2/29
Biorę głęboki wdech i napawam się fantastyczną wonią pieczywa, mięsa, słodkości. Środek cytadeli jest jeszcze piękniejszy niż zewnętrze. Wszystko jest zbudowane z chropowatego kamienia o pomarańczowych, żółtych, bądź złotych barwach. Hol, którym idziemy jest szeroki na kilka metrów i wysoki na przynajmniej dwa piętra. Oświetlony rzędami morelowych lamp! Tak, elektryczne lampy! Prąd i nowoczesność. Idziemy po miękkich dywanach, w kolorach beżu, kremu i czerwieni. Chciałabym przejść po nich boso. Zatapiam się w ich delikatności. Na ścianach, po obu moich bokach widnieją mahoniowe drzwi, które prowadzą do innych pomieszczeń, bądź holi. Widzę też obrazy w złotych ramach i niewielkie stoliki, z postawionymi na nich szklankami po herbacie? Kawie? To wszystko wygląda jak pałac wyciągnięty z innej epoki, z innego świata. Minęliśmy tyle osób... Sprzątaczki, technicy, kucharki, elektrycy, budowlańcy, błazny, przepiękne mieszkanki cytadeli i wielcy doradcy, naukowcy, którzy są odpowiedzialni za rozwój tego miejsca, lekarze i ogrodnicy. To raj. To ośrodek kultury i przepychu, a myślałam, że te dwa już dawno zniknęły. Danica staje przed kolosalnymi, mosiężnymi drzwiami, w pomarańczowym kolorze i zamiera. Bierze głęboki wdech i bez słowa wstępu do nas, po prostu pcha wzorzyste wrota, a te z głośnym zgrzytem otwierają się na oścież, udostępniając nam wejście do kolejnego pomieszczenia. Błyskawicznie wyczuwam mocną mieszaninę perfum. W mgnieniu oka dostrzegam tłumy elegancko ubranych ludzi, którzy to teraz badają nas czujnym wzorkiem. Przełykam ślinę i wchodzę z resztą moich przyjaciół do potężnej sali bankietowej. Po mojej prawej i lewej, między wysokimi, na kilka metrów, kolumnami dostrzegam dziesiątki ciekawskich gości. Kobiety z mocnymi makijażami, w zwiewnych sukniach, bądź kombinezonach. Mężczyźni w koszulach, garniturach. Wszyscy tacy idealnie wystrojeni. Niczym nie zasłaniają twarzy, a ja czuje, że o tylko maski. Widzę stoły zastawione gęsto najróżniejszymi potrawami. Niektóre jeszcze parują. Aż leci mi ślinka. Moją uwagę przyciąga szklany sufit, który przepuszcza ostre światło jakiejś potężnej zewnętrznej lampy. Sala błyszczy jej pomarańczowym blaskiem. Wśród dźwięków delikatnej muzyki klasycznej, wychwytuje szepty zgromadzonych. Zebrali się by nas sądzić. Zostajemy, czy zostaniemy wyrzuceni? Jaka będzie ich wola? O mały włos się nie wywracam z nerwów. Widzę go przed sobą. Siedzi na monumentalnej sofie w czerwono krwistym kolorze. Otoczony rzędami poduszek, w których mogłabym spać wieczność. Pije czerwone wino i rozmawia z jakimś mężczyzną po swojej prawej. Wydaje się taki miły, poczciwy. Jego sofa znajduje się na podeście, do którego prowadzą zjawiskowe schody, na których siedzą dzieci, zajęte zabawą. Pięknie ubrane dzieci. Małe aniołki o idealnie czystych twarzyczkach. Pewnie nigdy nie były na górze. Pewnie nigdy nie widziały powierzchni. Są takie beztroskie, niewinne i ... bezużytecznie słabe. Patrzę na Lilly. Odruchowo i dla porównania. Dziewczynka stoi obok mnie i nie jest wcale przerażona nową sytuacją. Jest stremowana, ale to tyle. Na jej rękach widać blizny. Jej twarz odbija całą jej bolesną przeszłość. Jest w ich wieku, ale porównywanie tych dzieci do niej.. jest jak porównywanie owcy do wilka. Zatrzymujemy się na znak Danici. Stajemy w równym rzędzie i patrzymy, jak wprowadzająca nas kobieta pochyla powitalnie głowę w stronę starszego mężczyzny, który spoczywa na ogromnym czerwonym fotelu. Kobieta odchodzi w stronę otaczających suwerena ludzi, prawdopodobnie jego pomagierów, doradców. Spoglądam na starca lekko zdenerwowana. To nasz sąd. Ma około 50/60 lat.. Jego głowa jest łysa, a przynajmniej na taką wygląda z tej odległości. Jest ubrany w elegancki, czarny garnitur. Nie widziałam takiego od początku apokalipsy. Tata takie nosił. Edwin Dupree. Wpatruje się w niego jak w zbawcę, bo po części nim jest. Zbudował trwały schron. Uratował setki tysięcy. Zasługuje na ten cały luksus. Emanuje taką łagodnością, roztropnością, elegancją i starczą inteligencją. Wzbudza zaufanie, podziw i szacunek. Nie wydaje się zadufanym paniczem, który cały świat ma już gdzieś. Widać, że ciężko pracuje, by nas wszystkich ochronić. Aż chcę go przytulić. Pan odkłada swój kielich z winem i uśmiecha się do nas serdecznie. Od razu całe napięcie i nerwy schodzą ze mnie, jak para z gotującej się wody.
-Witajcie!- rozpoczyna swoim niskim, starczym głosem.- Witam was w moim domu, no i w Podziemiu! Mam nadzieje, że moi przyjaciele zaopiekowali się wami w należyty sposób. Mam nadzieje, że jesteście napojeni, najedzeni i wypoczęci.- uśmiecha się do nas, a moje serce wypełnia ciepło. Bawiące się na schodkach dzieci nie zwracają na nas najmniejszej uwagi. Cały ten sielski obraz powoduje mój uśmiech. Sielski obraz sądu.- Nazywam się Edwin Dupree, jestem.. przewodnikiem tego miasta. Jak wiecie jest ono, z przykrością stwierdzam, za małe, jak na obecną ilość osób. Dlatego z bólem serca muszę was dziś osądzić. Każde miejsce w naszym domu jest miejscem, dla tych którzy przetrwali. To prawda. Tylko nie mamy już tych miejsc. Mam nadzieje, że cokolwiek się nie wydarzy, nie będziecie mieli mi tego za złe. Zaczynając... cóż się stało z twoją nogą?- pyta i zwraca się do Cat, a ja wyczuwam, że jest ona pierwszą osobą, która się tu zwyczajnie nie dostanie. Jest kaleką. Kimś, kto mało może zrobić, by przydać się społeczeństwu.
-Nazywam się Catalina..- mówi Cat, ale nie jak to ona. Nie jak niewinna Caty, którą spotkaliśmy w Hesperus taki szmat czasu temu. Nie. Ta osoba, która tu stoi, która straciła nogę, w tak okrutnych czasach... Zyskała ogromną siłę. Ta siła jest słyszalna w jej głosie.- Nogę straciłam w .. podróży.
-Tak mi przykro moje dziecko. Radzisz sobie? Co mogłabyś zrobić dla naszej społeczności?- pyta ze smutkiem Edwin. Nie interesuje się jednak zbytnio tym, o co pyta. Jest grzeczny. Wiem, że Cat właśnie przegrała ten casting. Wiem, że pytanie Edwina jest pytaniem z litości, bo wie, że dzewczyna nijak nie pomoże Podziemiu. Bez nogi... nie jest sprawna fizycznie, a to takie osoby są teraz bardzo ważne...
-Jestem medykiem, podobnie jak moja ma.. jak Anya. Znam się na ziołach i medykamentach.- Cat wskazuje na Anye. Dostrzegam, jak w oczach Edwina coś błyska. No przecież! Medycy w takich czasach to złoto! Moje serce rozluźnia się.
-Twoja godność?- starzec pyta mojej ciotki.
-Anya Molloy.
-A ty? Wyglądasz na silnego mężczyznę.
-Gregor.
-Gregor...?
-Po prostu.- mówi i posyła Edwinowi niepewny uśmiech, na co starzec śmieje się cicho.
-No i dwie pozostałe.- Dupree lustruje mnie i stojącą obok Lilly. Patrzę na niego uśmiechając się łagodnie. Przyjmie nas. Medycy? Silny mężczyzna do pracy? Dziecko z potencjałem przyszłego łowcy i ja- Łowca.- Bardzo mi przykro.- ten dźwięk uderza mnie, jak młot. O mało się nie przewracam. Wszystkie moje nadzieje i oczekiwania prysły, jak bańki mydlane.
-Co?- szepczę niesłyszalnie.
-Bardzo mi przykro..- powtarza Edwin.- Medyków mamy, może niewielu, ale wystarczająco. Po za tym kaleki medyk.. potrzebuje więcej opieki niż jej daje. To samo tyczy się ciebie Gregorze. Takich jak ty jest tysiące tutaj. No i wy. Nastolatka i mała dziewczynka. Przykro mi. Dziecko niczego nie wniesie, a ty... moja droga.. jesteś chodzącą ofiarą. Gdybym pozwolił ci żyć, choćby i w Szarej... zostałabyś brutalnie wykorzystana. Nie chce skazywać cię na taki los. Dostaniecie co potrzeba i zostaniecie oddelegowani na powierzchnię.
-Zaczekaj!- mówi nagle Catalina. Wszyscy spoglądamy na nią zdumieni. Z tłumu pomagierów wysuwa się Danica. Wyraz jej twarzy nakazuje byśmy pogodzili się z decyzją Pana. Mówiła, by się z nim nie wykłócać. Mówiła, że możemy zostać uznani za klony. Ostrzegała nas. Cat jednak nie wysłuchała jej dokładnie.Z desperacją kontynuuje.-Nie możecie nas wyrzucić! Skażecie nas na pewną śmierć!- dziewczyna lamentuje coraz głośniej i ściąga uwagę zgromadzonych.
-Dziecko...
-Dajcie nam szansę!- mina Edwina mówi sama za siebie. Mężczyzna jest bliski zarządzić pewien wyrok. Jeden już padł, a drugi jest w drodze. Jeżeli dziewczyna nie przestanie... Zakopie nas wszystkich.- Mamy coś co może wam pomóc! Anya pokaż im!
-Catalina!- przerywam wiedząc o czym szatynka mówi. Ciotka ma recepturę, o ile ta nie została jej odebrana... Po zderzeniu z wodą, tylko ja prawie utonęłam. Miała szansę ją schować. Wiem, że jest sprytna. Być może.. a jeśli tak... Taką potęgą lepiej się nie dzielić. Sama mama mi to mówiła...
-Pokaż co?- pyta zaintrygowany Edwin.
-Anya, poczekaj może..- mówię najciszej jak potrafię. Boje się, że jeżeli damy im recepturę za wcześnie.. wywalą nas i tak. Dostaną co chcą i.. czemu mają nas zatrzymać? Ciotka jednak posyła mi znaczące spojrzenie. Wie co robi. Idzie kilka kroków w przód i wyciąga ze splotu swojego warkocza niewielką tubkę z potęgą tej ziemi.
-Wiecie co to jest?- pyta wymachując recepturą przed twarzami zgromadzonych.- To klucz do naszego przetrwania.
-Czy to...?- pyta jeden z wychylających się przed tłum naukowców.
-Tak.- kwituje Anya.- To E-27. Jedyny taki. Wynalazek wielkiej Mary Brice, a wiecie co jest lepsze? Zgadnijcie kim jest ta dziewczyna. Ta, którą chcecie skazać na pewną śmierć.- rzuca Anya i wskazuje na mnie. Spojrzenia każdej obecnej na sali postaci utykają w moim ciele, jak szpilki. Wiercą bolesne otwory. Sam Edwin przestaje się uśmiechać i z niepewnością przygląda się mojej osobie.
-Jak masz na imię dziecko?- zadaje pytanie, a ja czuje się, jakby mnie spoliczkował. Wiem, że Cat, Lilly i Gregor patrzą na mnie nie dowierzając. Nie wiedzieli. Nikt nie wiedział, bo nikogo to nie interesowało. Teraz znają imię wynalazczyni. Teraz wiedzą wszystko. Patrzą na mnie nie dając wiary temu co usłyszeli. Len, Holden, wcześniejsza grupa, oni wiedzieli, że moja matka była naukowcem. Nikt nie wiedział jednak, że to ona wynalazła E-27. Nikt oprócz bardziej uczonych, rodziny i przyjaciół. Teraz wszyscy, łącząc wątki, mogą się domyślić, że wynalazczyni wabika na obcych, była moją matką. Wynalazczyni epidemii, która zmutowała i zabiła miliony, była moją matką. Oni to wszystko wiedzą. Jak teraz na mnie patrzą?
-Mavis Brice.- te słowa padają echem, jak kości rzucone na planszę. Sale obiega głucha cisza, a ja zastanawiam się czy zaraz nie zostanę przez wszystkich rozerwana. Stoję sparaliżowana wpatrując się w chmurne oczy Edwina. Mężczyzna przez chwile patrzy na mnie niepewnie podobnie jak reszta jego pomagierów. W jednej sekundzie jednak, zdumienie ustępuje miejsca zadumie, tak jakby moje pojawienie się coś komplikowało. Jestem córką Mary Brice, przyniosłam E-27. Tak, to komplikuje. Starzec podnosi się z fotela i już ma coś mówić, gdy drzwi od sali, w której się znajdujemy otwierają się z głośnym hukiem. Wzdrygam się i o mało nie wywracam w za wysokich butach. Spoglądam w stronę źródła hałasu i mimowolnie wydaje z siebie wysoki pisk. Jeżeli można dusić się powietrzem, to to właśnie robię. Nie wiem nawet kiedy, ale z moich oczu wypływają łzy. Słone potoki przepełnione bólem i tęsknotą. Wymywają te dwa uczucia z mojego organizmu. On też już mnie dostrzegł. Wyrywa się. Ściągam niewygodne buty nie zważając na powagę sytuacji. Reszta mojej grupy stoi w osłupieniu. Kto by przypuszczał? Publiczność przygląda się im tak samo jak nam. Z ciekawością. Z wścibską ciekawością. Ruszam w jego kierunku. To duch? Klon? Błysk w jego oku odsuwa te dwie teorie na bok. To on.
-Colton...- szepczę cicho, całkowicie już zapłakana. Idę najpierw powoli, nie mogąc się rozpędzić. Czy wiece jak ogromna jest ulga, gdy wasza najgorsza myśl okazuje się być błędną? Czy wiecie jak to jest zobaczyć kogoś, kto umarł? Z bijącym sercem rozpędzam się do truchtu. W tym samym czasie Colton, w całkowitym osłupieniu, wyrywa się z uścisku jednego strażnika i powolnym i niepewnym krokiem, z niedowierzaniem w oczach idzie prosto na mnie. Mija sekunda? Dwie? Wszyscy nas obserwujący są jak widownia w kinie, a my niczym nie speszeni gramy dalej. Oddycham szybciej i wewnętrznie latam. Czuje się tak lekko. To on. Jego kruczoczarne włosy, czekoladowe oczy, lekki zarost, tatuaże, duże ręce, uśmiech... Wpadam w jego ramiona z takim impetem, że aż boli. Wtulam się w jego pierś najmocniej jak tylko potrafię. Nasłuchuje bicia serca. To on. Nic więcej nie istnieje. Jego ramiona oplatają moje ciało i zamykają w bezpiecznym schronie. Tak bardzo tęskniłam. Zaczynam cicho szlochać. Nikt nam nie przerywa. Zakładam, że jesteśmy największą sensacją w tym momencie. Nie zwracam na nich uwagi. W końcu go widzę. Odsuwam się na kilka centymetrów, podnoszę głowę i zatapiam wzrok w jego ciemno-czekoladowych tęczówkach. Drżę w skutek jego dotyku, w skutek jego obecności. Jego oczy... Emanują takim blaskiem, takim pięknem i niezwykłością. Są olśniewające. Jest brudny. Gdzie był? Co robił? Czy mnie szukał?
-Żyjesz...- mówię dotykając swoją bladą dłonią jego zszarzałego policzka. Klei się, ale mam to gdzieś. Jest spocony, cały czerwony, utytłany błotem, krwią i innymi możliwymi plamami.
-Oczywiście, ktoś cie musi pilnować!- mówi i uśmiecha się do mnie w swój własny, zaczepny sposób. To on. Odwzajemniam gest i wpijam się w usta bruneta. Zachłannie i z utęsknieniem. Wczesuję swoje palce w jego włosy, a on błądzi swoimi dłońmi po moich plecach. Uśmiecham się w jego usta, bo bardzo mi go brakowało. Teraz jestem tak szczęśliwa. Czuje się, jakbym miała odlecieć. Tak, jakbym była wypełniona helem. Czuje jego ciepło. Jego bliskość. Jego ręce. To dość specyficzny rodzaj szczęścia...
-Ekhem?- ktoś obok nas chrząka, a ja powoli, niechętnie i delikatnie odsuwam się od chłopaka, który zamiera jak zaczarowany. Lustruje jej bladą twarz. Jej wymizerniałe ciało.
-Lenny..- mówię z ulgą i utęsknieniem. Przytulam do siebie brunetkę z taką siłą, że w pewnej chwili dochodzi do mnie, że mogę ją złamać.
-Tęskniłam...- szepczę dziewczynie do ucha.
-A za mną?- pyta pojawiający się znikąd Holden.
-Za tobą mniej, ale dobrze, że jesteś!- rzucam prowokując chłopaka do przyjacielskiej kłótni.. Ten tylko przewraca oczami i zamyka mnie w swoim silnym, męskim uścisku.
-Cat! Jak się czujesz?- słyszę za sobą głos Len. Słyszę jak Colton i Gregor o czymś cicho rozmawiają. Słyszę Anye, która wita Lenny. Otwieram oczy i dostrzegam jeszcze jedną obcą mi postać. Przypatruje się rudowłosej dziewczynie z nutą ciekawości i niepewności. Kim jest i czemu przyszła z nimi?
-Hej!- mówię wyciągając ku niej przyjaźnie dłoń. Zwracam tym samym uwagę Coltona, Len i Holdena. Czuje na sobie ich spojrzenia, jakbym zadała złe pytanie. Dziewczyna ma na sobie czarną obcisłą bluzkę z dużym dekoltem i połyskliwe spodnie w tym samym kolorze.- Jestem Mavis, a ty?- Ruda przez chwile patrzy nieufnie, to na moją twarz, to na moją dłoń. Zaczynam czuć się dziwnie.
-Vee.- rzuca w końcu i ściska mocno moją dłoń. Uśmiecha się, ale nieszczerze. Widzę, że jest w tarapatach.
-Skoro wszyscy się już poznali..!- radość przerwa szorstki krzyk siwego mężczyzny. To strażnik. Wygląda na bardzo oschłego człowieka. Patrzy na nas wrogo, stojąc tuż obok Edwina. Ten zaś przypatruje się nam wszystkim w ciszy. Cóż za przedstawienie. Po chwili usposobienie zirytowanego mężczyzny z bardzo zimnego przemienia się w pełne szacunku.- Panie Edwinie oto kolejni gapowicze. Przyprowadzeni zostali na sąd.
-Dziękuje generale Obara.
-Obara..- prycha cicho Holden, ale po tym jak wszyscy go piorunujemy wzrokiem przesta rechotać. To nie jest wcale śmiesznie. Gapowicze?
-To jednak nie są żadni gapowicze. To od dziś goście cytadeli.
-Słucham?- pyta zdumiony generał. Wśród publiczności i najbliższych Dupree'iemu rozbiega się szum dezaprobaty i zdumienia. Starzec podnosi się z trudem z sofy i uśmiechając ciepło robi kilka kroków w naszą stronę. Ignoruje opinie, którą słyszy każdy. Mija dzieci, które dalej niewzruszone bawią się swoimi zabawkami. Jakby były projekcją. Dupree jednak gładzi po głowie jakiegoś chłopca, a ten na to reaguje. To prawdziwe, niczym niezainteresowane dzieci. To straszne.
-Tak Barry. Masz przed sobą córkę wielkiej Mary Brice i jej...- cichnie i patrzy na Holdena prosząc o ratunek.
-O! Przyjaciół.- mówi chłopak uśmiechając się głupkowato.
-Przyjaciół.- kończy rozbawiony Pan Podziemia.
-Panie Edwinie... czy jest pan pewien, że ci ludzie to nie oszuści? Każdy może się podszyć za ...
-Nie, Barry. Przynieśli próbkę E-27. Jakich więcej dowodów się tu doszukiwać?- śmieje się Dupree.
-Panie.. Nie wiesz, czy jej nie ukradli, nie wiesz czy to na pewno E..
-A A!- przerywa przyjaźnie starszy mężczyzna.- Wiem Obara.- mówi puszczając oczko stojącemu na podeście generałowi. Tamten zrezygnowany i niepocieszony milknie. Zamieramy w całkowitym osłupieniu. Jestem taka szczęśliwa, a jednocześnie nie wiem dokładnie co właśnie się stało. Zostajemy w cytadeli? Wszyscy? Odnalazłam ich wszystkich? Jestem w podziemiu? Co jeszcze dobrego się wydarzy?!
-To możemy zostać?- pytam niepewna.
-Oczywiście! Jest pani bardzo potrzeba, zwłaszcza teraz. Córka Mary Brice musi pomóc naprawić to, co niestety zostało bardzo zniszczone.- uśmiecham się zadowolona faktem, że jesteśmy bezpieczni, że moja tożsamość nas tu zatrzyma.
-Danico przygotuj pokoje dla wszystkich przyjaciół panny Brice. Mamy tak wiele do nadrobienia. A pani panno Molloy proszę o tę recepturę.
-Z całym szacunkiem...- zaczyna Anya intrygując zapatrzonego we mnie Edwina.- Ale jestem byłym naukowcem i siostrą Mary. Jeżeli nie ma pan nic przeciwko... Recepturą chciałabym zająć się osobiście.- kończy ciotka. Nie da im tego teraz. Bardzo dobrze. Zabezpiecza nas. Dupree patrzy na nią lekko zszokowany.
-Czy jest tu ktoś jeszcze z rodziny Brice'ów?!-śmieje się starzec.- Oczywiście panno Molloy. W takim razie, po obiedzie dołączy pani do moich naukowców.- ciotka uśmiecha się z satysfakcją i cofa chyląc głowę, tak jakby Dupree był dobrym królem. -Panno Brice.- wzdycha.- Cieszymy się, że i pani żyje.
-I ja żyje?- pytam uśmiechając się do mężczyzny serdecznie i ignorując znaczenie jego słów. Jestem mu bardzo wdzięczna za to, że pozwala nam zostać w tym raju. Za to, że powala mojej ciotce wrócić do jej pasji. Właśnie zaczynamy nowe, spokojne życie. To już koniec męk! Tylko my przetrwaliśmy do końca.
-Nie jest pani przecież jedyna!- tłumaczy mężczyzna, a ja marszczę brwi na jego słowa dalej wdzięcznie się uśmiechając.
-Nie rozumiem. -Kiwam głową.- Jak nie jestem jedyna?
-Nie miała pani jeszcze dwójki rodzeństwa?- pyta, a mojej twarzy znika całkowicie uśmiech.- Oczywiście, że tak.- rzuca Dupree i patrzy to na mnie to na Anye. Ciotka wydaje się zaintrygowana słowami mężczyzny. Przestaje się uśmiechać. Coś nie gra. Milczę.- Gooddall sprowadź Maishe...
Rozsypuje się jak piasek na tysiące drobnych kawałków. Najlepszym jest to, czego się nie spodziewamy...
Do następnego;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top