2/26


    

Colton. Południe.



-To tu.- mówi Robin stając przed ogromnym otworem w zboczu jakiegoś pagórka. Miejsce jest lekko zarośnięte trawą, lekko zakryte ziemią. To ciemna dziura. Pozornie nigdzie nie prowadzi. Muty się tu najwidoczniej nie kręcą, a to dziwne. Przecież to droga do skarbca. Nie wierzę jednak, że to takie proste, że wprowadzą nas do jakiegoś tunelu i nagle zostaniemy zbawieni. Coś mi nie gra. Mam to swoje ''przeczucie''.



-Skąd mamy wiedzieć, że nas nie oszukujecie?- pytam nieufnie. Dave i Luca już dawno zabrali to, co wraz z Holdenem dla nich upolowaliśmy. Jesteśmy na dość przegranej pozycji.



-Sprawdzisz, to będziesz wiedział.- krzywię się na te słowa, a szatyn tylko posyła mi znudzone spojrzenie. Jego oczy są szare. Mimo wszystko chłopak nie wzbudza we mnie niechęci, niepokoju, czy niepewności. Całkowicie przeciwnie jest z Dave'em, który jak już wspomniałem ''emanuje ciemnością''.



- Ja cie tam nie ciągnę.- zaczyna w końcu Robin.- Idziesz, albo nie. Co mnie to obchodzi. Pokazałem ci wejście, którego sam powtórnie nie przejdziesz. Tunele są kręte, a nie wiem czy wasza koleżanka przeżyje dłużej w dziczy.



-Od kiedy martwisz się o nią?- pytam kąśliwie.



-Nie martwię.- odpowiada pusto. Jest o ten jeden krok przede mną... Jak oni wszyscy.- Szczerzę mówiąc mam ją całkowicie i głęboko w dupie. Tak jak ciebie i blondaska. Dlatego macie wybór. Wchodzisz, albo spadaj.- Szatyn przybiera bojową pozycje. Jego oczy pochmurnieją, a ciało widocznie daje znaki, że powinienem podjąć TERAZ jakąś stosowną decyzje. Chłopak nie ma zamiaru się z nami cackać, ani specjalnie przeciągać o nic. Stawia sprawę jasno. Patrzę na niego chwile, po czym przenoszę wzrok na Len. Bardzo wychudzoną, zadumaną, umierającą, Len. Jadła najmniej. Najbardziej starała się pomóc Mav, mimo to wszystko. Właśnie. Mav. Jeżeli tylko to miasto okaże się faktycznie bezpieczne, jeżeli ono faktycznie istnieje, a my za chwilę nie umrzemy... wyruszę na jej poszukiwania. Tak. Tak zrobię.



-Prowadź.- mówi nagle wychylający się zza mnie Holden. Posyła mi gniewne spojrzenie i pcha lekko Len, by ta szła przed nim. Chłopak woli ją mieć na oku. Wchodzimy do tunelu, który z każdym naszym krokiem staje coraz ciemniejszy, mroczniejszy i bardziej tajemniczy. Jestem bardzo ciekawy, jak jeden człowiek potrafił wybudować schron dla tysięcy. Oj jak ja jestem tego ciekawy...




Mavis. Południe.



-Opowiedz mi to jeszcze raz!- mówi mała Lilly. Na te słowa Greg zaczyna się śmiać swoim niskim, męskim głosem. Aż robi mi się cieplej na sercu. Mężczyzna niesie na plecach Cataline, a obok niego biegnie mała Lilly. Idę ramię w ramię z Anyą. Maszerujemy kilka dobrych godzin. Droga, którą idziemy, kiedyś pewnie była ulicą. Szeroką. Dziś to tylko zarośnięta jakimiś porostami i paprociami podróbka tego co było. Na nasze prawo, w odległości kilku kilometrów znajduje się rzeka. Idziemy wzdłuż niej z nadzieją dojścia do jakiegoś miasta. Nic jednak nie znajdujemy. Budynki, które mijamy są pozawalane, ograbione, puste. Na nasze lewo widoczny jest obraz rozciągających się wzniesień i łąk. Kilka drzew na krzyż. Piękny widok. Dziki i taki majestatyczny. Niebo jest przykryte białymi obłokami. Słońce jest tuż nad naszymi głowami, ale temperatura wydaje się niska. Jest chłodno. Wieje lekki wiatr. Orzeźwiający wiatr. Za nami i przed nami rozciąga się ten sam widok. Długa, w nieskończoność, droga. Ciemna linia, przepleciona zielonymi nićmi- roślinnością. Idę otumaniona i w kółko nasłuchuje jednej i tej samej bajki, którą Gregor opowiada Lilly. Dziewczynka najwidoczniej strasznie ją polubiła.



-Lills słuchasz jej już od rana. Nawet Catalina zasnęła.- mówi śmiejąc się. 



-Ona ciągle śpi! Proszę ostatni raz! – Dziewczyna patrzy na mnie z wyrzutem, po czym przenosi proszący wzrok na ciemnoskórego. Gregor sapie, ale poddaje się urokowi dziecka i zaczyna ponownie...



-''Widząc w wodzie robaka rybka jedna mała,


Że go połknąć nie mogła, wielce żałowała.

Nadszedł szczupak, robak się przed nim nie osiedział,

Połknął go, a z nim haczyk, o którym nie wiedział.

Gdy rybak na brzeg ciągnął zdobycz okazałą,

Rzekła rybka: "Dobrze to czasem być i małą''




Dziewczynka klaszcze rozbawiona w dłonie. Jej zachowanie rozpromienia nas wszystkich. Częściowo. Gdy mężczyzna znów zaczyna swoją rozmowę z dziewczynką, na ich prywatne, jak to mówią, tematy, ja i Anya wysuwamy się na prowadzenie. Idziemy właśnie pod górkę. Pod wysoką górę, która lekko zakręca na szczycie. Nie wiem co znajduje się za nią, ale nawet mnie to już nie ciekawi. Idziemy tam gdzie nas nogi poniosą. Damy sobie radę. Musimy.



-Właśnie. Może i my powinniśmy pozostać mali.- mówię i nie patrząc na ciotkę powoli wchodzę po wzniesieniu. Moje serce zaczyna bić szybciej z wysiłku jaki wkładam w tę wspinaczkę. Wzięłam dość ciężki plecak od Gregora, by temu było lżej nieść Cat. Teraz wiem jak się czuje wół.



-Może.- mówi również na mnie nie patrząc.- Wiesz jednak, że mała rybka ma o wiele więcej wrogów niż ta większa. Jedno zagrożenie, a tysiące, Mavis. O najlepsze toczy się bitwy. Nic wartego posiadania nie przychodzi ot tak.



-Warto było?- prycham cicho. Rzucam ciotce ulotne spojrzenie. Ta dalej nie jest w stanie na mnie spojrzeć. To dość drażliwy temat. Ona wie o nim najwięcej. Jest przecież jedną z dwóch twórczyń idei świata perfekcji. Tylko ona miała na tyle rozumu, żeby się wcześniej z tego wycofać.



-Twoja mama zrobiła kawał świetnej roboty. Tyle tylko, że świat nie był gotowy na jej geniusz.



-Na jej tykającą bombę atomową.



-Mavis, wiem, że to wszystko dość drażliwe i męczące dla ciebie. Wiedzieć, że to my.. Nasza rodzina, ale... twoja matka nie zabiła nikogo.



-Oczywiście, że nie. Ona tylko wsunęła zabójcy nóż do ręki.



-Teraz włączył ci się tryb obwiniania jej?- milknę, bo absolutnie nie mam prawa oskarżać jej o zabijanie. Oskarżam ją o błąd, nierozwagę, bezmyślność... DETERMINACJE. Tak jak mi powiedziała Cat, tak ja mogę powiedzieć jej. Była zbyt zdeterminowana, by sprawić, żeby nam wszystkim żyło się lepiej. Za bardzo chciała ulepszyć świat. Jeżeli czegoś chce się za bardzo... cóż... czasem uzyskujemy całkowicie odwrotny efekt do zamierzonego.



-Twoja mama ulepszała świat, który jeszcze nie był gotowy na ulepszenia. Jej wynalazek miał mutować komórki. One miały ewoluować. Otwierać kolejne komory w mózgu. Fakt, że stało się odwrotnie i komórki się niszczyły, a komory zamykały jest przykry. Ale ma swój powód.



-Jaki?- patrzę na nią zaciekawiona. Fascynuje mnie cały temat E-27. Dlaczego akurat E-27? Ile ona spędziła nad tym czasu? Jak na to wpadła? Od czego zaczęła? Nagle kobieta się zatrzymuje. Prawie na samym szczycie wzniesienia. W otoczeniu zaczyna unosić się słaby smród. Krzywię się na ten zapach, ale cóż. Nie myliśmy się jakiś czas. Kobieta wyciąga z dobrze zapiętej kieszeni spodni metalową tubkę. TO. Wytrzeszczam oczy, bo całkowicie o tym zapomniałam. Co więcej myślałam, że dawno to straciliśmy. W wodzie, w pożarze. Gdziekolwiek, a tu jednak... nie.



-Żeby ewoluować komórki muszą być gotowe. Nasze nie były i dlatego doszło do mutacji. To tak jakbyś wrzuciła zimną szklankę do wrzątku. Ona wybuchnie. To samo stało się z nami. Takie zmiany, to nie czary mary. Na to potrzeba czasu. Twoja mama nie wzięła tego pod uwagę. Nie sprawdziła tego.



-Skąd mogła wiedzieć, czy ludzie są już gotowi? Da się sprawdzić, czy już można ewoluować?- pytam zaintrygowana tym absurdem, bo to absurd.



-Jedyna droga, żeby sprawdzić, czy szklanka nie pęknie, to wrzucić ją do tego wrzątku. Jeżeli nie pęknie oznacza to, że wszystko jest jak trzeba, a jeżeli pęknie...



-Była za zimna.- ciotka uśmiecha się do mnie życzliwie. Zaczynam powoli rozumieć wszystko. Nie byliśmy gotowi. Nasze mózgi nie potrzebowały ewoluować, bo i po co? Życie wtedy było doskonałe. Nasze ciała nie czuły potrzeby zmiany, która drastycznie nas zaatakowała. Doszło do mutacji. Najpierw testy na zwierzętach, które rozniosły tę zarazę, a potem na pierwszych ludziach. Mutacje ludzi, kończyły się dość szybką śmiercią. Utratą całego człowieczeństwa. Utratą ludzkich komórek. Bardzo bolesną utratą. Zabijaliśmy siebie, chcąc się udoskonalić. Wypuściliśmy na świat potężnego wirusa, zwabiliśmy ich. Powinniśmy byli pozostać mali. Zbyt łapczywi. Dochodzimy na sam szczyt wzniesienia. Słońce jest nad nami, ale powoli zaczyna nas przeganiać. Staje jak wryta i o mały włos nie tracę równowagi. Zaczynam się krztusić własną śliną, powietrzem, które wdycham. Ten smród. Trzęsę się, a moje mięśnie nie są w stanie mnie utrzymać. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. NIGDY. Moje serce nie bije. Ono zamiera wraz ze mną. Robi mi się zimno i ciepło i zimno i ciepło. Karuzela temperatur. Aż mnie mdli, a od mdłości kręci mi się w głowie. Moje oczy przybliżają i oddalają obraz. Szybko. Szybciej. Zaczynam się kręcić w kółko. Wydawać dziwne jęki. Upadam na kolana, a za plecami słyszę i czuje głosy moich towarzyszy. Słyszę już tylko ich ryki i głos Anyi.



-O mój Święty Boże.




Colton. Czas nieznany.



-Już prawie jesteśmy.- mówi szeptem Luca. Jego głos obiega echem ciemności tunelu, który jest ziemistym kołem.



-Pamiętajcie. Wchodzimy pierwsi, bo mamy towar. Wy nie idziecie za nami. Jak was złapią wymyślacie swoją historię. Nie wspominacie nic o tym tunelu.- Robin udziela nam ostatnich instrukcji.



-Jeżeli wspomnicie... znajdziemy was i jak Dupree was nie wywali zrobimy to my.- kończy Dave, a ja mam ochotę się mu postawić. Nie mogę jednak. Jestem tylko ja, słaba Len i Holden, który musi się nią zajmować. Ich jest więcej. Udzielają nam cennych rad. Muszę to teraz zignorować.



-Znajdziecie sobie pracę. Wynajmiecie dom. Unikajcie straży i nie wychodźcie na rozdawanie racji żywności. Za dużo wtedy ich. Za bardzo sprawdzają. Musicie żyć po cichu.- kończy Lago. Jest bardzo żywa, energiczna, przyjazna. Oczywiście w 70% jej wypowiedzi można doszukać się sarkazmu, ale.. cóż. Każdy ma swoje wady.



-Wszystko jasne?- pyta Robin.



-Jak słońce.- Holden odpowiada za mnie. Widzę jak ciemny tunel powoli zaczyna się rozjaśniać pomarańczowym światłem. Gdzieś za zakrętem. Przypominam sobie jak wraz z Mav wychodziliśmy z łączenia. Ta ciągła ciemność. To męczące uczucie, że jeszcze taki kawał drogi przed nami. Na szczęście tu jest inaczej. Niestety.. nie ma tu jej. W końcu tunele zostają rozproszone z mroku blaskiem ogromnych lamp, które dostrzegam jako pierwsze. Oślepiony nagłą zmianą, zasłaniam oczy. Staje jak wryty i biorę głęboki wdech, gdy moim oczom ukazuje się ogromny kawał podziemnej przestrzeni. Trzy poziomy. Trzy dzielnice. Najniższa, czyli zapewne Szara, średnia, czyli jak mówili Środkowa i najwyższa- Cytadela Dupree'ego. Ona błyszczy najbardziej. Złocistym blaskiem. Jest wykonana ze złota? Wszystko tutaj jest spowite ciepłymi kolorami. A powód tego to dwie ogromne lampy, które stoją po dwóch stronach cytadeli. Nie są to jakieś tam latarnie. To dwa ogromne, jak sama cytadela koła umiejscowione na szarych słupach. Przyciągają moją uwagę najbardziej. Całe miejsce jest osadzone w ogromnej podziemnej kopule. Gigantycznej, kolosalnej kopule. Widzę tylko, że jedna wieża cytadeli ciągnie się wysoko i nie kończy pod ziemistym sufitem. Ona wbija się w niego i niknie. Gdzie się kończy? Nie wiem. Jestem oszołomiony tym widokiem. Stoimy na niewielkiej skalnej półce. Na moje prawo w boku skały wydrążone są prowizoryczne schodki. Prowadzą w stronę szarej dzielnicy. To chyba tam skoczymy póki co. Nie ważne. Jestem tak zaskoczony, że to miejsce w ogóle istnieje, że aż zaczynam się trząść.



-Nasze słońca.- mówi nagle Luca puszczając oczko w stronę Len. Teraz to ona przygląda się wielkim lampom. Na te słowa Holden posyła chłopakowi nienawistne spojrzenie.



-Nie dajcie się złapać, albo zaimponujcie Eddiemu.- mówi pojawiająca się z nikąd obok mnie Vee. Uśmiecha się do mnie przyjaźnie, ale z tym swoim błyskiem w oku. Patrzę w jej błękitne oczy. Grupa rudej powoli zaczyna odchodzić... schodami w dół. Zostajemy sami. Tylko Venus i Luca dalej stoją z nami. Dalej patrzą jak my podziwiamy to w czym żyją. Co nazywają ''zaszczanym grajdołem''. To niebo. Bezpieczne niebo. Tylko trochę w drugą stronę. Trochę bliżej piekła.



-Miała racje.- mówi wpatrująca się w ten niewiarygodny obraz Len. W jej oczach powoli zaczynają kręcić się łzy. Łzy szczęścia, czy smutku? Nie wiem. Patrzę na nią, tak jak reszta.



-Kto miał racje?- pyta Vee.



-Mavis.- moje serce zaciska się jakby ktoś zgniatał je sznurem. Od razu spuszczam wzrok. Nie powinna o niej wspominać. Nie teraz. Nie tu. To dla mnie ciężki temat. Została na powierzchni. Powinienem jej szukać. Robiłem to i jestem tu. Tak nagle.



-Kto to Mavis?- pyta bez chwili zastanowienia ciekawski Luca. Chłopak wygląda na naprawdę przygłupiego, ale wiem, że ma raczej dobre serce. Umiem to ocenić.



-To jego dziewczyna.- rzuca od niechcenia Holden i przytula Lenvie. Brunetka uśmiecha się do niego i zaczyna płakać ze szczęścia. Powoli podnoszę wzrok to na Luce to na Vee. Chłopak krzywi się na tę miłosną scenę, którą Len i Holden byli skorzy zaprezentować. Vee za to wygląda na... obojętną. Całkowicie obojętną. Nie uśmiecha się. Nie reaguje nijak. Nawet na mnie nie patrzy. Dobrze. Okej.



-Powinna była tu być. To dzięki niej! Gdyby nie ona... umieralibyśmy dalej na górze.- mówi uśmiechająca się Len.



-Przykro mi z powodu jej śmierci.- głos Vee pobudza mnie. Patrzę na dziewczynę zaskoczony. Wyraża żal z powodu mojej straty.



-O nie..- mówię i automatycznie wprawiam dziewczynę w zdumienie.- Mavis żyje. Zostaliśmy rozdzieleni. Szukałem jej, ale...



-Mówiliście, że szukacie Podziemia?- rzuca oskarżycielsko Vee.



-Bo to też prawda. Chciałem się upewnić, że to istnieje. Teraz... mogę... muszę jej poszukać.



-Chcesz stąd już wyjść?! Nie można wchodzić i wychodzić!- rzuca wzburzony Luca.



-Tylko na chwilę. Wiem, że ona musi być gdzieś blisko.



-Może najpierw pomóż im.- rzuca krótko Vee. Jest jakby.. zawiedziona?



-Oczywiście.- mówię patrząc na słabą Len, która cieszy się jak dziecko i całuje swojego wybranka po policzku.



-Chodźmy Luca. Na nas czas. miło było.- Rzuca obojętnie. Patrzę jak ruda odchodzi. Czuje się źle. Musiałem ją jednak okłamać. Zrobiłem to... Zrobiłem to dla Mavis. Ta dziewczyna musi przeżyć fakt, że teraz to ja miałem przewagę nad nią. Cóż tak bywa...




Mavis. Południe.



-Ani drgnijcie.- rozkazuje stanowczo Gregor. Wszyscy zamieramy, choć wewnętrznie najchętniej ucieklibyśmy jak najdalej. Stoimy na wzniesieniu, na środku zamszonej drogi. Moje serce łopocze jakby zaraz miało wydrzeć mi się z piersi. Z trudem miarkuje oddech. Samoczynnie się trzęsę. Nie panuje nad własnym ciałem, które zaczyna właśnie teraz przeżywać to, co widzę. A co widzę? Obraz końca. Ogromną dolinę. Pozostałości setek budynków. Ciągnące się aż po horyzont ruiny potężnego miasta. Ogromna wieża wystająca jak ostry kopiec, aż do nieba. Lekko zawalona. Muty. Setki, bądź tysiące. Są jak mrówki. Czarne małe zbiorowiska, przykryte, otaczającymi miasto, mgłami. Nowy Orlean. Aż nie mogę wziąć oddechu. Moje gardło zamyka się, blokując dostęp tlenu do płuc. To straszne stać przed otwartą klatką lwa. Wszyscy padamy na ziemie, jak dłudzy. Przytulam spoconym, ze stresu i wysiłku policzkiem, do mszystej jezdni. Moja klatka piersiowa unosi całe moje ciało w górę i w dół. Milczymy. Musimy się wycofać. Już wiem, co wszyscy mieli na myśli. To miasto to grobowiec. Lęgarnia. Tu niczego nie ma, tylko śmierć. To Upadłe Misto... wpadliśmy mutom do paszczy.



-Co teraz?- pyta piskliwym głosem Catalina.



-Po cichu i szybko zawrócimy. Postarajcie się nie wydawać z siebie zbędnych dźwięków.



-Gregor..- zaczyna cichutko i drżąco szeptać Lilly.



-Cichutko mała.



-Ale..



-Lill!- karcę cicho dziewczynę. Przenoszę przy tym wzrok na jej niewielką główkę i ponownie dziś... prawie dostaje ataku paniki. Szybko uderzam o ramię Gregora, bo tylko na to mnie stać. Mężczyzna patrzy na mnie z wyrzutem, ale potem odwraca głowę w stronę tego co widzę ja.



-O cholera.- mówi i poprawia sobie Cat na plecach.



-Biegnijcie.- rozkazuje cicho i spokojnie Anya, mimo że sytuacja jest w tej chwili dramatyczna. Martwiliśmy się dalekim przodem, a one zaszły nas od tyłu. Chwytam małą Lilly za rękę i podobnie jak reszta z wolna zaczynam się podnosić na równe nogi, nie odwracając wzroku od ogromnej grupy czarnych, niczemu podobnych, stworzeń. Ich ciała są zdeformowane. Niby takie jak ciała panter. Smukłe, długie i kocie, ale jednak jest w nich coś więcej. Pyski. Pyski niedźwiedzie. Ogromne łby z lekko wydłużonym nosem. Paszcze, które bogate są w szeregi zębów. Pazury, które jednym cięciem, mogą zedrzeć ci całą skórę z twarzy. Warczą. Piszczą. Ekscytują się jak to one, ale robią to co zwykły, tylko w bardziej inteligentnej wersji. Atakują. Jest ich zbyt wiele. Strzały zwabią kolejne. Nie damy sobie rady i to jedno jest pewne. Mamy dwa wyjścia. Jeden: Dać się zabić, co jest dość łatwe i być może najlepsze. Dwa: Uciekać. Nie wiem gdzie, ani po co. Nasze życie będzie ciągłą tułaczką, walką. Jaki tego sens? To już koniec ziemi. To już koniec nas. Muty z wolna zaczynają ruszać w naszą stronę. Są głodne, dawno nikogo nie zjadły. Pewnie za dużo ludzi tędy nie chodzi. Śmierć w ich paszczach, może być szybka. Zrywamy się, jak błyskawice, wbiegamy na wzgórze i zaczynamy uciekać w dół, prosto na stada kolejnych bestii. Zamszona ulica jest śliska. Moje buty jeżdżą po niej, jak łyżwy po lodzie. Niebezpiecznie szybko. Moje oczy otwierają się maksymalnie. Zimny wiatr zaczyna rozwiewać włosy. Ciągnę małą Lilly za rękę, ale to tylko dziecko. Opóźnia mnie. Zostajemy w tyle. Za plecami słyszę głośne wycia, piski, ryki, jęki. Wszystko, co budzi w człowieku najgorsze obawy. Paraliżuje i dostarcza nadwyżki adrenaliny.



-Szybciej Lilly szybciej!- krzyczę zdruzgotana. Dziecko bardzo mnie opóźnia. Szybciej biegłoby mi się bez niej, to oczywiste, ale nie mogę jej zostawić. Gregor nigdy by mi tego nie wybaczył. Mój głos i ryki mutów, zaczynają nieść się echem po okolicy. W oddali najbliższa grupka z doliny zaczyna ruszać prosto i widocznie na nas. Jak lawina toczymy się na nich, a oni jak armia, starożytne wojsko, maszerują prosto na nas. Dzielą nas kilometry, które maleją szybko. Z lotu ptaka, będą rozdzielać nas sekundy, z mojej perspektywy minuty. Nieuchronnie jednak... zbliżamy się. Wiem również, że ich bracia są już na wzniesieniu za nami. Są szybsze niż my, więc jeżeli czegoś nie wymyślimy... dobiegną. Jak na zawołanie, mimo wszystko nieoczekiwanie, Anya zakręca na prawo. O mało się nie wywracam, kiedy zeskakuje z mszystej drogi na ziemiste pobocze. Wpadamy w niemały gąszcz wysokich krzewów. Nikniemy w nim. Biegnę na oślep sapiąc ciężko. Ostre gałęzie tną mi ręce, twarz, ciągną za długie blond włosy. Potykam się, bo podłoże jest niestabilne. Raz wyżej raz niżej. Jedyną wskazówką, gdzie jest reszta, są dla mnie głośne oddechy. Jęki nie niosą się już echem. Słyszę pojedyncze, obiegające nas odgłosy. Przyspieszam i dobiegam do momentu, kiedy ziemia tylko opada. Turlam się i ciągnę za sobą Lilly. Nie wiem absolutnie gdzie jestem, co się ze mną dzieje, ani co się ze mną stanie. Wszystko kręci się, a ja uderzam brzuchem o jakieś drzewo, chudy pieniek, jakiegoś krzewu. Składam się z bólu i zjeżdżam bezsilnie w dół. Nie trzymam już Lilly. W moich ustach błądzi metaliczny smak krwi. Zatrzymuje się i obracam na plecy. Patrzę wysoko w niebo, czyste niebo. Umarłam już?



-Mavis!- Krzyk kogoś nade mną wybudza mnie, z dziwnego uczucia nieobecności. Otumaniona podnoszę się i dalej trzymając za brzuch, który boli tępym bólem, wstaje. Jesteśmy na skalnej półce, tuż przy stromym klifie, który jest obrośnięty gęsto zaroślami. Brzeg, to brzeg rzeki. Znowu do niej wróciliśmy.



-Musimy skakać!- nakazuje stanowczo Anya. Patrzy w moje oczy, jakby prosiła mnie o przysługę. Analizuje każde jej słowo, dogłębnie. Ciotka ma rozczochrane włosy, a w nich liście i małe gałęzie. Widoczne na jej policzkach są wypieki, na czole pot. Lekko drży. Oczy ma otwarte szeroko. Badam jej wygląd sekundy, a wydaje się, że minuty.



-D..do rzeki!?- pytam drżąc.



-Mavis, to jedyne wyjście!- spoglądam w pieniącą się toń pod nami. Aż zapiera mi dech w piersiach. Jest głęboka, mętna, ciemna i tajemnicza. Nic pewnego.



-Cat, nie da rady pływać! Lilly też jest za mała! To .. to zły pomysł!- mówię wymachując rękami jak szalona. Mrugam szybko oczami. Nie mogę tam wskoczyć. Nie chce. Boję się. Trzęsę się. Dlaczego, ciągle mnie to spotyka?



-Mavis... posłuchaj mnie!- ciotka podnosi głos i obejmuje moją twarz swoimi miękkimi dłońmi. Patrzę przerażona w jej oczy i sapie ciężko.- Nie mamy wyjścia.- to ostatnie co ma mi do powiedzenia. Gregor chwyta Cataline i błyskawicznie zeskakuje z nią do rzeki. Anya to samo robi z Lilly. Przed skokiem posyła mi ostatnie, smutne spojrzenie. Wiem, że tam będę sama. Pod wodą będę tylko ja. Nikt mi nie pomoże. Oglądam się za siebie. Słysząc wyraźnie, biegnący prosto na mnie, dźwięk. Biorę głęboki wdech i skaczę. Całe moje ciało traci swoją wagę. Spadam. Wiatr otacza mnie przyjemnie, obiega ciało. Wydaje się, jakbym leciała. Jakbym była szczęśliwym ptakiem, który nie musi bać się ziemi, który jest bezpieczny na wysokości. Wszystko przyspiesza, zamykam oczy. Nie rozkoszuje się widokami. Mam ich na co dzień aż nad to. Rozkoszuje się spokojem. Wszystko pęka jak bańka mydlana, gdy moje ciało uderza z impetem o tafle wody. Blask dnia niknie zastąpiony ciemnością głębi. Otwieram szeroko oczy, by zobaczyć zamazany obraz niczego. Całkowicie przerażona macham rękami we wszystkich kierunkach. Umiem pływać, ale w tej chwili jestem przerażona. Tak naprawdę, to nie wiem nawet, w którą stronę płynę. Może na dno, może na bok, a może do góry. Na powierzchnie. Wypuszczam za dużo powietrza i tracę siły na zbędne machanie. Ciemność opływa mnie ze wszystkich stron. Krzyczę pod wodą w nadziei, że może mnie usłyszą. Nie umiem już pływać, moje ciało zapomina jak to się robi. W miejsce tej umiejętności pojawiają się paraliż i strach. Rezygnuje. Przestaje się ruszać i wypuszczam całe powietrze, a raczej jego resztkę. Zamykam oczy i pozwalam wodzie robić ze mną, co tylko chce. Moje włosy falują wkoło mojej twarzy, a ja czuje, że opadam na dno. Nawet mnie to już nie martwi. Umrę. To straszne, ale potem? Połączę się z wszystkimi, których kochałam. Wszystkimi, których straciłam. Dołączę do was. Już za niedługo. Słyszę głośny plusk. Tak jakby miał zwiastować, że czas minął, a ja wreszcie umarłam. Czuje zimną wodę, która odpływa od moich ramion. Zastępuje ją obce ciepło. Ulga, że to koniec. Zaczynam się wznosić, na moją ukochaną powierzchnie. Do nieba. Zacisk w klatce piersiowej zanika, dziwny ból, którego nie sposób opisać zanika, pewna niemożność zanika. Biorę wdech. Jest mi zimno. A więc tak wygląda życie po śmierci? Widzę tylko urywki wydarzeń. Światło, wzgórze. Czyjeś ręce i twarz. Nie rozpoznaje tej osoby. Może to anioł, który wyszedł mi na powitanie. Wśród mnie błądzą głuche odgłosy. Krzyki, piski, rozmowy. Wszystko takie niespokojne. Jakby witali mnie w niebie. Gwarnie. Ponownie otwieram oczy, by ujrzeć wysoką cienistą sylwetkę bez twarzy. Obraz znów zanika. Dźwięki cichną. Z głuchych stają się nieme. Po wszystkim pozostaje tylko intensywna czerń i pisk ciszy. Tak wygląda koniec?    




Hejcia! Już zaczął się u mnie zapierdziel w szkole, wszyscy srają maturami i tak niestety... cóż. Nie mogłam skończyć tego rozdziału. Wybaczcie błędy! 

Do następnego ;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top