świata pojawili się na nowo, tym razem jednak, tylko obserwowali i kontrolowali. Dlatego nauczyliśmy się żyć i nie wchodzić im w drogę. Jedni mówią, że czegoś szukają. Inni, że czekają aż wymrzemy naturalnie, a oni nie będą musieli niszczyć ziemi bardziej, by nas zlikwidować. Są też tacy, którzy twierdzą iż jesteśmy teraz, jak chomiki w terrarium. To już nie nasza ziemia. Mamy opiekunów. Ja sama nie wiem. Jak większość moich towarzyszy nie filozofuje nad tym. Staram się przetrwać, a to zajęcie jest bardzo zajmujące.
Należę do kilkunastoosobowej grupy koczowników. Ludzie teraz wybierają między tymi dwoma: koczowaniem, a osiadłym trybem życia. Nigdy nie chciałam żyć na stałe w mieście, gdzie wszyscy udają, że jest dobrze, a tamten dzień nigdy się nie wydarzył. Pamiętam te płonące drapacze chmur, ulice- całe w masie ludzkiej, które tratowała absolutnie wszystko. Nie chciałam czekać, aż coś pokusi ich, by zaatakować i obrócić znowu wszystko, co mam w proch. Jako koczownik czuję się bezpieczniej, choć wszyscy wiedzą, że taki tryb życia często kończy się, cóż, śmiercią. Świat jest teraz bardzo niebezpieczny, ale dopóki jestem w grupie Bena czuję się poza zasięgiem wszelkiego zła.
-Tu jesteś, księżniczko!- mówi do mnie przekornie jasnowłosy chłopak, który poleruje swój nóż. Wchodzę na teren obozu. Jest to niewielki kawałek wolnej przestrzeni w głębi lasu. Rozłożyliśmy kilka prowizorycznych namiotów, nasze zapasy. Postoje to u nas tylko chwila. Kilka godzin na odpoczynek. Czasem dłużej. Wędrujemy w kółko tymi samymi szlakami. Zdobywamy pożywienie i sprzedajemy je w dużych miastach. Za zdobyte pieniądze kupujemy naboje do broni i tak w kółko, bez końca. To bardzo opłacalne. Obecni ludzie boją się nawet własnego cienia. Wychodzenie poza bezpieczne mury miast, to nie lada wyzwanie. Z niezwykle komfortowego świata, gdzie człowiek nie musiał martwić się o nic więcej, jak o opłacenie rachunków i swój status społeczny, wszyscy zostali przetransportowani do rzeczywistości, gdzie ciężko o jedzenie, prąd, czystą wodę i świeże ubrania. Prąd jest dostarczany przez miastowe wiatraki, ale jest ich niedużo. Są głośne, wabią muty. Większa część ludzi nie ma do niego dostępu, gdyż wiatraków nie ma za wiele, nie ma więc wiele energii do przetworzenia. Wszędzie panują epidemie różnych chorób, gdyż miasta nie mają bieżącej wody. Do rzeki większa część osób boi się zbliżać, a miejskie fontanny to już bajora, w których myje się biedota.
-Goń się, Holden.- odpowiadam, zaczepiającemu mnie przyjacielowi, z półuśmiechem na twarzy.- Gdzie Ben?
-Szuka cie.- mówi przechodząca obok mnie brunetka. Przelotnie na nią spoglądam. Przenosi jakieś liny i pakunki ze skórami. Lenvie. Co jest w niej najbardziej charakterystycznego? Zapamiętajcie: oczy. Ma niezwykle niebieskie oczy, ale nie jakieś tam niebieskie. Jej są inne. Mają w sobie widoczne białe plamki. Wszyscy mówią, że są niczym odbicie oceanu. Tajemnicze, piękne i groźne. Jak lustra, które odbijają nieznane. Jest mi bardzo bliska. Nasza relacja jest taka, od kiedy pamiętam. Od kiedy Ben nas uratował.
-Pośpiesz się. Chciał chyba coś ważnego.- mówi i uśmiecha się odgarniając włosy wdzięcznym ruchem. Jest bardzo piękną dziewczyną. Wygląda tak dojrzale. Jest o wiele bardziej ostrożna w wielu sprawach. Wydaje się momentami nawet bardziej doświadczona. Ma jednak jedną dość zasadniczą wadę. Szybko się denerwuje, rozprasza. Wytrącona z równowagi, traci wszystkie swoje atuty. W obecnych czasach to dość ważne, nie stracić tego sznura, który trzyma cię w ryzach. Sapię cicho i ruszam w kierunku, jak sądzę Bena. Gdzie nie pójdę, na terenie obozu i tak go znajdę. Obszar jest malutki, ale gęsto pozastawiany naszymi klamotami. Ograniczają one widoczność. Ben to wysoki, umięśniony mężczyzna po czterdziestce. Jego włosy, kiedyś kruczoczarne, dziś mają gdzieniegdzie siwe refleksy. To on uratował mnie tego dnia. Zastrzelił je, kiedy próbowały rozerwać moje ciało na strzępy. Pomógł też kilku innym w tym Holdenowi i Lenvie. Było nas na początku o wiele więcej, ale Ben, przez swoją bardzo słabą kondycję psychiczną, nie dał rady ochronić wszystkich. Dlatego kilkoro zginęło w pierwszych, najgorszych latach. Poza mną, Len i Holdenem w obozie jest jeszcze Logan, Jess, Jack i Aspen. Aspen jest jego córką. To wysoka blondynka o nieskazitelnie niebieskich oczach. Nie tak pięknych jak oczy Len, ale porównywalnie niezwykłych. Urodę oczywiście ma po matce, którą straciła tamtego dnia, a arogancję zakładam, że po tatusiu...
- Tu jesteś!- słyszę za plecami i czuję jak ktoś łapie mnie za ramię i odwraca w swoją stronę.- Gdzie byłaś tyle czasu?- pyta wyraźnie zirytowany Ben.
-Polowałam.
-Od świtu do zachodu? Gdzie twoje zdobycze?
-Dziś nic nie znalazłam.
-Ty?- prychnął mężczyzna.-Znowu przespałaś dzień w krzakach?- mówi i posyła mi wątpiące spojrzenie.- Nieważne.-rusza w stronę jednego z naszych namiotów. Idę za nim rozglądając się niespokojnie po okolicy. Przyzwyczajenie.
-Szukałeś mnie?
-Tak. Chciałem, żebyś była w obozie. Wyruszamy w nocy. Jutro będziemy w Denver. Trzeba przygotować broń i poskładać namioty. Nie oczekuj, że zawsze będzie Ci się udawać...- mowa tu o sprzątaniu obozowiska. Składaniu namiotów, pakowaniu pożywienia, broni, leków. Nienawidzę tego całym sercem i zawsze staram się zniknąć na czas tych ''porządków''. Dziś mi się chyba nie udało.
-Nie będzie lepiej jak pójdę na polowanie? Zdobędę więcej żywności?- pytam, a on w tym czasie zatrzymuje się przed namiotem, w którym trzymamy broń. Kuca do mnie tyłem i rozkłada coś na ziemi.
-Już byłaś i jak widać, nie przyniosło to jakiś większych korzyści dla nas.- milknie, na co ja prycham zrezygnowana.- Po za tym w Denver jest pełno karczm.- mówi składając swoje graty leżące przed namiotem. Nie próbuje się z nim dalej kłócić. Przez te wszystkie lata zrozumiałam, że nie ma sensu. Mogę uciekać do lasu, jasne, ale ktoś to musi poskładać. Odwracam się w gotowości do pracy.
Namioty zostały złożone, broń wyczyszczona i spakowana, gotowa do użytku. Pożywienie, lekarstwa- wszystko starannie pozbierane i poukładane w wielkich plecach, które niosą chłopaki. Wyruszyliśmy zaraz po zmroku. W ciemności trudniej nas dostrzec. Noc pozwoliła nam wyjść z lasu na polany- jedyną, szybką drogę. Niby ataki ustały, ale nikt losu kusić nie chce. Strach rządzi nami, już od bardzo dawna. Szliśmy kilka dobrych godzin. Nie było postoi. Paradoksalnie okazało się, że w ciemności jesteśmy bezpieczniejsi, niż za dnia. Jest jeszcze jeden problem. Muty. Tylko na nich musieliśmy uważać. W nocy ciężej je dostrzec, bo zwykle są ciemnej barwy. Ben jednak świetnie omija stada tych bestii i oszczędza nam nerwów i krwi. Oczywiście czasem się nie uda, ale częściej mamy spokój. Dziesięć lat w dziczy uczy, jak trzymać się z dala od przygłupich, krwiożerczych bestii. Świta. Około kilometr przed nami maluje się ogromny mur. Denver. Tu jesteśmy ''podobno'' bezpieczni. Staję spięta i spoglądam na kamienne fortyfikacje miasta. Wysokie trawy, które mnie otaczają, falują lekko na wietrze. Muskają moje nogi. Nie czuje tego, bo mam długie, skórzane spodnie. Ptaki latające nad moją głową, śpiewając radośnie. Zwiastują nadejście kolejnego dnia. Biorę głęboki wdech i ruszam za grupą. Znów zaczyna ogarniać mnie dziwne uczucie, że jeżeli wejdę do tego miasta, trafię do klatki. Jak z niej uciec podczas ataku? W lasach można chować się wszędzie.
Mija kilka minut, a już stoimy pod bramą. Mur jest wysoki na kilkanaście metrów. Powstał zapewne jako forma ochrony przed mutami, które rozpanoszyły się po świecie. Koczownicy, jak już mówiłam, wiedzą jak sobie radzić z tymi kreaturami. Ludzie z miasta musieli wymyślić inną formę walki, lub dokładniej mówiąc obrony. Ogromna metalowa brama unosi się ku górze. Niczym w średniowiecznym zamku. Przekraczam próg miasta i od razu czuję uderzenie gorąca. Tłum, hałas, gwar i nieład. Znajdujemy się na ogromnym placu, który pełni rolę rynku. Wychodzą od niego mniejsze uliczki, które wiją się między różnymi budynkami mieszkalnymi, bądź gospodarczymi. Ci ludzie wyglądają, jakby nic złego się nie wydarzyło. Cóż, wydarzyło. To miasto to jedna wielka iluzja. Kłamstwo.
-Dobra.- mówi zatrzymujący się Ben. Kładzie ręce na biodrach i dalej stojąc do nas tyłem kontynuuje.- Robimy tak jak zawsze. Ja, Holden i Logan broń. Lenvie, Jess jedzenie. Jack i Aspen leki. Mav narzędzia. Spotykamy się o zmroku w Kotlinie. Nie zwracajcie na siebie specjalnej uwagi. Dobrze wiecie, jak władze reagują na przemytników.- Ah tak, bo nie wspomniałam. Nasz opłacalny handel zwierzyną i skórami, jest nielegalny. Miasto ma swoich strażników, którzy zdobywają, pewną ilość pożywienia. Tego jest jednak stanowczo za mało i najwidoczniej oto chodzi, o tępienie chorych i niezdatnych do pracy pasożytów, które roznoszą tylko bakterie i wirusy. Nie przydzielają im jedzenia, bo ci nie pracują. Nikt nie chce jednak umrzeć, dlatego nasza praca jest tak opłacalna.
-Bo to takie łatwe..- szepcze Aspen w odpowiedzi na prośbę o niezwracaniu na siebie zbytniej uwagi, kiedy Ben zaczyna się od nas oddalać. Posyłam jej zirytowane spojrzenie. Odwzajemnia je i rusza przed siebie. Nie lubimy się. Jest między nami ciągła rywalizacja o pozycje w grupie. Pozycje prawej ręki Bena. Ja, a jego córka. Robię krok w kierunku ciemniejszej, ciaśniejszej uliczki i nagle na kogoś wpadam.
-Uważaj.- mówi sykliwie Logan, piorunując mnie wzrokiem. Odpycha delikatnie moje ciało. Jego ciemne brwi i oczy sprawiają, że wygląda na ciągle zmęczonego. Nie lubi mnie. Też. Nie wiem czemu, ale jest tak od dawna. Kiwa głową z dezaprobatą i rusza przed siebie pozostawiając samą sobie. Jak skarcone za nic dziecko. Jego ''humorki'' przestały mnie już dotykać. Doszłam do wniosku, że on chyba naturalnie jest takim dupkiem i to niezależne od tego, czy ma lepszy, czy gorszy dzień. Biorę głęboki wdech i ruszam przed siebie.
Stragany są okrążone ogromnymi grupami ludzi. Schodzę w jedną z bocznych uliczek. Nawet nie myślę stać z tymi ludźmi w ''kolejce'' ( o ile tak można nazwać to zbiorowisko). Wole, poszukać sklepu w głębi miasta. Dróżka staje się ciaśniejsza. Balkony z drugich pięter budynków, które przylegają do tej uliczki ,tworzą zasłony przed promieniami słońca. Przez to panuje tu półmrok. O ściany kamiennych, ceglanych, bądź drewnianych domów opierają się starsi ludzie. Może bezdomni, a może po prostu mieszkańcy,którzy wyszli na dwór, by zaczerpnąć ''świeżego'' powietrza. Zajmują się swoimi rzeczami nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Przyglądam im się z ciekawością. Żyją tak normalnie, pomimo, że świat przestał być normalny. Starość spędzają na zimnym, twardym betonie, w miasteczku zagrożonym atakiem obcych. To takie smutne, a jednak żadne z oczu, którym się przyglądam nie są zmartwione, zdołowane. Wręcz przeciwnie. Ich oczy są roześmiane. Grają sobie w karty, rozmawiają, cieszą się wątpliwym spokojem. Cieszą się resztką czasu na ziemi, którą znali inaczej. Nikt nie odwzajemnia moich spojrzeń. Do czasu. Ktoś mi się przygląda i widocznie nie zamierza przestać. Siedzi we wnęce między dwoma budynkami.Ciasnej, ciemnej szczelinie. Nie rzuca się w oczy. Ma na sobie czarny płaszcz z kapturem naciągniętym na głowę. To mężczyzna. Podnosi lekko głowę, a światło przedzierające się przez balkony lekko oświetla jego twarz. Chłopak. Ma bardzo wyraźne rysy, jednak jest w nim coś delikatnego. Usta. Dostrzegam je od razu. Są pełne i malinowe. Jego oczy są duże i ciemne. Widzę kosmyk włosów opadający na czoło. Czarny kosmyk. Jego szyja... znaczy się na niej coś ciemnego. Tatuaż? Mijam go, bo co innego mam zrobić? Wiem jednak, że ten nie odrywa ode mnie wzroku nawet na minutę. Denerwuję się, obserwują mnie, więc obserwują nas! Moje nogi zaczynają się plątać. Tracę rytm. Robię jeszcze kilka kroków do przodu. Przystaję i odwracam głowę. Jego już tam nie ma. Zniknął. Kim był? Czego chciał?
Krążę wśród kamienic już kilka godzin. Znam te uliczki na pamięć. Minęłam kilka sklepów, z których zabrałam potrzebny sprzęt. Do umówionej godziny jednak mam jeszcze ogrom czasu. Wole pospacerować po mieście. W ciszy i samotności. Mogę iść do karczmy, ale tam jest za głośno, za tłoczno. Słońce chyli się ku zachodowi. Postanawiam wrócić na główny rynek, skąd miałabym bliżej do umówionego miejsca. Plac pustoszeje. Straganiarze powoli zbierają to czego nie udało im się sprzedać. Tłumu już dawno nie ma, jedynie pojedyncze osoby. W blasku zachodzącego słońca dostrzegam mieniące się błyskotki. Serio? Kto w takich czasach martwi się o biżuterię? A jednak ktoś się martwi. Podnoszę wzrok na kobietę stojącą obok straganu. Młodą kobietę, nawet młodszą niż ja. Odwrócona jest do mnie tyłem. Blondynka. Długowłosa, szczupła i dość niska. Jest w niej coś dziwnego. Coś, co kojarzę. Widzę, jak podaje straganiarzowi malutki przedmiot- wisior. Połyskujący się w blasku zachodzącego słońca. Staje, jak wryta, nie będąc w stanie zrobić ani kroku. Moje ciało zamiera, doznaje paraliżu. To nie jest możliwe. Czekam sekundę. Wraz z powiewem delikatnego wiatru, dziewczyna odwraca głowę. Przelotnie. Uśmiecha się tak żywo. Tak prawdziwie. Ma piegi rozsiane na policzkach i nosku. Widoczne aż tu! Wszędzie bym je dostrzegła. Pamiętam te piegi! Moje serce, które zamarło w ścisku właśnie teraz się rozluźnia. Biorę głęboki wdech. Uśmiecham się sama do siebie. Moja buzia otwiera się w zdumieniu i taka pozostaje. Oczy obiega mgła. Szklista mgła. Robię powolne kroki. Nie mogę sobie pozwolić na nic więcej.
-Maisha..- szepczę cicho, łamiącym się głosem. Dziewczyna odchodzi od straganu posyłając mężczyźnie ostatni wdzięczny uśmiech. Jak ona wyrosła! To ona, prawda? To ona! Nie biegnę za nią, bo nie ma tłumów. Dogonię ją zaraz. Chce sprawdzić ostatnią rzecz. Ostatnią potwierdzającą wszystko rzecz. Zbliżam się coraz szybciej do miejsca, w którym chwile temu stała. Kupiec wyraźnie zajęty zbieraniem swojego towaru do skrzynek nie zwraca na mnie większej uwagi. Patrzę na srebrne łańcuszki, złote pierścionki, obrączki. Niektóre bardzo stare. Są tu medaliony ze zdjęciami rodzin. Obrączki z wyrytymi imionami. Jasmin i Nate 14.02.2067r. Bardzo stara. ma ponad 50 lat. Wśród tych wszystkich świecidełek moje oczy przykuwa tylko jedna rzecz. Jedna, jedyna na tym świecie należąca tylko do jednej, specjalnej osoby. Moje serce zaczyna niespodziewanie przyspieszać. Niespodziewanie? To oczywiste. Wytężam wzrok i nachylam się nad blatem. Przyglądam przedmiotowi uważnie jeszcze chwilkę. Dla pewności, którą już dawno mam. Patrzę na oddalającą się z wdziękiem motyla Mai. To musi być ona! Chwytam za łańcuszek zakończony blado różowym ''M''. Podnoszę wzrok biorąc haust powietrza i bez chwili zastanowienia ruszam biegiem w ślad dziewczyny. Przynajmniej próbuje. Ktoś chwyta mnie za ramię. Bardzo silny chwyt zatrzymuje całe moje ciało. Rozpędzona machina zderzyła się ze ścianą. Dostaje białej gorączki. Zaczynam się denerwować. Ona odchodzi. Nie myślę trzeźwo. Spoglądam tylko na sekundę, na twarz rozwścieczonego straganiarza.
-Ty bezwstydna złodziejko!- zaczyna. I ciągnie mnie bliżej straganu. Tracę ją. Widzę jak niknie między ludźmi, którzy zaczynają się mi przyglądać. Ona znika, idąc w kierunku bramy wyjściowej. Muszę ją dogonić, bo może być za późno. Denerwuje się i sapię ciężko.
-Proszę mnie puścić!- Nakazuje rozwścieczona i całkowicie rozbita widokiem siostry, która ponownie odchodzi. W moim sercu pojawia się desperacja. Zaczynam lekko drżeć i bardzo mocno zaciskam dłonie na łańcuszku od wisiorka, który należał do mojej siostrzyczki. Próbuje mi go wyrwać. Próbuje mnie zatrzymać. MUSZĘ za nią biec! Szarpię się i denerwuje go tym jeszcze bardziej. Sama jestem już wściekła. Czy to w ogóle możliwe? Czy mam omamy? Skąd mogę być tak pewna? Jak udało jej się przeżyć?!
-Wiesz jaka kara grozi za kradzież w Denver? Nie szkoda ci rąk?- mężczyzna pyta retorycznie i patrzy na mnie wściekle. W jego oczach maluje się pogarda.
-Maisha!- krzyczę gdzieś do pojawiającej się, coraz pokaźniejszej, grupki ludzi, ale wiem, że obudziłam się za późno. Dziewczyna dawno znikła. Co gorsze? Zwróciłam na siebie uwagę masy mieszczan, którzy z zaciekawieniem zaczynają przyglądać się mojej szarpaninie z kupcem. Jestem tak wściekła. Tak cholernie wściekła! Próbuję wyrwać nadgarstek z uścisku mężczyzny. Nadaremno. Cała moja siła wraca powielona negatywnymi emocjami.
-Próbujesz zmienić temat? Myślisz, że ci się upiecze? Zaraz wezwę strażników.- To mówiąc czuję jak zaczyna mnie gdzieś ciągnąć i w tym momencie desperacja przeradza się w szał. Przestaje nad sobą panować. Uderzam mężczyznę w brzuch i wyrywam rękę z jego uścisku. Wyprowadzam jeszcze jeden cios. Trafiam w nos i tym samym sprawiam, że ten traci równowagę i upada. Podbiegam do, trzymającego się za nos, mężczyzny. Klękam obok i chwytam go za gardło. Zaczynam nim szarpać. Zatrzymał mnie! Odebrał mi szansę na spotkanie Mai! Teraz... gdzie ona może byc!? Mieszka ty? Wyszła poza mury! Może jest koczownikiem! Nigdy jej już nie znajdę. Całkowicie opanowana przez atak agresji nie potrafię przestać. Ktoś chwyta mnie w talii i podnosi jak szmacianą lalkę w górę. Szamoczę się wściekła. Czemu oni wszyscy mi przeszkadzają?!
-Puszczaj mnie półgłówku!- krzyczę nie zważając na otaczający nas z wolna tłum.
-Mamy się nie rzucać w oczy! Cholera, Mavis!- mówi Holden o wiele ciszej niż ja. Przenosi mnie na bezpieczną odległość i stawia na ziemi dalej mocno trzymając. Szarpie się, bo przerwał mi coś ważnego.
-Co do..- słyszę znajomy głos. Ten głos, to jak wiadro zimnej wody. Przestaję się miotać, krzyczeć. Spoglądam w stronę biegnącego do nas Bena.- Mavis? Co ty wyprawiasz?- pyta wściekły mężczyzna. Kulę się od razu i spinam, jak winny pies. Sapię zmachana i spuszczam wzrok.
-Zabierzcie ode mnie tego potwora!- mówi przerażony kupiec. Z jego nosa cieknie krew. Ma ślady pazurów na szyi. Ciężko sapie łapiąc oddech.- To jest napaść!
-Bardzo pana przepraszamy..- zaczyna Len. Dopiero teraz uświadamiam sobie jakie wokół mnie zebrało się zgromadzenie. Moi towarzysze i chyba pół miasta! Wszyscy patrzą z zainteresowaniem i przerażeniem, co będzie dalej.- Nasza koleżanka jest mocno niezrównoważona psychicznie. Wdychała dużo toksycznych gazów. Proszę to zignorować.
-Sama jesteś niezrównoważona!- rzucam w stronę brunetki i znów zaczynam się szamotać ku przerażeniu rannego mężczyzny. Dziewczyna patrzy na mnie wściekle, lecz nie komentuje mojego zachowania.
-Mavis!- rzuca twardo Ben.- Wystarczy.- uspokajam się momentalnie. Spoglądam wkoło siebie. Faktycznie. Wystarczy. Mój wzrok ląduje na mężczyźnie, który szybko łapie za łańcuszek i próbuję się podnieść. Pomaga mu w tym Jess. Sapię ciężko. Wyglądam zapewne jak rozwścieczone zwierze.
-Idziemy.- rozkazuje Ben i chwyta mnie mocno za ramię. Jest wściekły. Wiem, że będę mieć kłopoty. Puszczam wrogie spojrzenie w stronę, trzymającego łapczywie łańcuszek, mężczyzny. Ten wzdryga się prawie niezauważalnie i z dumną miną wstaje.
-Spadajcie, bo jeszcze raz was zobaczę i będziecie mieli kłopoty!- gotuje się po tych słowach. Tchórz odważny na odległość. Prycham i daje się ciągnąć Benowi.
-Brawo..- szepcze idący za nami Logan. Nie zwracam na to uwagi. Wiem, że jutro będę musiała znaleźć tego mężczyznę jeszcze raz. On musi wiedzieć, gdzie jest moja siostra. W końcu- rozmawiali, jak starzy znajomi...
👽👽👽
Hej hej! Mam nadzieje, że rozdział się spodoba ^^ 😂😂😂
Jeżeli rozdział się spodobał, zaciekawił, bądź zirytował to zostawcie gwiazdkę ^^ 💞 Na pewno mnie ucieszy i zmotywuje, by starać się bardziej 😂 Jak się wam nie spodoba to też możecie zostawić gwiazdkę 😂😂😂 I komentarze.. wiem w sumie, że czasem nie ma co komentować, ale opinie raczej macie 😂 więc proszę o jej wyrażenie 😂
Do następnego 😂💞👄👽
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top