2/25
Mavis. Świt.
-Koniec.- cichy, ochrypły i zmęczony głos Anyi brzęczy w moich uszach jak moneta po zderzeniu z ziemią. Poranek jest zimny. Mam gęsią skórkę. Niebo jest czyste, bezchmurne. Słońce emanuje blaskiem, widocznym na szczytach pochyłych brzegów. Złociste światło oblewa gęste zarośla. Rzuca poświaty na mętną wodę. Przed nami widzę most. Ogromny, kamienny. Łączy dwa brzegi rzeki. Majestatyczna konstrukcja tamtego świata. Świata ludzi. Mimo wszystko widać, że jest to stary obiekt, miejscami już zniszczony, zawalony. Nasza łódź zatrzymała się na tamie z gruzów, zapewne części mostu, które nie wytrzymały upływu lat. Nie damy rady tędy przepłynąć, bez uszkodzenia łodzi. Musimy wyjść na brzeg.
-Musimy znowu iść?- pyta z rozczarowaniem Lilly. Pochylam się nad dzieckiem z wymuszonym uśmiechem i głaszcze jej gładki policzek. Cóż mogę jej powiedzieć?
-Tylko kawałeczek.
-Gdzie pójdziemy?-pyta szorstkim tonem Catalina, która powoli wraca do siebie. Jej głos to dalej mamroczące odgłosy, ale jest w stanie siedzieć o własnych siłach. Jest w stanie się lekko poruszać, mówi i jest świadoma tego co się wkoło niej dzieje. Nie śpi już tyle. Rozmawia z nami. Zaczęła nawet jeść. Wydaje mi się, że będzie dobrze. Mimo wszystko teraz właśnie przeżywa najbardziej utratę Willa. Teraz cierpi najmocniej.
-Nie mam pojęcia.- mówi zmęczona Anya. Jest odwrócona do nas plecami. Łódź zderza się z brzegiem, na który błyskawicznie wyskakuje Gregor. Przytrzymuje nasze źródło transportu i pozwala wydostać się kolejno Anyi, Lilly i mi. Uderzam skórzanymi butami o piaszczyste brzegi, które lekko się zapadają i obsypują. Bardzo niepewne miejsce, ale jedyna droga wyjściowa. Następuje wymiana. Teraz to my trzymamy łódź, by ta nie odpłynęła. Greg zaś chwyta Cataline i resztę zapasów. Kiedy wszyscy jesteśmy już bezpieczni, puszczam ją. Jestem wdzięczna, że przewiozła nas bezpiecznie taki kawał drogi po tym piekle. Patrzę jak odpływa i zahacza o pobliską wystającą skałkę, która uszkadza ją nieznacznie. Tam osiada. I tak, za radą Greesbee'ego nie powinniśmy byli nią płynąć zbyt długo.
-Ruszajmy.- bez większych owacji odwracam się chwytając małą Lill za rękę i kieruje, po pochyłym zboczu, za Anyą. Myślę co teraz? Co teraz zrobimy? Mamy zapasy, broń, siebie. Musimy znaleźć schronienie. Nie chce mi się nawet iść szukać jakiegoś podziemnego miasta. Tak naprawdę przestało mi zależeć na odpoczynku. Chyba go nigdy nie zaznamy. Chce się już zatrzymać. Mieć wszystko gdzieś i czekać. Aż przyjdą. Dać wszystkim to co chcą dla odmiany. Nie będę biegła na złamanie karku, jak to robiłam do tej pory, do miejsc, które MOGĄ dać nam coś wspaniałego. Tego już dawno nie ma.
-Anya?- pyta cicho leżąca na plecach Gregora Catalina. Zbliżamy się do szczytu. Nie wiem co tam zastaniemy, jak zwykle. Niepewność.
-O co chodzi Cat?
-Co teraz zrobimy? Dokąd pójdziemy? – ciotka początkowo milczy. Słyszę tylko jak wzdycha. Również czekam na to co powie. Mieliśmy iść na Nowy Orlean, ale po tym co powiedział Greesbee? Jest panem miasta. Osobą rządzącą. Wiedzącą więcej niż zwykły obywatel, albo ktokolwiek inny. Mimo to, nie wydawał się być poinformowany. To miasto nie ma prawa istnieć. Bo i gdzie? Jak? Po stracie ich... nie ma sensu szukać ''SENSU''.
-Jak na razie weźmiemy potrzebne rzeczy z mostu, z aut. Potem zastanowimy się, w którą stronę chcemy w ogóle iść. Co zrobić..
-Jestem głodna..- mówi ciągnąc mnie za rękę mała Lilly. Patrzę na nią z krzywą miną, ale łagodnym wyrazem. Musi wytrzymać. Każdy z nas ma swoje racje żywnościowe.
-Za chwilkę mała. Dojdziemy tylko na most.- mówię, kiedy ostatecznie znajdujemy się na szczycie wzniesienia. Rozglądam się niepewnie. Oddycham powoli. Moje serce jednak zaczyna obijać się o pierś coraz mocniej. Boje się, że ktoś je usłyszy. Nic. Cisza. Na moje prawo ciągnie się długa droga. Co kilkaset metrów widać jakieś auto. Przed nami widnieją zarośnięte gruzy. Jakieś budynki, które dawno obróciły się w ruinę. No i na prawo... Około 400 metrów wolnej drogi, prowadzącej do mostu. Do naszego celu. Brak zagrożeń. Brak mutów. Spokój.
-Sprawdzajcie auta po drodze. Może będzie w nich coś... przydatnego.- nakazuje Anya i rusza jako pierwsza. Rozciągamy się na długość drogi. Podchodzę to tu, to tam sprawdzając czy auta mają w środku jakieś potrzebne rzeczy. Jedzenie? Ubrania? Medykamenty? Może broń? Uciekający ludzie mogli zostawić wiele ciekawych przedmiotów. Czuje się tak dziwnie. Jakbym chodziła po skansenie. Po starym zamku, gdzie tysiąc lat wcześniej żył jakiś król. Wyobrażam sobie, jakie to życie było. Czy fajnie było codziennie jeździć autem do pracy? Jak smakuje kawa? Moja mama piła ją nagminnie. Jak wyglądała szkoła średnia? Czy tak jak malowali ją w telewizji? Czym były studia? Czy to w ogóle możliwe, że kiedyś było niewyobrażalnym, żeby sklepy były puste? Cóż teraz jest. Teraz idąc do jakiegokolwiek handlarza modlę się, żeby znaleźć to czego szukam. Pamiętam jak jeździłam z rodzicami na zakupy. Kiedy chcieliśmy, kiedy nasze zapasy spadały choć o bochenek chleba. Braliśmy co tylko się nam wymarzyło, nawet jak nie było nam wcale potrzebne. Czekolada? Boże, kiedy ja ją ostatni raz miałam w ustach. To życie wtedy... Trochę je pamiętam, ale... tylko trochę. To takie dziwne. Jakbym żyła na przełomie dwóch całkowicie różnych er. Czy nie tak jest? Dochodzimy w końcu do mostu. Czuje mocne podmuchy wiatru. Słońce jest jakby na równi z nami. Daleko na horyzoncie. Biorę mimowolnie głęboki wdech. Czuje jak promienie oświetlają moją twarz. Jest tak rześko. Tak mi brakuje tamtego świata.
-Pójdę sprawdzić tamte samochody. Ty porozdzielaj jedzenie.- patrzę na twarz ciemnoskórego, który zwraca się do mojej ciotki. Na łodzi trochę odpoczął, ale i tak jest przytłoczony wydarzeniami ostatnich dni. Odkłada Catalinę na ziemię. Dziewczyna opiera się o auto, które jest tuż obok zawalonego kawałka mostu. Jeżeli dziewczyna położyłaby się jak długa, jej nogi zwisałyby nad rzeką. Patrzy w dal na ciągnącą się, jak niebieska nić, wodę.
-Pójdę z tobą.
-Zostań z nimi. Dam radę. Będę w zasięgu krzyku.- to mówiąc mężczyzna gładzi moją ciotkę po policzku i posyła jej smutne spojrzenie. Kobieta już nie protestuje. Przygląda się mu do ostatniej chwili. Do momentu, kiedy ten oddala się dostatecznie daleko. Między auta. Przenosi wzrok na mnie i obdarza słabym uśmiechem. Staram się zrobić to samo.
-To co Lilly? Pomożesz mi z jedzeniem?- pyta klaszcząc w ręce. Sili się na entuzjazm, na spokój, na wszystko, co może nas utrzymać w stabilnym stanie, ale jej paliwo również się kończy. Mała szatynka biegnie radośnie w jej stronę i obydwie zaczynają grzebać w plecakach z zapasami. Odwracam głowę i wiem co teraz chce zrobić, z kim powinnam porozmawiać i kogo przeprosić. To moja wina. Zbliżam się powoli i po cichu. Wiem, że już mnie widzi. Kątem oka. Nic nie mówi. Nie patrzy. Ignoruje. Siadam tuż obok niej. Czuje ten wiatr, który muska jej twarz. Nic nie mówię. Patrzę w dal, tak jak ona. Widzę obraz dzikości. Pola, ciągnące się w nieskończoność. Gęste lasy. Drogi, które dziś są wspomnieniem, dalej widocznym, ale wspomnieniem. Budynki. W oddali. Pozawalane. Szczątki, kiedyś wspaniałej cywilizacji. Siedzę tak blisko niej. Moje serce zdaje się w ogóle nie bić. Jestem taka spokojna, obojętna. Wiem dokładnie co czuje. Wiem jak bezsilna i znudzona jest. Łączy nas strata.
-Jak noga?
-Nie wiem. Nie mam jej już.- cisza. Zza auta dobiega tylko śmiech Lilly. Moje włosy ponownie rozwiewa wiatr.
-Przykro mi Cat.- Zaczynam w końcu i odwracam głowę w jej stronę. Patrzę w jej chłodną twarz. Tak idealnie bladą. Tak czystą od wszystkich emocji, uczuć. Martwą, a jednak dalej żywą. Milczy. Do moich oczu napływają łzy, a w gardle zaciska się bolesna, pulsująca gula.- Chciałabym go uratować, naprawdę uwierz. Gdybym tylko mogła cofnąć czas. To moja wina, wiem. Mogliśmy osiedlić się gdzieś wcześniej. Zostać, tak jak chciała Len. Ona też by dziś żyła.- nie wytrzymuje, a po moim policzku płynie pierwsza łza. Pierwsza, słona łza. Ocieram ją jednak i kontynuuję tnącym się głosem.- Wiem dokładnie co czujesz. Przepraszam. Jeżeli to sprawi, że będzie ci lepiej... zdaje się, że w końcu dostałam za swoje.- dziewczyna dalej milczy. Ciągnę nosem i staram się uspokoić.- Przeze mnie umierali wszyscy, którzy chcieli pomóc, ale na nikim z nich mi nie zależało. Wszyscy, którzy zgodzili się ze mną pójść byli dla mnie tylko tarczami. W końcu, kiedy oni wszyscy odeszli, przyszła kolej na mnie. Na części mnie. Straciłam część siebie. Wiem, że jestem najbardziej egoistyczną i obojętną na wszystko.. księżniczk...
-Nie wiesz co czuje.- dziewczyna przerywa mi stanowczym tonem. Nie jest w ogóle wzruszona. Jak nie ona.- Nie kochałaś jeszcze nigdy nikogo tak, jak ja kochałam Williama. Nie wiesz co to miłość, choć może masz takie poczucie! Nie wiesz jak to jest ją stracić. Uwierz mi. Nie wiesz..- jestem zaskoczona jej atakiem. Nie mogę się bronić. To ona cierpi bardziej i to po części moja wina, ale... jak może mówić, że nie wiem co to miłość?! Przecież kocham Coltona. Szatynka odwraca w końcu do mnie głowę. Paraliżuje mnie spojrzeniem. Tak twardym i pustym. Patrzę, zdruzgotana tą wypowiedzią, w jej brązowe oczy.- Nie zabiłaś Williama. To nie twoja wina.- od razu mi lżej.- Zginął i nikt nie mógł go uratować. Po prostu tak miało być. Jeżeli nie tam, to może w drodze do innego miejsca. Może umarł by w ''bezpiecznym domu'', który tak bardzo chciała znaleźć Len. Nie ma go, bo tak miało być. Nikt nie jest temu winny. To co krzyczałam wtedy do Lilly... byłam w szoku i... wszystko było zbyt świeże. Nie myślałam tak. On teraz jest w lepszym miejscu. Może do niego dołączę.- mówi i gładzi swój kikut. Pochmurnieje, bo naprawdę jest mi przykro, że spotkał ją taki los. Ona taka radosna, niewinna, drobna Cat. Teraz jest jak kamień. Spuszczam wzrok.- Nie jesteś egoistką Mavis. Jesteś bardzo ambitna. Zdeterminowana. Chcesz nam wszystkim pomóc na dobre. Tylko droga, którą wybierasz... zabiera. Niestety.- Jej ręka ląduje na moich plecach i gładzi je. Podnoszę głowę i spoglądam ponownie na tę bladą twarz. Tak mi przykro.- Czasem aż za dużo...- sili się na śmiech.- W tych czasach nie da się uratować wszystkich. Niektórzy muszą odejść, a my musimy to zaakceptować. Los ma naprawdę badziewie poczucie humoru, ale jest... niezmienny. Wszystko dzieje się z przyczyną i skutkiem. Zawsze.- Myślałam, że będzie bardzo przeżywać śmierć Willa. Pewnie to robi, ale na swój sposób. Jest o wiele dojrzalsza ode mnie. Jak każdy. Potrafi to zrozumieć i przeboleć.- A i nie rycz.- mówi przytulając się do mnie. Odwzajemniam jej gest, ale wcale nie jest mi do śmiechu. Czuje ciepło w sercu. Potrzebowałam jej wybaczenia.- Damy sobie radę... Mimo wszystko przykro mi, że go straciłaś.- patrzę tępo w dal i analizuje wszystko co mi dziś powiedziała. Ściska mnie w sercu i chce się rozryczeć, ale równocześnie chce być jak ona. Zatrzymuje gule w gardle.
-Mnie również...
Colton. Świt.
-Wprowadzimy was tam naszymi tunelami, ale dalej radzicie sobie sami.- rzuca krótko Robin. Patrzę na niego i kiwam tylko głową. Świt. Łąki, którymi wędrujemy już jakiś czas oblewają się pomarańczowymi poświatami dnia. Brak mutów. Upolowaliśmy dwie sarny, królika i prawie ptaka, ale kolega Luca dostał ataku paniki na widok mrówek i spłoszył naszą przepustkę.
-Dlaczego nie możemy zostać z wami?- pyta Len.
-Bo nie możemy być z wami powiązani.- odpowiada jej obojętnie przedzierająca się przez dość wysokie trawy Lago.
-Jesteśmy już na wielu czarnych listach Dupreego. Wszystko przez bójki, małe kradzieże, fałszerstwa, ucieczki z miasta w czasach, kiedy było to... bardziej możliwe. Jeżeli strażnicy wykryliby nowe twarze i powiązali nas z wami... No nie wiem jaką karę tym razem wymyśliłby Eddie.- wtrąca Luca.
-Eddie?
-Edwin Dupree. Wielki pan i władca włości całego tego podziemia. Siedzimy w nim jak robaki w ziemi i wdychamy szczyny mutów, które na górze mają swoją lęgarnie. On zaś w swojej cytadeli udaje, że świat jest całkowicie bezpieczny i nic więcej nie trzeba robić.- tłumaczy Lagoya.
-Narobił się wykopując Podziemie. Jego potencjał do ochrony ludzkości dawno się skończył.- rozczarowany głos Vee zakańcza temat Dupreego. Przynajmniej jak na razie.
-Dlaczego nie możecie wprowadzać nowych?- pytam.- Czy Podziemie nie powinno być dla wszystkich, dla niedobitków?
-Nie tyle my nie możemy was tam wprowadzić, co nie możemy teoretycznie wyjść.- patrzę pytająco na twarz Robina, który po raz pierwszy od dawna się odezwał. Wydaje się bardzo rozsądny.
-Dupree musi panować nad stanem ludności. Wszyscy są spisani. Nowe dzieci muszą zostać zarejestrowane inaczej będą stracone, bądź wyrzucone z miasta. Każdy, kto jest spisany ma prawo do racji żywnościowej. System jest tak sterylny, że aż razi. Do miasta nie wolno wchodzić i wychodzić, bo przyciągamy uwagę. Muty są blisko, obcy mogą zauważyć w jakiej okolicy ludzie pojawiają się i znikają. Zaczną szukać. Znajdą nas. Po za tym teraz nie wiadomo, czy wrócimy my, czy kopie nas. Szpiedzy tych potworów.
-Klony.- Szepczę.
-Tylko straż ma prawo wychodzić na regularne patrole, lub polowania. Wracają pewną grupą, a przed wejściem do miasta... muszą zostać sprawdzeni.
-Sprawdzeni?
-Nie pytaj. Aż tacy poinformowani nie jesteśmy.- rzuca uśmiechając się Lago.- Wiemy tylko, że ma to coś wspólnego z ''próbą ognia''.
-Są wyszkoleni i jest ich mniej do sprawdzenia. Jakby mieli nas wpuszczać i wypuszczać i do tego sprawdzać każdego, kto wejdzie i wyjdzie... Za dużo. Za duży bałagan. Dlatego tylko grupa strażników wychodzi. Polują, ale znajdują za mało jedzenia, bo jest ich za mało do szukania. Ludzie w szarych dzielnicach Podziemia głodują. Zaczynają kraść. Zaczynają mordować. Rodzi się przemoc. Potem w kolejce są gwałty, bo skoro wszystko można zabrać siłą to czemu nie to? Jest mało medykamentów, bo i lekarzy jest coraz mniej. Ci z cytadeli Dupreego piją sobie herbatkę i robią minimalnie tyle, ile muszą, a ci z szarej dzielnicy, albo ze środka... ich jest za mało. Każą sobie za wysoko płacić, a z czego ludzie mogą płacić? Większość idzie na jedzenie, które jest również drogie. Racje żywnościowe Dupreego to za mało. Czarny rynek to jedyna ucieczka od całkowitej nędzy.
-Lepiej, żeby was nie złapali. Stracą was, albo wyrzucą.
-Nie jesteśmy klonami!- mówi poirytowana Len.
-To nie ma znaczenia. Miasto jest przepełnione. Pozbywają się problemów. Jeżeli będziecie się stawiać i upierać, żeby zostać... Zabiją was pod zarzutem bycia ''kopią''. Musicie, albo wtopić się w tłum, albo udowodnić Edwinowi, że jesteście coś warci, żeby zostać.
-Co jeżeli będziemy nie warci? Jak inaczej możemy tam zostać?- pytam.
-Obecnie? Nijak. Kiedyś takich jak wy po prostu znaczyli i już. Jesteście w mieście. Nie było klonów ludzi. Podziemie nie było tak przepełnione. Dziś? Za bardzo się boją. Za dużo nas tam i jeżeli nie będziesz pomocny dla sytuacji... Edwin po prostu każe cie wywalić. Straże oprócz polowań, patrolują. Zabierają umierających, ale.. robią to coraz rzadziej. Czasem cie wezmą, czasem nie. To czy zostaniesz w mieście określi sam Dupree, albo jego prawa ręka. Nic nie jest pewne. Dlatego ta wielka wieść i nadzieja o Podziemiu słabnie. Mniej osób wie, bo Dupree już nie chce nikogo ratować. Nie promuje się. Funkcjonuje w swoim robaczym świecie i tyle.
-Nawet dziś chodzą plotki, że w nocy po mieście krążą Cienie...
-Luca...- mówi znudzony Robin.
-Podobno z rozkazu Edwina każą wywalać do rzeki starców, albo kaleki. Oni nie są potrzebni. Zajmują tylko miejsce.
-To bajeczki. Nic potwierdzonego. Stare baby opowiadają to swoim mężom, żeby ci wzięli się za jakąś robotę i przynieśli trochę pieniędzy do domu.- nagle gdzieś z tyłu słychać głuchy huk. Wszyscy obracamy się zaskoczeni odgłosem, by dostrzec leżącą w objęciach Holdena Len. Patrzę na dziewczynę zmartwiony i w mgnieniu oka doskakuje do niej i blondyna.
-Len!?- Holden klepie ją delikatnie po twarzy, ale ta zdaje się nie reagować. Do czasu. Dziewczyna nagle otwiera oczy i zdezorientowana patrzy to na mnie to na swojego chłopaka.
-Jak daleko jeszcze?- pytam nie odwracając wzroku od brunetki, która bada nasze twarze rozkojarzona. Zemdlała.
-Kilka kilometrów do wejścia.- odpowiada mi ktoś z tyłu. Dave. Czuje emanującą od niego ciemność.- Sądzisz, że to dobry pomysł, żeby ją wkręcać do miasta? Po tym co wam powiedzieliśmy? Nie nadaje się do roboty. Nie wtopi się w tłum i ściągnie uwagę nie tylko na was, ale i być może na nas.
-Nie jadła dawno..- mówię na odchodne i pomagam dziewczynie wstać. Wraz z Holdenem trzymamy ją za drobne ręce.- W bezpiecznym miejscu i po chwili odpoczynku przerodzi się w maszynę do pracy.
-Oby.- rzuca krótko stojąca na przedzie Venus. Patrzy na nas wrogo. Nie uśmiecha się już. Jakby cała jej gra dobiegała końca. Aż czuje się gorzej. W ręce trzyma nóż. Odwraca się z pogardą wymalowaną na twarzy i tnie wysokie trawy torując sobie przejście.
-Wszystko dobrze?- pyta Holden zwracając się do Len. Dziewczyna kiwa tylko głową i zaczyna powoli stawiać pierwsze kroki. Musi zacząć jeść. W mieście mamy szansę znaleźć dom, pracę i sojuszników. Wtedy wykopiemy ją z grobu w którym powoli zaczęła się kłaść.
-Dasz radę?
-Tak...
I tym oto sposobem powoli trafiamy do miejsca, gdzie dziwne rzeczy zaczną się dziać. I tutaj sypnę falą spojlerów:
Będzie dużo miłości { DLA WSZYSTKICH}( jee), rodziny, nauki i nowych informacji, które mogą całkowicie rozwalić historię. Miłej szkoły moi drodzy <3 Samych piąteczek, albo niee....
Do następnego ;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top