2/22


Mavis. Południe.


Zbliżamy się do kamiennych murów małego miasteczka. Wydaje mi się, że to stoi nad przepaścią. Nie widzę łączenia z drugim skalistym brzegiem. Lecz wcale nie to jest dziwne. Intryguje mnie coś innego. Spoglądam na moje lewo. Na północ od miasta widoczne są ruiny. Obejmują teren o wiele większy niż osada. Ciekawe co tam się stało? Niebo jaśnieje jak nigdy dotąd. Nie ma śladu obcej rasy, ani chmur. Widoczne są tylko ciemne plamki- ptaki. Słońce, białe obłoki i delikatny wiatr. Wszystko to współgra ze sobą idealnie. Tworzy przyjemny nastrój. Co go psuje? Moje samopoczucie. Wśród nas panuje cisza. Nikt niczego nie mówi. Nie słychać gruchania Holdena i Len. Uszczypliwych uwag Coltona w tym temacie. Mojego śmiechu z tego wszystkiego. Niczego. Każdy z nas jest obarczony brzemieniem straty, bądź obowiązku. Zbyt ciężkiego obowiązku. To mówiąc oglądam się za siebie, by dostrzec w pół przytomną Caty. Jej rana nie krwawi, ale dziewczyna jest wycieńczona. Potrzebuje odpoczynku, jedzenia, miejsca, gdzie ciało może się zregenerować. Nie możemy jej tak ciągle ciągnąć.. do nicości. To miejsce przed nami to ostatnia nadzieja. Widzę już jak na murach pojawiają się uzbrojeni strażnicy. Moje serce ogarnia ulga. Poczucie bezpieczeństwa. To coś czego dawno nie czułam. Nie zniszczyli wszystkiego. Patrzę na bramę, która wydaje się naprawdę ciężka. Nie podnosi się póki co. Dystans się zmniejsza, a ja czuje się coraz bardziej bezpieczna. Otumaniona wydarzeniami ostatnich godzin tego najbardziej potrzebuje. Schronienia. Ucieczki. Stoimy w odległości 10 metrów od ogromnej mosiężnej bramy, w smolistym kolorze. Dalej zamknięta. Zaczynam się zastanawiać o co chodzi? Za ciężka? Może jest inne wejście. Strażnicy milczą przyglądając się nam tylko nieufnie. Jakbyśmy mieli wysadzić miasto w powietrze.



-Co się dzieje?- pytam w końcu zdezorientowana.



-Nie mam pojęcia.- odpowiada mi zainteresowana sytuacją Anya. Ona też nie wie, czemu brama się nie podnosi. Czemu wszyscy patrzą na nas jakby mieli nas zaraz wystrzelać. Przyglądam się postaciom, które są uzbrojone po uszy. Sięgam paska. Jestem gotowa. Tylko wiem dobrze, że nie przeżyje, by wycelować. Przecież jesteśmy ludźmi. Od kiedy panuje selekcja?



-Kim jesteście?- pyta w końcu stojący na środku muru, tuż nad bramą, mężczyzna. Nie widzę go dokładnie, ale wiem, że jest bardzo wysoki i szczupły. Nic więcej nie mogę o nim powiedzieć, bo jest zbyt wysoko. Na tyle nisko jednak, bym usłyszała co mówi.



-Koczownikami! Szukamy schronienia. Mamy poważnie ranną i dziecko!- odpowiada krzykiem Gregor. Jego męski głos jest bardzo głośny, głęboki, a jednak tak kojący. Widzę jak mężczyzna na murze nachyla się do jednego ze stojących obok strażników. Ten, szepcze mu coś na ucho.



-Allemania jest przepełniona. Niestety nie możemy was wpuścić. Nie wiemy po za tym, czy nie jesteście... Nimi.- po tych słowach na naszych twarzach maluje się zdumienie. Kim są...''nimi''? Wszystko pryska, a ja czuje się jak gość, którego nikt nie lubi i nie chce wpuścić do środka. Wyrzutek, który stoi odsłonięty dla każdego rodzaju niebezpieczeństwa. Patrzę tępo na czarną postać. Na wyższą postać. 



-Nimi!?



-Kopiami ludzi.- niepewne i nierozumiejące słów tego człowieka spojrzenia Anyi i Grega są dla mnie sygnałem, że mogę wkroczyć ze swoim zdaniem.



-Klony.- mówię cicho, a dwójka moich opiekunów zamiera. Jesteśmy brani za.. klony. Dlaczego nie? Możemy być w końcu. Kto wie? Przecież faktycznie nigdy nie wiadomo. Tylko, skoro ten mężczyzna wie o ich istnieniu i zabezpiecza w ten sposób swoje miasto.. to ich jest znacznie więcej... i są znacznie bardziej niebezpieczne niż myśleliśmy. To nie była jednorazowa sytuacja. To było nasienie, które kiełkuje.



-Nie jesteśmy NIMI!- mówi spokojnym głosem Anya. Nie denerwuje się tylko jak to ona stara  przekonać do swojej racji. Emanuje tym swoim irytującym spokojem. Spinam się wściekła.



-Oczywiście. Wszyscy mogą tak powiedzieć!- krzyczy podśmiechując się mężczyzna.-Widzicie te zgliszcza?!- w tej chwili wskazuje na ruiny, które ciągną się kilometrami na północ.- To reszta naszego miasta po ataku tych istot. Jedynym sposobem by sprawdzić, czy nimi nie jesteście będzie wasza śmierć.- przypominam sobie jak te istoty się rozlatywały. Jak lustro. Giną od obrażeń takich, jakie mogłyby zabić człowieka, ale sposób ich umierania jest... inny. Specyficzny. Wyrządziły tyle zła?- Raczej nie chcecie tego sprawdzać.



-Mamy dziecko!- krzyczy Gregor. Jest coraz bardziej wściekły. Nie możemy nijak udowodnić, iż jesteśmy... ludźmi. Nie zabijemy się na ich oczach, a naciskanie... to tylko nas pogrąża.



-Widzi pan tę dziewczynę?!- krzyczy w końcu Anya wskazując na półprzytomną Cat. Dziewczyna jest zalana potem. Cała blada. Wycieńczona. Potrzebuje odpoczynku na regeneracje. Bez tego... Nie wiem co się stanie.- Jest ranna! Bez medykamentów umrze! Ma dopiero 17 lat! Zlitujcie się! Użyjcie głowy!



-Przykro mi.- głos, zapewne pana tego miasta, staje się bardziej poważny, znudzony naszym ciągłym błaganiem. Z muru spadają dwa małe worki wypchane po brzegi. Rzucone jak do świń. Przyglądam się im całkowicie wbita w ziemie. Miasta teraz blokują się przed... wszystkim?! Świat zostaje ogarnięty przez paranoje. Nikt nikomu nie ufa. Dlatego giniemy jak muchy.- To medykamenty dla dziewczyny, jedzenie i woda. Moja propozycja jest prosta. Bierzcie to i uciekajcie. Dla waszego komfortu każe przygotować niewielką łódź. Za miastem jest rzeka. Wystarczy obejść mury. Możecie nią odpłynąć. To bezpieczniejsze.



-Co jeżeli odmówimy?! Co jeżeli nie odejdziemy!?- pytam ku zdumieniu moich towarzyszy i mężczyzny na murze. Wydaje się, jakby ten dopiero teraz mnie dostrzegł. Pytanie jest zbędne, ale jestem ciekawe, czy jakbyśmy żyli pod tym murem coś by zrobili. Względnie możemy. 



-Zostaniecie uznani za nich i zabici.- uderzenie fali zimna ogarnia całe moje ciało. Nogi miękną. Szliśmy taki kawał... Nowy Orlean teraz wydaje się ostatnią nadzieją, która jest zamazana mgłą. Chce już nawrzeszczeć, nawytykać temu człowiekowi. Dobrze wie, że nie jesteśmy klonami. Wie to doskonale, a mimo to... mimo to skazuje nas na śmierć.



-I tak umrzemy..- szepczę zrezygnowana, a w moim gardle zaciska się gula.



-Dobrze. Skorzystamy z pańskiej oferty.- mówi w końcu Anya, która całkowicie spokojnym i życzliwym tonem zwraca się w stronę tego zimnego człowieka. Człowieka, który chyba nie ma serca. Wróciła do siebie, po tym jak po raz pierwszy uniosła się... w sprawie Cataliny. Ten tylko posyła jej krzywy uśmiech. Uśmiech człowieka, który sili się na współczucie, ale tak naprawdę ma nas w dupie, bo on ma swój cieplutki stołeczek, w swoim zasranym miasteczku. Po co mu my? Sprawiający kłopoty obcy? Być może klony..



-Świetnie! Łódka będzie czekać za miastem. Tuż obok rzeki.- to ostatnie słowa pana miasta. Po nich, na łące przed Allemanią, nastaje cisza. Strażnicy znikają z murów, a my ruszamy za nie.


Colton. Południe.



-Piłeś alkohol?



-Tak, oczywiście?!- odpowiadam odgarniając zarośla i rozglądając się za następnymi śladami.- Masz badziewe pytania.



-No to teraz ty mnie zaskocz.



-Zabiłeś kogoś?



-Człowieka? Czy klona?



-Człowieka.



-Nie.



-A ty zabiłeś?- Zatrzymuje się i spoglądam na niego jak na idiotę. -A no tak...- odpowiada i obydwoje zaczynamy się do siebie uśmiechać. Idąca na samym tyle Len przewraca tylko na to wszystko oczami. A skoro o niej mowa...



-Spałeś z Len?- blondyn się błyskawicznie zatrzymuje i spogląda na dziewczynę, która to z kolei zalewa się cała czerwoną falą. Patrzy na mnie jakby miała mnie udusić. Nerwowy śmiech chłopaka odpowiada mi na moje pytanie. Kąciki mych ust same mkną w górę.



-No a ty?!- pyta doskakująca do nas Lenvy. W jej oczach widzę chęć zemsty za ten okropny czyn. Jak mogłem o to zapytać? To śmieszy mnie jeszcze bardziej. Dalej jednak patrzę tylko za śladami.



-Co ja?



-Czy ty i Mavis..?- dziewczyna sama jest zakłopotana własnym pytaniem. Ja natomiast nie. Uważam, że to całkiem urocze, że się tak denerwuje. Zupełnie jak Mav. Dlatego się przyjaźnią. W tym punkcie się nie różnią. Mavis jest o wiele mniej rozważna i o wiele bardziej przystosowana do życia w dziczy. Lenvy natomiast woli spokojne i przemyślane rozwiązania. Zwłaszcza teraz. Jest mniej porywcza.  Mav zawsze wybiera najbardziej drastyczne kroki. Len jest łagodna w swoich decyzjach. Ale temperamenty mają podobne. To trzeba przyznać.



-Czy spałem z Mavis?- sam dokańczam za nią pytanie. Nie jestem nim wcale zakłopotany, ani specjalnie mnie to nie wzrusza. Jak to chłopaka. Taka kwestia jest dla mnie czymś.. naturalnym? Czymś czym wręcz w odpowiednim towarzystwie mogę się pochwalić.



-Tutaj cie zaskoczę, czarna!- mówię i zbliżam się do dziewczyny na malutką odległość. Patrzę w jej błękitne oczy. Niezwykle piękne oczy. Niebieskie, ale nie zwyczajnie niebieskie. Mające w sobie to coś. Jak niebo wypełnione białymi obłokami. Mavis ma całkowicie inny kolor oczu. Bardziej... stonowany. Spokojny. Brąz i żółć z przewagą ciemnej zieleni. –Między mną, a Mavis do niczego nigdy nie doszło!- kończąc dmucham brunetce w twarz, a ta zastyga ze wściekłym wyrazem twarzy. Nie odpowiada na to jednak w żaden sposób, ani specjalnie nie robi nic w kierunku odgryzienia mi się. Otwiera tylko powoli oczy, które uprzednio zamknęła chroniąc je przed moim podmuchem, i patrzy znudzonym wzrokiem. To pierwsza różnica. Mav zaczęła by się aferować.



-Kochani?!- rzuca nagle stojący za mną Holden, który najwidoczniej stwierdził, że wysunie się na prowadzenie. Odwracam się powoli i spokojnie. Na mojej twarzy dalej maluje się uśmiech zwycięscy. Gdy dostrzegam spięte ciało chłopaka i postać, która stoi przed nim.. zamieram.



Mavis. Południe.



Zbliżamy się do wąskiego pomostu. Jednego z kilku. Zeszliśmy schodami, które prowadzą do jednej z wierz Allemani. My do niej niestety wstępu nie mamy, ale schody okazały się być bezpieczniejsze niż strome, sypkie zbocza tutejszych łąk. Na pomoście widać trzy osoby. Strażnika, człowieka, który do nas przemawiał i jeszcze jedną. Nieznana mi sylwetka. Sylwetka kobiety. Rzeka jest widocznie niższa niż zwykle, bo odkryła swoje piaszczyste brzegi. Nurt nie pędzi, ale nie jest również całkowicie spokojny. Po za tym mogę powiedzieć, że koryto jest bardzo szerokie. Ogromne. To kiedyś musiał być potężny pływ. Zbliżamy się na niedużą odległość w stosunku do trzech postaci. Mostek, na który następuje skrzypi. Nie jest to jakaś bardzo stabilna konstrukcja, ale jakimś tam portem nazwać to mogę.



-Witam. Nazywam się Henry Greeslee. Bardzo mi przykro, że tak to się dla was musi skończyć, ale.. nie możemy ryzykować dobrem miasta. To i tak jest przepełnione.



-Dlaczego pan wyszedł osobiście skoro uważa pan, że możemy zagrozić dobru miasta?- pytam kąśliwie. Najgorszy typ człowieka? Ten, który udaje współczucie żywiąc się cierpieniem innych.



-Mam ze sobą strażnika i doradcę. Jestem więc pod całkowitą ochroną.



-Gdybyśmy byli klonami to by nas nie zatrzymało.- mówię oschle.- Sam pan pokazywał co stało się z miastem. Czy to właśnie nie klony zaatakowały?



-Mavis.- do akcji wkracza moja ciotka. Patrzy na mnie karcąco. Jakby mówiła: ''dość''. Nie powstrzymuje mnie to jednak. Nawet jej słowa. Dlaczego? Odbierze nam łódkę? Chce się nas pozbyć i dobrze, ale najpierw wysłucha mnie. Może coś go tknie.



-Nie. – rzucam i zatrzymuje kobietę otwartą dłonią. Ta milknie i patrzy na mnie zdumiona. Nie widziała mojej aroganckiej wersji? Jako moja rodzina powinna poznać mnie z każdej strony, prawda? Więc proszę. -Wiesz dobrze, że jesteśmy zwykłymi ludźmi. Wiesz to. Mimo wszystko skazujesz nas na prawdopodobną śmierć.



-Nie zachowuj się jak impertynent.- twarz mężczyzny, która z bliska wygląda staro zostaje pokryta cieniem pogardy. Jest wysoki, chudy jak szkapa. Ma posępny wyraz twarzy, ostro zakończony nos i ciemne oczy. Brązowe włosy z siwymi refleksami. Nosi czarny płaszcz, a pod nim widoczny golf włożony w również czarne spodnie. Buty? Zgadnijcie jaki kolor. Zakończone są ostrymi szpicami. Wygląda jakby przeżywał żałobę. Może i tak jest... Wyraża tumiwisizm odnośnie tego co się z nami stanie i to drażni mnie najbardziej. Jak możemy wygrać nasz świat, kiedy sami siebie zabijamy? Kiedy sami sobie nie pomagamy, tylko czekamy aż co bardziej utytłani w błocie wymrą? To okropne. Naprawdę okropne. Zaczynam odczuwać inercję. Nic nie mogę zrobić. Nic.- W plecakach macie potrzebne przedmioty. Daje wam łódź, która należy do miasta. Jestem na tyle dobry, żeby was nie zastrzelić i co więcej dam wam dobrą radę. Ta rzeka to stara Missisipi. Wygląda dziś niegroźnie, ale nie lekceważcie jej. Płyńcie blisko brzegu i po dniu podróży najlepiej, jeżeli opuścicie pokład i ruszycie w innym kierunku. Rzeka przepływa przez Nowy Orlean, a ten dziś.. ten dziś to wylęgarnia mutów. Podziękuj więc za dobre rady. Schowaj swoją dumę. Tylko tyle mogę dla was zrobić. Obszar Nowego Orleanu to dziś już anekumena. Nie chcecie tam trafić.



-A Podziemie?



-Podziemie?- mówi prychając mężczyzna. Kobieta, która najwidoczniej jest jego doradcą to niska brunetka. Chowa się za nim. Ubrana jest w szarą kurtkę i spodnie do kompletu. Ma buty, które kończą się podobnym szpicem, jak te Greeslee'ego. Strażnik. Stoi jak posąg. Nie zwracam na niego większej uwagi. Sprawdziłam tylko gdzie ma broń.- W sensie cmentarz? Szukacie zmarłych?- po tych słowach mężczyzna zaczyna się głośno śmiać.



-Dziękujemy za wszystko.- rozmowę próbuje zakończyć Anya, która niecierpliwie patrzy na zmęczoną Caty. Uśmiecha się wdzięcznie do mężczyzny. Nie jest wcale zainteresowana, ani zdumiona jego reakcją. A to dziwna reakcja. Czemu mówi o tym miejscu, jakby nie wiedział w zasadzie na jego temat nic. Czy mieszkańcy tych rejonów nie żyją nadzieją jego istnienia?



-Proszę bardzo!- Greeslee nie przestając się śmiać odwraca swoje oblicze i rusza pomostem w stronę schodów prowadzących do jednej z wież.- Luan! Przygotuj mi kolacje!- rzuca w stronę pędzącej za nim kobiety. Zostajemy ze strażnikiem, który to z kolei rusza w stronę, przywiązanej do drewnianego słupka pomostu, łódki. Najpierw na pokład wchodzi Gregor. Potem Catalina, która ostrożnie jest podana mężczyźnie przez Anye. Strażnik ani drgnie, żeby nam pomóc. Lilly jest przedostatnia. Po niej zostaje tylko ja. Nie wchodzę jednak. Odwracam się w stronę wzgórza. Pozwalam moim towarzyszom się ułożyć. Bezpiecznie. Liczę, że zaraz ze wzgórza wybiegnie Colton, Len, ablo Holden. Patrzę z nadzieją, choć wiem, że nie doczekam się tej chwili, bo ich już nie ma.



-Mavis?- zwraca się do mnie wyciągając rękę Anya. Przez chwilę jeszcze obserwuje wzgórze. Odwracam się i podaje ciotce rękę. Ścisk w moim sercu jest naprawdę nieprzyjemny. Ściskany organ. To naprawdę okropne uczucie. Wchodzę na chwiejną łódkę i siadam na jej samym krańcu. Strażnik odplątuje nasz nowy środek transportu i błyskawicznie odchodzi w kierunku Allemanii. Spoglądam w głęboką toń. Czuje paraliżujący strach. Obiecałam sobie, że nigdy więcej nie wejdę do wody. Boje się jej. To właśnie ona ukrywa najwięcej. To w oceanach czai się niezbadane. Bycie tak blisko niej mnie przeraża. Cofam się na środek łódki i kulę. Widzę jak odwrócona tyłem do mnie Anya zaczyna przeszukiwać torby. Wyciąga potrzebne przedmioty. Przechodzi do rozwiązywania nogi kalekiej. W tym samym czasie Gregor odwraca uwagę małej Lilly. Zachowuje się jak przykładny tatuś na rejsie z córką. Szkoda, że nie jest tatusiem i szkoda, że to nie rejs. Odwracam się do tyłu nie chcąc widzieć kończyny dziewczyny. Przed nami rozciąga się bezkresna rzeka. Mamy dwa wiosła. Widzę je dopiero teraz. Wbijam paznokcie w drewnianą ławkę. Obyś nie zatonęła.



-Anya.. boje się..- zdławiony jęk Caty przyprawia mnie o jeszcze większe dreszcze. To będzie bardzo męcząca droga.



-Wiem kochanie. Muszę to przemyć...



Colton. Południe.



-Wszystko okej?- pyta Holden robiąc powolne kroki w stronę zakrwawionej dziewczyny. Ma poszarpane ubranie. Krwawi i trzęsie się. Jej czarne, jak smoła włosy, ciągną się aż po krzyże. Zakrywają górne partie ciała. Patrzy na nas przerażona. Jakby zobaczyła ducha. Jakbyś mieli zaraz wykonać na niej egzekucje.



-Nie zrobimy ci krzywdy.- stoję jak wbity. To... to nie ona. To nie Amarie. Am była blondynką. Jak Mavis. Uczucie ulgi powoli ogarnia całe moje ciało. Jestem również lekko zszokowany. Nie spodziewałem się spotkać kobiety w takim miejscu. Nie spodziewałem się tu spotkać nikogo obcego. Jej stan jest.. tragiczny. Milczy jednak uparcie przyglądając się naszym twarzom. W jej oczach widać obłęd. Tak, jakby przeżyła o jedno wydarzenie za dużo.



-Jestem Lenvy. A ty? Jak masz na imię?- pyta wychodząca naprzeciw brunetce brunetka. Może się dogadają. Tylko ja nic nie mówię. Przyglądam się bacznie kobiecie. Jest w niej coś niepokojącego. Moje zmysły.. one krzyczą, że coś jest nie tak. Skoro ona wygląda tak, to co przeżyła?! W pobliżu musi czaić się jakieś niebezpieczeństwo. Czujnie nastawiam uszu, ale bagna obijają się głuchą ciszą, a w otoczeniu nie ma niczego nadzwyczajnego.



-Halo? Masz jakieś imię?- pyta skradający się do dziewczyny Holden, ale ta tylko patrzy na niego jakby nie rozumiała nic z tego co blondyn mówi.



-Ingrid.- głos tej dziewczyny jest niezwykle piękny. Kobiecy. Głęboki. Kojący i drażniący wszystkie zmysły. Od razu się rozluźniam. Sprawia wrażenie tak bezradnej, tak biednej, że aż chce się jej pomóc. Patrzę na nią i widzę kawałki ciała, jasnej skóry, wystają spad poszarpanego ubrania.



-Co ci się stało?- pyta Len i zaczyna ściągać swoją kurtkę, by podać ją dziewczynie. Ta przyjmuje dar z wdzięcznym wyrazem twarzy. Okrywa się ciuchem i zaczyna.



-Mieliśmy małą osadę, tu na bagnach. Zaatakowali nas... Chyba tylko ja przeżyłam.



-Kto was zaatakował i gdzie jest ta osada?- pyta rzeczowo Holden ignorując smutek dziewczyny. Len natomiast przeciwnie. Niebieskooka pozwoliła sobie na więcej. Obejmuje brunetkę i gładzi jej plecy troskliwie.



-Jakieś... zmutowane zwierzęta.- mówi Ingrid jąkając się i wymachując nerwowo rękami. Jej oddech przyspiesza. Dostrzegam, że dziewczyna jest umazana krwią, ale nie ma żadnych ran własnych. Dlaczego?- Moja osada jest blisko, ale boje się do niej wrócić.



-Kiedy to się wydarzyło?



-Kilka godzin temu.



-To muty?- pyta Len wskazując na dziury w ciuchach, a dziewczyna powstrzymując łzy, kiwa głową potwierdzając. Ona akurat przeżyła, dobra, to zrozumiałe. Czasem tak właśnie się udaje komuś. Jedno mnie zastanawia. Czemu nie ma swoich własnych ran? Czemu jest umazana krwią i co więcej skąd na środku bagien osada? Tutaj nie ma niczego. Drzewa są bezlistne. Miejsce niebezpieczne.



-Wiesz jak wydostać się z bagien?



-Tak! Oczywiście. Moi ludzie osiedlili się na skraju tego regionu. Jeżeli odprowadzicie mnie do domu... wyjdziecie tym samym z tego okropnego miejsca.- mówi jakby ożywiona. Jakbyśmy obiecywali jej cofnięcie się w czasie do chwili, kiedy była szczęśliwa.



-Jak daleko znajduje się ta twoja osada?



-Kilka minut drogi stąd.



-Kilka minut?- pytam podejrzliwie. Kilka minut to mały dystans. Muty zwęszyły by krew. Poszłyby za swoją ofiarą, która stara się zbiec. Kilka minut dla uciekającej osoby to malutki odcinek. Co więc robiła przez te kilka godzin po ataku? Coś mi w niej nie pasuje. Kiedy nasze spojrzenia się spotykają... jest tak, jakby walnął mnie piorun. Jej oczy są prawie takie jak moje. Ciemne. Bardzo ciemne. Czekoladowo-czarne. Pasują jej do smolistych włosów. Do bladej cery i kobiecych, ostrych rysów twarzy. Jest piękna. Często jednak piękno jest złudne.



-Prowadź więc.- mówi Holden dając kobiecie pełne pole do popisu. Ta bierze głęboki wdech i zaczyna uśmiechać się żywo. Tak jakbyśmy dawali jej jeszcze jedną szansę od życia. Nic jej nie daliśmy. Nie cofamy jej w czasie. Mija mnie, a po moim ciele biegnie dreszcz. Len jak zaczarowana rusza w ślad za dziewczyną. Nie zatrzymuje jej nawet. Łapie za to Holdena, który chce iść za swoją ukochaną.



-Jesteś pewien, że to dobry pomysł? Nie znamy jej i wcale nie wygląda...



-Jak?- pyta Holden wyczekując mojej odpowiedzi. Oglądam się na młodą dziewczynę, która tak dobrodusznie pomaga nam wydostać się z bagien. Która chce wrócić do miejsca, gdzie podobno chwile temu rozegrała się masakra. Nikt nie pyta czemu?



-Jak osoba godna zaufania.



-Daj spokój. Spójrz ma ledwo 20 lat. Ty miałeś dwa metry i kupę mięśni, a ci zaufaliśmy.Pewnie chce wrócić do domu...



-...który podobno został zaatakowany. Przez muty. Holden... jest nas tylko trójka.



-Co sugerujesz? Że ta dziewczynka chce nas zabić?- prycha blondyn lekceważąc moją opinie, rade i niepewność.



-Po prostu coś mi mówi, że z tego nic dobrego nie będzie.



-Tropicielu...- chłopak zakłada na moje ramię rękę. Pochyla głowę i bierze głęboki oddech. Jakby tłumaczył małemu dziecku coś tak banalnego, a jednak dla tego dzieciaka nie do zrozumienia. – Jako lider tej grupy dam ci radę. Nie popadaj w paranoje. Nie wszyscy ludzie na świecie są źli.- Patrzę pusto w jego oczy, które chyba nie rozumieją co powiedział. On niczego się nie nauczył? Gdzie jego racjonalne myślenie?



-Ta. Tylko wiesz co? Nie wszyscy są też dobrzy.- to mówiąc strącam dłoń Holdena i zaczynam iść w kierunku oddalających się Len i Ingrid.- To idzie na ciebie ''liderze''. 






W rozdziałach 1-7(część pierwsza) nastąpiły dość kolosalne zmiany. Dlaczego? Dlatego, że telewizja to dość nierealna rzecz jak na postapokalipsę, a nikt nie napala się na znalezienie rodziny widząc tylko pamiątkę po niej. :)  Myślę, że teraz historia jest bardziej... logiczna i z sensem. Co więcej zdałam właśnie prawko i w końcu mogę zabrać się za porządną robotę, bo zbliżam się do 1/2 tej części, a 3 część sama się nie wymyśli! :D

Do następnego;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top