2/3


   

 Woda przyjemnie opływa moje ciało. Chłodzi je. Nie zdejmowałam ubrań. Widzę jak odpadające grudy brudu zaczynają dryfować wkoło mnie. Słyszę szum wody i czuję uderzenia fal w tył moich pleców. Powodują gęsią skórkę. Reszta również weszła do zbiornika wodnego. Idę jeszcze kawałek dalej. Chce się zanurzyć. Swój plecak z resztkami zapasów, które składają się na niewielką ilość naboi, kilka batonów i maksymalnie 3 butelki wody, pozostawiłam na brzegu. Gdybyśmy mieli iść dalej tunelami z takim wyposażeniem nie wiem, czy wszyscy ponownie ujrzeliby światło słońca... o ile w ogóle ktoś. Jezioro nie staje się głębsze, mimo że jestem już kawałek od brzegu. Jest wręcz stosunkowo płytkie. Mam buty na nogach, więc nie czuje czy dno jest muliste, piaszczyste, ciepłe czy zimne. Woda jednak dochodzi do moich stóp dziurami w tych starych trepach. Czas zdobyć nowe obuwie. Poziom cieczy sięga mi nieco ponad pas. Biorę głęboki oddech i zanurzam się. Mam zamknięte oczy, bo ilość brudu, który się ode mnie odrywa w tej chwili, i tak nie pozwoli mi dojrzeć niczego. Nie wynurzam się od razu. Pozostaje pod wodą skulona i rozkoszuje się delikatnymi uderzeniami chłodnej cieczy. Porównać mogę to do bezbolesnego biczowania. Mogłabym się nigdy już nie wynurzać. Tu jest tak przyjemnie, mimo iż woda jest już chłodna. Zmierzch. Czuję jak coś przepływa koło mojej twarzy i tworzy przyjemnie łaskoczący ruch wody. Ryby. Nie wyskakuje przerażona, bo nie pierwszy raz czuje coś takiego. Wcześniej... będąc w grupie... Bena ilekroć kąpaliśmy się w jakimś jeziorze było to samo. Brak powietrza zaczyna mi powoli doskwierać, więc prostuje swoją postawę i wynurzam się na powierzchnie. Przeczesuje dłońmi włosy i wycieram oczy. Czuje jak coś ciepłego ustawia się tuż za mną. Lekko styka się z moimi plecami. Uśmiecham się sama do siebie nie odwracając. Tak już było...



-Pamiętasz...- jego głos brzęczy koło moich uszu i sprawia, że zaczynam odlatywać. Uwielbiam to uczucie. Jego bliskość. Już nie reaguje na to jak ostatnim razem, kiedy byliśmy w jeziorze. Daaawno temu. Już nie denerwuje się jak mała dziewczynka. Dziewczynka, która nigdy wcześniej nie miała żadnych podobnych kontaktów z płcią przeciwną. Nie drżę, choć po moim ciele biegnie dreszcz. Nie czerwienię się, choć robi mi się gorąco. Uśmiecham się zadziornie i lekko przekręcam głowę. Eksponuje przy tym skrawek szyi. Czekam na jego ruch. Nie chce go już wyganiać. Krzyczeć, żeby dał mi spokój, że jest głupim zboczeńcem. Zachowywać się jak dziecko. Czekam na niego. Już mnie nie stresuje. Co więcej.. nie sprawia, że moje serce bije szybciej. Właśnie teraz czuje to wyraźnie. Nie wiem tylko czy to dobry czy zły znak...



-Pamiętam.- jego dłoń ląduje na moim brzuchu. Druga wplata się w moje mokre włosy. Odkrywa większą część szyi. Zbliża się jeszcze bardziej i przyciąga mnie do siebie. Nasze ciała przylegają dokładnie w każdym miejscu. Kładzie swoją głowę między moją szyją, a brodą.



-Dużo się zmieniło...



-Dużo..- wzdycham ciężko, kiedy delikatnie muska swoimi malinowymi ustami moją szyje. Relaksuje się. Mogłabym usnąć w takiej pozycji. Czegoś mi ciągle brakuje. Mam uczucie, że coś ciągle mi ucieka. Denerwuje mnie to. Tylko to nie pozwala mi całkowicie odpłynąć. Jego dłoń podnosi się lekko w górę. Lekko muska palcami mój brzuch. Jego palce i woda. Zamykam oczy. Opieram głowę o jego głowę.



-Mavis!!!- słyszę krzyk Lenvy. Jest cichy, ale wśród nas panuje jeszcze większa cisza więc nie da się go nie usłyszeć. Otwieram szeroko oczy i chwytam dłoń Coltona.



-Poważnie...



-Cole...- mówię przyglądając się oddali i ignorując jego irytacje. Coś przykuwa moją uwagę. Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć. Teraz stojąc na środku jeziora widzę to jednak. Niewielki zarys ceglanych budowli.



-Miasto..- szepczę i wyrywam się z uścisku bruneta. Daje sobie głowę odciąć, że jest zdumiony moim zachowaniem, ale kto by nie był? Zaczynam przeprawiać się przez płytki zbiornik na drugą stronę.



-MAVIS!!!- krzyk chłopaka pokrywa się z chlupotem wody i krzykami Len oraz Holdena. Ignoruje to wszystko. Co ja bym dała, żeby spotkać teraz innego człowieka. Żeby znów pojawić się w jakimś ośrodku, społeczności, cokolwiek. Opowiedzieć co się stało. Oddać recepturę. Zawsze jesteśmy najbliżej niezauważalnego. Potykam się i z trudem pokonuje opór jaki stawia mi otaczająca mnie ciecz. Budowle są zarośnięte, ale widzę je. CEGŁA. To nie może być nic innego.



-Mavis! Do cholery zatrzymaj się!- to nie fatamorgana. Wiem, że mogę poczekać na resztę, że razem możemy tu przyjść. Tak by było pewnie bezpieczniej, ale czy wygłodzony człowiek czeka na pozwolenie, żeby zjeść leżący przed nim chleb? Bez Bena dyscyplina i zasady, których podobno nie było, teraz już faktycznie nie istnieją. Wygrzebuję się na drugi brzeg i z trudem staram się nie wywalić w piachu. Jest mi ciężko, bo moje ubrania przesiąkły wodą. Ważą więcej. Sam bieg po piasku nie jest wcale najłatwiejszy. Macam kieszeń spodni i sprawdzam czy metalowa tubka z ratunkiem ludzkości dalej się tam znajduje. Jest. Wbiegam między gęstwinę drzew i w zasadzie ceglasty dom mam już przed sobą. Już prawie jestem niewidoczna dla oczu Coltona i reszty. Słyszę jego krzyk w oddali. Chce jednak być pierwsza. Zatrzymuję się jak wryta i oddycham ciężko, kiedy dochodzi do mnie po co tu biegłam. Domek okazuje się być pojedynczą ścianą. Reszta jest zawalona. Dachu nie ma. Za nim maluje się obraz kilku podobnych ''domostw''. Resztek. To BYŁA osada. Obchodzę ruinę, która jest naprawdę nieduża. Miejsce jest spowite cieniem. Nic tu nie ma. Mgła lekko wiruje nad gruzami. Nie widać nawet szczątek. Ktoś stąd albo uciekł, albo zginął bardzo dawno temu. Klękam zrezygnowana. Czuje się jakby świat był już całkiem pusty. Jakbyśmy przeżyli coś co zdmuchnęło wszystkich ludzi z ziemi. Jakbyśmy byli ostatni. Powietrze tu nie pachnie niczym specjalnym. Pustką. Dopiero teraz zaczynam odczuwać strach. Wlazłam, gdzie być może nie powinnam. Słyszę trucht. To pewnie Colton. Wstaje z ziemi. Otrzepuje kolana, choć to zupełnie bez sensu, gdyż moje spodnie są mokre. Co miało już się do nich przykleiło. Odwracam się i ... Staje oko w oko z niewielkim pso-podobnym..



-Mut...- szepczę i wyciągam ręce w geście obronnym. Plecak zostawiłam po drugiej stronie jeziora. SUPER. Jak zawsze jestem na wszystko przygotowana. Pistoletu nie mam. Nożyk! Bogu dzięki. Schylam się powoli i patrzę w puste, zszarzałe ślepia wyłysiałego psa, który wygląda na mieszańca labradora. Jego sierść jest szara. Miejscami za długa, miejscami jej nie ma. Pies spogląda na mnie z przygłupim wyrazem na pysku. Jego zęby wystają z paszczy wraz ze zwisającym językiem. Kapie z niego ślina. Jego pazury, widocznie za długie, wbijają się w piaszczystą ziemię. Colton?



-No spokojnie mały... brzydki... śmierdzielu..- mówię patrząc w oczy mutanta, który na coś czeka. To dość dziwne zachowanie. Muty zwykle od razu atakują. Chwytam za broń i powolnie ją wyciągam z buta. Zwierz dalej tylko mi się przygląda. Pies... może resztki jego psiej natury, natury uczłowieczonego zwierzęcia, które jest przyjacielem człowieka walczą z nowo zmutowanymi komórkami, które nakazują mu eliminować ludzi.



-Co jest ochydo...?- pytam zdumiona mimo iż wiem doskonale, że na odpowiedź nie ma co czekać. Pytam jakbym chciała być zaatakowana. Do moich uszu dochodzi niestety niezbyt przyjemny dźwięk. Triumf dla tej kreatury. Powarkiwanie.



-Przyprowadziłeś koleżków...- mówię w stronę łysawego muta, który dalej na coś czeka. Fajna taktyka. Rozglądam się dookoła by dostrzec cztery inne pso-podobne bestie. Ustawiają się wkoło mnie. No to zaraz rozpocznie się fajna zabawa. Zaczynam szybciej oddychać. Czuję się jak sarna w otoczeniu wilków. W sumie prawie tak jest. Kreatury zaczynają wyć wściekle co potęguje mój strach. Gdzie do cholery są moi towarzysze? Sama się w to wpakowałam, a teraz czekam na pomoc tak? Brawo. Wymachuje nożem, gdy jedno ze stworzeń podskakuje bliżej mnie. Robię to bardzo nerwowo. Wyczuwają to. Gdzie mogę uciec? Wszędzie mnie dopadną. Mija sekunda, dwie, a muty rzucają w szale prosto na mnie i wtedy na całą okolice rozbiega się wystrzał. Odwracam się przerażona, by ujrzeć tuż koło mojej nogi martwe ciało jednego z atakujących mnie potworów. Reszta kreatur zamiera zdumiona i spogląda na źródło wystrzału. Między gęstwiną dostrzec można trzy sylwetki. Len, Holdy, Cole. Muty z wściekłością rzucają się w stronę moich wybawców, jednak powoduje to śmierć dwóch kolejnych. Dwie ostatnie bestie zatrzymują się jakby zszokowane przebiegiem wydarzeń. Jakby po raz pierwszy widziały coś takiego. Jakby... rozumiały sytuacje. Jestem sama zdumiona ich zachowaniem. Stoję w osłupieniu i patrzę jak dwa stwory o mało się na sobie nie zabijają uciekając prosto w gęstwinę.



-Co do...- szepczę.



-MAVIS!- krzyk Coltona dociera do moich uszu i wprawia mnie w niepokój.- Powiedz mi kiedy łączenie twoje z twoim mózgiem zostało przerwane?!- chłopak staje tuż obok mnie i chwyta za ramiona. Robi to bardzo mocno. Boli.



-Colton...



-Nie wiem czy nie zauważyłaś, że nie znajdujemy się w tunelach! Wróciliśmy do świata, w którym za rogiem czai się coś co chce cie zabić! Jak mogłaś być tak głupia?! Po pierwsze zostawiasz nas samych na drugim brzegu. Po drugie sama biegniesz tutaj nie wiedząc co cie czeka bez jakiejkolwiek broni! Po trzecie robisz przy tym tyle hałasu, że słyszeli cie chyba w samym Pheonix! Po czwarte nie wiem czy widzisz, że zrobiło się ciemno! Zwykle nocą jest więcej niebezpieczeństw! Po piąte...



-Colton, Colton!- próbuję przekrzyczeń chłopaka, który bardzo boleśnie zacisnął swoje dłonie na moich ramionach. -... to boli!!!!- krzyczę brunetowi prosto w twarz słowa, które wybudzają go z szału.



-Mavis, co ci strzeliło do głowy?- pyta stojąca za wysokim, Len.- Sama widzisz jak to wygląda. Gdzie twoje ograniczone zaufanie?- patrzę w troskliwe oczy mojej przyjaciółki. Dokłada się do nich smutne spojrzenie Holdena, który widocznie jest zaniepokojony moim zachowaniem. Piorunujący wzrok Coltona jest zwieńczeniem całej tej sytuacji.



-Przepraszam...- szepczę cicho jak dziecko, które karcone przez rodziców zaczyna rozumieć swój błąd. Są to osoby w moim wieku i starsze o rok. Dlaczego w ogóle pokazuje przed nimi swoją uległość? Zapada cisza.  Niezręczna. Nieprzyjemna. Cisza.



-Dobrze!- mówi klaszcząc w ręce Holden.- Co było minęło. Ważne, że Mavi jest bezpieczna i nikomu nic nie stało. Rozpalmy ognisko, posegregujmy rzeczy i ustalmy co dalej ze sobą zrobimy..



-Sądzę, że to świetny pomysł.- dokłada Lenvy. Colton dalej stoi jednak jak wryty. Cały spięty. Wściekły. Patrzy mi w oczy, a ja jemu. Żadne z nas nie pokazuje przed sobą, że odpuszcza.



-Pójdę po jakieś patyki..- mówi w końcu brunet i mija mnie bez słowa. Emanuje od niego chłód. Zakuło mnie to. Jednak jestem zbyt dumna i uparta, by teraz za nim iść. By przeprosić JEGO.





Mija chwila. Ognisko powoli zaczyna płonąć. Zrobiło się naprawdę zimno, a nasze ubrania dalej są mokre. Len przyniosła kilka starych zakurzonych koców ze zburzonych chat. Poza kocami zdobyliśmy prymitywną broń. Noże, łuki, siekierę. Żadnego jedzenia, wody. Siedzimy na środku placyku między 5 domami. Resztkami domów. Osada była mała. O ile mogę to nazwać osadą. Księżyc płonie białym blaskiem wysoko na niebie. Jego światło lekko przedziera się przez gęste korony drzew. Siedzę na ceglanym kawałku jakiegoś domostwa. To była wioska. Widoczna obok jednego z domów jest zagroda. Oceniliśmy, że jest opustoszała od roku, dwóch? Nie ma śladów po ludziach. Chodzi mi o ciała. Zostałyby choć szkielety. Musieli uciec, albo zostali zjedzeni. W całości. Na resztach murów widoczne są jednak delikatne zarysy... krwiste plamy. Być może to krew zwierząt. Kto wie? Cokolwiek tu się stało.. To nie było dobrowolne opuszczenie tego miejsca. Wyciągam ręce w stronę ciepłego ognia, który tańczy radośnie przede mną. Po mojej prawej siedzi Len i Holden. Colton usiadł po przeciwnej stronie ogniska. No tak. Foch to foch. Zaczynam się denerwować, bo nie lubię kiedy ktoś się na mnie obraża. Zwłaszcza, że zależy mi na tej osobie. Panująca wszędzie cisza jest tym bardziej irytująca. Gniotę w ręce patyk, który z trzaskiem łamie się.



-Co teraz zrobimy?- pytam w końcu wrzucając biedne drewienko w ogień.



-Co możemy?- błyskawicznie odpowiada mi Holden.- Spójrz jakie mamy opcje Mavis...



-Dwa ataki mutów w jeden dzień..- mówi cicho Len opierając się o tors blondyna. Wpatruje się w ogień z taką fascynacją.- I to w promieniu 50 metrów.- przenosi swój wzrok na mnie, a ja czuje niepokój.



-Wcześniej ataki były oczywiste i powszechne, ale nie tak częste.- mówi Holden.- Nie wiem czy to kwestia tego, że bez...- milknie.- ...bez NIEGO nie potrafimy wybrać bezpiecznych szlaków, czy coś się zmieniło przez ten cały czas pod ziemią. Jest niebezpieczniej niż było. To na pewno.



-Zostańmy tu.- mówi brunetka ku zdumieniu wszystkich. Tej opcji raczej nikt nie brał pod uwagę, a teraz? Tylko właśnie to stwierdzenie zderza się z czymś o czym właśnie sobie przypominam, a raczej co czuje że teraz jest zagrożone.



-Leny...



-Spójrz...- mówi Len i podnosi się na kolana. Rozgląda się po naszych twarzach i zaczyna swój wywód.- Mamy las, który da nam drewno na odbudowę domów, drewno na ogniska, drewno na narzędzia. Las da nam rośliny, żywność, zwierzęta, schronienie!- mówi i pokazuje jak wspaniale korony drzew chronią nas przed otwartym niebem.- Możemy mieć własną plaże jako źródło relaksu. Jezioro dające nam ryby, wodę do kąpieli i do picia! Ciągle wędrujemy! Tunelami, lasami, polanami, wzgórzami, pustyniami! 11 lat tułaczki i walki! Może czas gdzieś osiąść. Wątpię, że jako koczownicy zaklimatyzowalibyśmy się w tłocznych miastach. Tu jest tak spokojnie, a zarazem bezpiecznie. Może czas spróbować żyć... normalnie?



-Myślisz, że odbudujemy chaty, znajdziemy zwierzęta i będziemy się bawić w rolników? Że muty nas nie znajdą? Że ONI NAS NIE ZNAJDĄ?- Zaczyna Colton. Jest zły, ale pewnie wciąż na mnie. Swój gniew wlewa w kontrargumentacje. Dyskusja staje się bardziej zacięta.



-Colton, jaki inny cel mamy?



-Uważasz, że zrobisz sobie z Holdenem dwójkę dzieci i przeżyjecie tu super życie?



-Colton ogarnij się!- warczy wściekle blondyn.



-Wybacz, ale to nie ma sensu. Jedna większa horda zrobi przemarsz przez tą okolice i będziemy martwi! Skończymy jak ci, którzy tu mieszkali. Z jakiegoś powodu opuścili to miejsce...



-To co mamy robić?!- mówi cicho Len, choć wiem że najchętniej wydarłaby się na bruneta.



-Mamy inne wyjście.- zaczynam. Wzrok wszystkich ląduje na mnie. Wyczekują co takiego mam do powiedzenia. Jaki cel mogę nam zaproponować.- Anya...



-Mavis..- zaczyna ze znudzeniem Lenvy..



-Lenvy nie rozumiesz...



-Szukaliśmy Maishy i zobacz! Jess rozszarpało jakieś bydle. Jack utonął. Ben martwy. Aspen spłonęła. Logan NIE ŻYJE. Ja prawie nie wykorkowałam na bimaku. Ostatecznie Maisha okazuje się również martwym wspomnieniem. Wybacz, ale... szukanie członków twojej rodziny nie jest raczej korzystne.- jej słowa zraniłyby mnie bardzo 6 miesięcy temu. Dziś.. lekko uderzają o ściany mojego serca. Szkoda, że tak uważa. Rozumiem ją jednak. Ma Holdena. Kocha go. Codzienna możliwość utraty miłości jej życia pewnie jej się nie podoba. Wiem, że ona zawsze chciała rodziny. Własnej. Bezpiecznej. Tylko nigdy nie było na to czasu. Teraz względnie jest wolna. Dorosła. Może spełnić choć procent swoich marzeń..



-Po co mamy wracać na zachód Mav..- brunetce wtóruje Holden.- Nie chce tam wracać...



-Ona jest w Alexandrii. Zanim się rozstałyśmy... powiedziała, że w razie czego będzie w Alexandrii.



-Wiesz GDZIE jest Alexandria? Bo szczerze to ja nie wiem nawet, gdzie jesteśmy teraz.- mówi broniąca swojego stanowiska Len.



-Na wschód. Tyle wiem. Jeżeli pójdziemy teraz na wschód, być może trafimy do jakiegoś miasta. Dowiemy się GDZIE jesteśmy. Gdzie mamy iść. Może trafimy na drogowskaz.



-A może trafimy na stado mutów..- mówi Colton wrzucając jakąś gałąź do ogniska, które bucha większym płomieniem. Patrzę na niego tylko i czuje złość, bo zakładam że atakuje mnie specjalnie.



-Co jeżeli znajdziemy Anye?- pyta Holden.



-Mamy recepture. Anya była naukowcem. Jest starsza, doświadczona. Może ona pomoże nam zadecydować. Pomoże coś... zrobić..



-O! Czyli teraz chcesz bawić się w super bohaterkę i dostarczać tajemnicze artefakty władzom, które uratują nasz upadły świat...- mówi siląc się na  poetycki ton Len. Jest zirytowana. W jej głosie słychać drwinę. Dziewczyna zostaje uciszona przez Holdena, który najwidoczniej rozważa moją opcje.



-Skoro mamy już najważniejszą rzecz na świecie to co? Mamy ją zakopać w ogródku? Możemy coś z tym zrobić!- mówię z takim tonem, jakby to było oczywiste.



-Mavis.. nie jesteś bohaterką! Nikt z nas nie jest. To nie do nas należy ratowanie tego świata! Ja się w to nie pchałam. To, że receptura trafiła do twoich rączek, to czysty przypadek!



-Kto uratuje ten świat w takim razie?



-Nie wiem! To nie my Mav. Wywal to, daj komuś.. cokolwiek. Zostaw to, okej?- brunetka wyrywa się z uścisku Holdena, wstaje i odchodzi.



-To moja rodzina nas w to wpędziła.- krzyczę do pleców odchodzącej Len.



-Co?- dziewczyna zamiera i odwraca się do mnie przodem. Nie jest zdumiona moim stwierdzeniem tylko znudzona, bo wie kim była moja matka. Już wie. Nie wie jednak wszystkiego. Tak samo jak Holden i Cole. Spojrzenia wszystkich utykają we mnie i wyczekują odpowiedzi.



-Wiesz, że moja matka wynalazła E-27.



-Wiem. I co to ma do rzeczy?



-Wiesz, że oni przylecieli tu po to, tak?



-Domyśliłam się, ale to nie wina twojej rodziny, że oni tu przyleźli ze swoimi zwierzątkami, Mav. Nie musisz za to odpowiadać. To rząd zawinił i pozwolił się temu rozpanoszyć.



-Muty to nie wynalazek obcych...



-Tylko?



-To przykład człowieka, którego ciało nie przyjęło serum. To wytwory mojej matki. Nieumyślne, ale jednak.- dziewczyna patrzy na mnie ze zdumieniem. Zupełnie tak jak reszta. Uważnie czeka na ciąg dalszy.- O wszystkim chciałam ci powiedzieć w Cortez, ale.. bałam się, że jak poznasz prawdę... Jak poznacie prawdę oskarżycie mnie o wszystko. Nie byłam gotowa na odpowiedzialność. Nie z Benem. Moja matka prowadziła niebezpieczne eksperymenty. Testowała, ulepszała i poprawiała recepture E-27. Mimo mutacji nie przerwała. Wyrzuciła moją ciotkę, która chciała to wszystko powstrzymać i ... na skutek swojej uporczywości stworzyła armię zmutowanych... ludzi i zwierząt. Najsilniejsze.. przetrwały i się rozmnożyły. To wszystko dla udoskonalenia serum. Taktyka nauki na błędach. Tylko tych błędów było za dużo. Ostatecznie wynalazła co chciała, ale ICH było już ZA dużo. Przybyli obcy, a jako rasa doskonalsza... potrafią zapanować nad czymś co jest mutem- udoskonaloną wersją dzikości. Dlatego powinnam zanieść Anyi recepturę. Dlatego sądzę, że to leży w moim obowiązku.


-Skąd wiesz, że tak było?



-Anya mi to wszystko opowiedziała. Jeszcze w Cortez...



-To nie ma logiki Mav..- gasi mnie po kilku sekundach milczenia Len. Jest spokojna. Smutna. Jakby ta prawda ją zdołowała, ale jakby ją przyjęła. Zaakceptowała.- Nie możesz ponosić odpowiedzialności za błąd matki.



-Już to robię. Jak każdy z nas..- mówię i wpatruje się w idealnie błękitne oczy brunetki, które mimo iż są w półmroku świecą. Ona wie, że mam część racji. Wie to. Odpowiedzialność ją miażdży. 



-Dobra..- niezręczną cisze przerywa nagle męski głos Holdena.- Kto jest za tym żeby tu zostać, a recepturę zakopać?



-Oczywiście, że ja.- mówi bez chwili zastanowienia Len. Krzyżuje ręce pod piersiami i patrzy na mnie smutno.



-Kto chce ruszyć na wschód? Do Anyi?- pyta blondyn i spogląda na mnie.



-Ja.- mówię nie podnosząc wzroku z brunetki.



-Colton?- pyta blondyn spoglądając na twarz bruneta, który w zamyśleniu łamie kolejną gałązkę.



-Wstrzymuję się.- mówi po chwili zastanowienia. Kolejny cios.



-Czyli mój głos jest ostateczny...- Holden nerwowo spogląda to na mnie, to na Len. Znamy się już blisko 11 lat. Dokładnie 10,5. Jednak wiem, że poprze Len. Czemu? To jego dziewczyna. Szkoda, że Colton nie poparł mnie. No tak. Nie jesteśmy parą. Wiem kto stanąłby za mną. W tej chwili znowu uczucie uciekającego... ''czegoś'' nawiedza moje serce. Nie mogę tego złapać. Kto by mnie poparł..?



-Wybiorę opcje kompromisową.- mówi nagle blondyn.



-To znaczy?- pyta niepewnie Len.



-Pójdziemy na wschód, do Alexandrii. Mavis odda ciotce recepturę, ale na tym wszystko się skończy. Jeżeli pojawi się opcja kolejnej, koniecznej misji.. Wybacz Mav, ale ja i Len się wypisujemy. Po oddaniu receptury w ręce twojej ciotki, przynajmniej my, wracamy tutaj.- mówi chłopak i rusza powolnym krokiem w stronę lekko rozczarowanej Len. Dziewczyna jednak emanuje zrozumieniem. Nie jest jak Aspen. Mimo iż, po raz pierwszy stanęła po przeciwnej stronie, nie żywi do mnie urazy o częściową przegraną. Ja do niej również. Patrzę na nich. Nie w pełni usatysfakcjonowana, ale ile wywalczyłam tyle mam. Takie zasady są na wojnie. Nie zawsze dostajemy wszystko od razu. Rwijmy kawałeczkami.



-Dziękuje. – mówię pełna winy, że ciągnę ich na siłę. Wiem jednak, że sama nie dam sobie rady. Muszę to oddać ciotce. Muszę. ''Egoizm typowy dla twojej rodziny.''- słowa Bena przyprawiają mnie o ból głowy. Tłumaczę się tym, że każdy z nas jest egoistą. W różnym stopniu, ale każdy.



-Wyruszamy o świcie.- mówi blondyn i chwyta za rękę Len. Widzę jak obydwoje znikają gdzieś w gęstwinie. Przytulają się. No tak... czas ją udobruchać. Uderza we mnie poczucie samotności. Dwoje moich najlepszych przyjaciół odchodzi beze mnie. Razem, ale beze mnie. To okropne uczucie potęguje się, gdy spoglądając przed siebie dostrzegam brak Coltona. Nie wiem nawet kiedy wstał. Jest zły. Do mnie zaczyna docierać, że zrobiłam coś nie tak. Jest mi smutno i ciężko. On wcale nie pomaga. Brakuje mi czegoś. Jakiegoś elementu. Coś ciągle przede mną ucieka. Już prawie to łapie, ale nie mogę połączyć. To irytujące. Do moich uszu dobiega nagle wycie. Spłoszona błyskawicznie chwytam za pasek. Drżę. Mam dreszcze. Tym razem posiadam pistolet. Uspokajam się. Cisza. To wilki. Daleko. Nic mi nie grozi. Chyba. Dopiero teraz zaczynam słyszeć szelesty. Rozmowę lasu. Niebezpieczeństwa, które kryją się za barierą blasku ognia. Czy na pewno chce tam iść? Znowu... Raz popełniłam ten błąd. Dla niej. Dla Mai. Czy nic mnie to nie nauczyło? Czy naprawdę chce pchać się w misje, które dają mi nadzieje na coś lepszego, a przynoszą same straty? Co jeżeli teraz zginie Len? Holden... On? Co jeżeli nie wrócą? Będę temu winna. Czy chce? Ponowne wycie znowu napawa mnie lękiem. Nic co warto posiadać nie przychodzi łatwo. Tej myśli muszę trzymać się do końca...







Życzę wesołych świąt itd. itp. <3 
Napiszcie jak się wam podobało. 
Postaram się szybko dodać świąteczny, super rozdział, bogaty w wyjaśnienia.
Bo nie chcąc spoijerować SPOILER: świat się znów zmienił... <3 ;* 
Do następnego ;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top