2/27


    

Obserwuje go i czekam na dobry moment, ale ten nie nadchodzi. Jest wśród obcej grupy, ale jest wśród grupy. Sama nie dam rady. Czekałam i liczyłam, że dopadnę go gdzieś na bagnach, kiedy Lenvie całkiem opadnie z sił, a Holden pobiegnie jej z pomocą. Niestety napatoczyli się oni. Powinnam była go zabić, kiedy miałam okazje. Teraz muszę czekać. Kucam ukryta w kępie, jak przyczajony lew. Obserwuje ich wszystkich. Nie spuszczam z niego wzroku. Otaczające mnie wysokie trawy. Kamuflują moją obecność. Stoją przed jakimś pagórkiem, na otwartej przestrzeni, tuż przy ogromnym, ciemnym otworze. Jaskinia? Może to miejsce postojowe obcych. Zatrzymują się i rozmawiają. Nie słyszę jednak ani słowa. Są za daleko. Do moich uszu dochodzi tylko cichy świst wiatru, szum otoczenia, traw, śpiew ptaków. Cała spięta i gotowa cierpliwie obserwuje. Czekam. Chwile rozmawiają. Po ich postawach łatwo stwierdzam, że się o coś wykłócają. Mija sekunda? Dwie? Wchodzą i nikną w ciemności groty. Nie wiem jak głęboka ta jest. Zbliżę się w nocy. Wywlekę go z tego miejsca i wtedy zabawimy się tak, jak chciałam. Zemsta za zemstę. Śpij słodko.




Colton. Czas nieznany.



Leżę na łące. Wszędzie unosi się zapach kwiatów. Takich malinowych. Mam zamknięte oczy i rozkoszuję się chwilą. Moją twarz owiewa odświeżający wiatr, który płynie przez całą łąkę. Promienie słońca muskają me policzki, czoło i powieki. Czuje się tak błogo, wolno, bezpiecznie. Niczym niezagrożony relaksuje się w, jak sądzę, raju. Słyszę jej śmiech. Moje serce przyjemnie się ściska z ekscytacji i rozluźnia. Chowa się i liczy, że będę ją gonił. Nie mam zamiaru tego robić. Wiem, jak z nią jest. Znudzi się, podejdzie i wtedy... wtedy będzie moja. Uśmiecham się i kontynuuje nic nie robienie. Jej śmiech niknie całkowicie. Skrada się cicho, a jej drobne stópki miękko wpadają w wysoką trawę. Ta niestety nieznacznie szumi, ale szumi. Daje mi znać, gdzie moja Mav jest. Dalej udaje, że całkowicie jej nie widzę, nie słyszę, ignoruje. Stoi nade mną, bo jasność, która przebijała się przez moje zamknięte oczy, zostaje wyparta cieniem. Dalej jednak rozkoszuje się sobą i czekam, aż to ona pierwsza coś zrobi. Czuje jak siada na mnie okrakiem i kładzie jedną dłoń na środku mojego brzucha. Z trudem przychodzi mi nie wzdrygnięcie się. Jest strasznie delikatna. Jej dotyk elektryzuje moje ciało. Otwieram powoli oczy. Z początku oślepiony blaskiem, który emanuje zza niej, nie zauważam. Jestem spokojny. Jej twarz jest ciemna. Ma tylko kształt, ale nic w środku. To ułamek sekundy, by w końcu do mnie doszło, że to nie słońce powoduje moją chwilową ślepotę. Siedząca na mnie blondynka nie ma twarzy. W jej miejscu widzę tylko wciągającą... ciemność. Przestraszony podskakuje, ale jest za późno. Obca podnosi w górę rękę. W dłoni trzyma srebrny nóż, który teraz błyszczy się w promieniach słońca, jak najpiękniejszy klejnot. Chce uciec, krzyknąć, ale jestem zaskoczony, a wszystko dzieje się za szybko. Dziewczyna wbija swoje ostrze prosto w moje czoło i tym samym pogrąża mnie w całkowitej nicości. Podskakuje przerażony i sapię ciężko. Rozglądam się nerwowo po ciemnej uliczce. Leżymy dalej za wozem z sianem, na zimnej i twardej ziemi. Na piachu. Wszędzie panuje mrok. Do moich uszu dochodzi cisza rozproszona od czasu do czasu pojedynczym krzykiem. Po kilku spędzonych tu godzinach rozumiem już, że to dość normalne. Ogromne lampy wyłączyły się niedługo po naszym przybyciu. Wszyscy udali się na spoczynek, do bezpiecznych domów, z dala od ulic, które tutaj są groźne po zmierzchu. Udało nam się zdobyć trochę jedzenia i wody. Len śpi jak zabita, w końcu bezpieczna. Widzę jak troskliwie Holden obejmuje ciało dziewczyny. On mocno oplata ręce wkoło jej ciała, a ona delikatnie układa swoje dłonie na jego torsie. Uśmiecham się, ale tylko na sekundę. Muszę najpierw doprowadzić ich do stabilnego stanu. DO bezpieczeństwa. Dopiero potem mogę wyruszyć na poszukiwania Mav. Nie widziałem tu wielu strażników. Wszędzie panuje smród, gwar i ogólne chamstwo. Dobrze, że nic przy sobie nie mieliśmy, bo dawno zostalibyśmy z tego doszczętnie ograbieni. Ludzie wyrywają sobie rzeczy na oczach innych i nikt nic z tym specjalnie nie robi. Schowaliśmy się tu, bo w nocy po mieście szlajają się różne elementy. Mieli racje. Jest na swój sposób spokojnie i to miejsce daje ukojenie, ale Szara dzielnica to część Podziemia, którą szybko musimy opuścić. Chcieliśmy się dostać do Średniej, ale tam widocznie jest więcej strażników. Zostalibyśmy złapani. Żeby wtopić się w tłum będę musiał zacząć gdzieś pracować. Zdobędę wtedy mieszkanie. Ukryję ich i przy następnym znaczeniu niemowląt postaram się ukraść znacznik i dla nas. Oby to miejsce przyniosło nam spokój.




Mavis. Czas nieznany.



Powoli otwieram oczy, ale jest za jasno. Spałam, a czuje się jakbym przebiegła maraton. Całe moje ciało jest bardzo ospałe i zmęczone. Za ciężkie, bym dała radę je podnieść. Ostre, białe światło zaczyna mnie mocno kłóć w oczy. Podnoszę rękę, by się zasłonić od nadmiaru blasku lamp. Gdzie ja jestem? Lampy? Rozbudzam się, a moje ciało obiega uczucie straty i niepokoju. Podnoszę się na łokcie, ale z sykiem opadam. W moim ramieniu znajduje się strzykawka. Jestem podłączona do wszelakiego rodzaju aparatury, której nawet nie potrafię nazwać. Umarłam? Takie rzeczy już nie istnieją. Gdzie ja trafiłam? Zaczynam rozglądać się w koło i badać otoczenie. Mam problem z oddychaniem, tak jakby moje płuca były czymś zgniecione. Jakby ktoś na mnie siadł. Leże w pustym białym pokoju. Mogę go porównać do gabinetu lekarskiego. Białe ściany wyłożone płytkami, które o dziwo są w idealnym stanie. Nie widzę dokładnie podłoża, ale kątem oka stwierdzam, iż to również jest białe, wyłożone dywanem. Na ścianach wiszą różne notatki, na stoliku widzę naczynia. Kunsztowne szklanki wypełnione parującym napojem. Wazy z rozmaitymi zdobieniami. W powietrzu unosi się zapach damskich perfum. Intensywnych perfum. Ponawiam próbę podniesienia mojego ciała w górę i całkowicie przerażona spinam się w bezbronnej pozie, odwracając głowę możliwie najbardziej za siebie. Widzę połowicznie to, co znajduje się za mną. Ogromne szare drzwi wykonane z jakiegoś metalu otwierają się z świstem powietrza. Do pomieszczenia wpada kolejna fala tych samym perfum. Patrzę przerażonym wzrokiem na twarz wchodzącej do pomieszczenia kobiety. Ta jednak nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Nic nie mówi. Nie pyta. Cisza. Jestem w szoku. Kobieta mija mnie i kieruje się do idealnie białego stolika, na którym widoczne są różne przybory lekarskie. Oddycham miarowo i dalej zdezorientowana czekam. Niska szatynka jest do mnie odwrócona tyłem. Jej włosy spięte są w niechlujny kok. Ma na sobie lekarski fartuch i czarne spodnie. Jej buty to białe, stare tenisówki. Nie pasują trochę, ale zapewne to wszystko na co mogła sobie pozwolić, to wszystko co jej zostało. Nie ma przy sobie broni. Ja? Stwierdzam, że mam na sobie tylko białą piżamę nocną. Moje stopy są bose. Nie mam paska, nie mam broni. Przelotnie patrzę na strzykawkę w moim ramieniu, a moje ciało ogarnia poczucie ulgi. Mam czym walczyć. W końcu obca odwraca się do mnie przodem i rusza pewnym krokiem o nic nie pytając. W ręku ma kolejną strzykawkę. Na sam jej widok spinam się nerwowo i patrząc wrogo na kobietę sięgam do swego ramienia. Dostrzega to i zatrzymuje się tuż przede mną.



-Spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy. Teraz jesteś już bezpieczna.- Jej głos jest poważny, obojętny i bardzo kobiecy. Patrzę na nią badawczo wrogim spojrzeniem. Ta wpatruje się bezwstydnie w moje przerażone oczy. Powoli wyciąga strzykawkę i zatrzymuje ją czekając na mnie i na to co zrobię. Jej mina jest pytająca.



-Co to?- pytam chrapliwie.



-Szczepionka. W razie jakiejś choroby. Nie chcemy, żebyś coś rozniosła.



-Nie rozniosę.



-Środek ostrożności.



-Gdzie są moi przyjaciele?- pytam wiercąc w czole kobiety dziurę. Ta skupiona na swoim zadaniu dalej nie patrzy mi w oczy. Nieprzyjemne ukłucie trwa kilka sekund. Mija, a szatynka odpowiada na moje pytanie.



-Wkrótce ich zobaczysz. Są poddawani badaniom.



-Gdzie jestem?



-Obecnie w lecznicy.



-Muszę ich znaleźć.- mówię, kiedy kobieta się odsuwa. Ignoruje to co powiedziałam, co denerwuje mnie maksymalnie. Odwraca się do mnie plecami i szuka czegoś w szufladach białego stolika. Nerwowym ruchem wyciągam z ramienia trzymającą mnie strzykawkę i odrzucam ją na ziemie. Dźwięk jaki ta powoduje zwraca uwagę obcej kobiety. Ta błyskawicznie się odwraca, by zobaczyć mnie wychodzącą z miejsca, w którym jak sądzę, powinnam była zostać.



-Tak nie możesz robić.- mówi poważnym tonem i w mgnieniu oka doskakuje mnie. Swoimi dłońmi napiera na moje ramiona i wymusza niepożądany przeze mnie ruch. Jestem słaba, bo nie mogę jej odrzucić. Irytuje mnie to. Ciężkość w oddychaniu wcale nie pomaga. Zaczynam się z nią szarpać.



-Puszczaj mnie! Muszę ich znaleźć! Gdzie ja jestem!? ANYA!!?



-Uspokój się!



-Daj mi spokój! Musisz mnie wypuścić.- w tej chwili udaje mi się odrzucić kobietę na taką odległość, że mam szansę uciec. Odwracam się jak błyskawica do zamkniętych, metalowych drzwi i ruszam biegiem, a raczej czymś, co powinno być biegiem. Jestem bardzo osłabiona. Moje nogi gną się, jak żelki. Kuśtykam ostatkiem sił, ale wiem, że nie dam rady uciec. Uderzam pięściami w szybę, za którą widzę tylko długi, szary korytarz, a w moją szyję wbija się mały, cienki, ale cholernie ostry przedmiot. Czuje nagły przypływ ciepła i błyskawiczną senność. Opadam bezwładnie kolanami na miękki dywan, którym wyłożony jest ten pokój. Drzwi, w które uderzyłam zaczynają się otwierać. Górna część mojego ciała przelatuje na zewnątrz. Uderzam policzkiem o miękką wykładzinę i powoli tracę świadomość. Wszystko ciemnieje, a ja zastanawiam się czy to sen? Czy jawa? No cóż... boli jak cholera...


Hejcia! Mam nadzieje, że rozdział wam się podobał :3 Ostatnio mam dużo problemów ogólnych i jakoś nawet nie miałam ochoty go napisać, więc wybaczcie za jakiekolwiek błędy itd. :/

Do następnego ;*    

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top