2/20


Lenvy.


-Wystarczy Len.- słyszę jego głos tuż za sobą i czuje się taka szczęśliwa. Lekka. Pełna. Dla niego chce to zrobić porządnie. Stabilnie. By nie musiał się martwić o nasze bezpieczeństwo w nocy. By był tylko ze mną, a nie z nami wszystkimi. Noc powoli znów zaczęła panować nad całą okolicą. Spałam w dzień, ale jestem mimo wszystko dalej zmęczona. Ciężka praca, mało jedzenia i stres. Niezbyt zdrowe połączenie. Bagna są bogate chyba we wszystkie rodzaje robaków, jakie znane są ziemi. Wszystkie te latające ważki, żuki, gąsienice. Można się ich bać lub brzydzić. Pasjonaci tych zwierząt to dziwne istoty. Ustawiam ostatnie gałązki jedna na drugiej i tym samym tworze mur, który jest do wysokości mojej szyi. Ciemność za nim jest taka niepokojąca. Straszna. Aż przez sekundę czuje zimno, które zaczyna mnie otaczać, jak jakiegoś rodzaju aura. Moje ręce są poprzecinane przez ostre gałązki krzewów, które zrywaliśmy. Z niektórych ran dalej cieknie krew. Malutkie strumyczki. Widząc ją przypomina mi się ta okropna noc. Moje ręce na jej udzie. Widok tryskającej, jak z fontanny, krwi. Świeżej, ciepłej i mocno czerwonej. Miałam ją na rękach, na twarzy. Zbierało mi się na wymioty. Jej krzyki. Jej blada twarz i mina Anyi, która jak rzeźnik przebijała się przez jej kość średniej wielkości nożem. Nożem, który nigdy nie powinien być użyty do amputacji. To był horror. Coś czego nigdy nie zapomnę. Zaczynam się trząść. Zamieram. Nie chce tego pamiętać. Lekki wiatr zaczyna muskać moje odkryte ramiona. Rozwiewa moje długie czarne włosy. Noc. Na niebie nie tli się ani jedna gwiazda. Wszystko zakrywają ciężkie chmury. Jakby zanosiło się na deszcz, który dalej nie pada. Z daleka słychać tylko świerszcze i pohukiwania sów. Po za tym groźna cisza. Ktoś kładzie ciepłą dłoń na moim ramieniu i zatrzymuje drżenie mojego ciała. Wybija mnie z zamyślenia, za co jestem okropnie wdzięczna. Przywraca MNIE do MNIE. Uśmiecham się delikatnie, bo tą dłoń poznałabym zawsze. Tylko ona dotyka w ten delikatny sposób. Niepewnie wręcz.


-Słyszysz pracusiu? Wystarczy.- spoglądam na niego onieśmielona. Ma takie piękne oczy. Brązowe, ale nie ciemne. Nie w kolorze kawy, ani czekolady. Jasne. Prawie wpadające w pomarańcz. Jak piwo. Nawet widoczne są w nich bielsze plamki. Podobnie jak w moich. To nie przypadek, że zakochałam się właśnie w nim. To tak miało być. Od zawsze. Uśmiecham się do chłopaka ukojona jego widokiem. Ukojona jego dotykiem. Nie myślę już o niczym. Absolutnie nikt mnie nie obchodzi. Zbliżam się i przytulam do piersi blondyna, a ten tylko cicho wypuszcza oddech ze swoich płuc. Czuje to. Lepiej słychać bicie serca. Jego ciepło zaczyna mnie otaczać. Przy nim mogę umierać.



-Już skończyłam.



-Wszystko dobrze? Jesteś lodowata.



-Wiatr.



-Weź to.- mówi i ściąga swoją kurtkę. Jest oczywiście za duża. Przy mojej obecnej wadze wszystko by było. Zatapiam się w jej cieple.



-Powinnaś coś zjeść.



-Nie jestem głodna. Zostaw to co masz dla Lilly, albo Caty.



-Len. Nie wyglądasz.. Nie jesteś w pełni sił. Nie dokładaj Anyi pacjentów. Zjedz coś.



-Holden, jaki to ma sens?- mówię patrząc tępo za niego. Nie mówię teraz o jedzeniu. Oczywiście, że nie chce martwić nikogo w naszej grupie moją niedowagą. Chodzi o coś innego..



-Jaki?



-Ciągle idziemy, idziemy i idziemy. Tak jakbyśmy byli na wybiegu, a cała widownia celowała i odstrzeliwała wybranych. Kiedy wycelują w ciebie? Albo we mnie? Mavis może tego nie widzi, ale gdyby nie nasza pomoc, dawno byłaby wśród tych, którzy odeszli.



-Nie mów tak. Dziś uratowała się sama.



-Uratował ją wygłodniały niedźwiedź, który odgonił rywali. Gdyby nie on. Rozszarpałyby ją. Nic nie mogliśmy zrobić. Wszyscy byli w podobnych sytuacjach. Toczymy się na rowerze, który nie ma już powietrza w oponach.



-Powinniśmy iść.



-Powinniśmy odejść!- mówię w końcu i łapie chłopaka za koszulkę. Mocno zaciskam na niej ręce i przyciągam go do siebie. Wiem na jak zdesperowaną mogę wyglądać. Patrzę w jego oczy, zdumione oczy.- I to jak najszybciej.- szepczę jakbym miała się rozpłakać. Może i to zrobię. Jestem wygłodzona, zmęczona psychicznie i fizycznie. Ciągła żałoba. Ciągła śmierć. Nie było tak z Benem... A więc tak wygląda ''szara dorosłość"? To tutaj kończy się idealizm nastolatka? Dziecka?



-I co zrobimy? Jesteś całkowicie nie w stanie do walki, Len! Sami nie dalibyśmy sobie nigdzie rady. Już nie. Słabniesz i jak pozwolisz temu postępować dalej... Len nie możesz. Nakazuje ci teraz, póki jeszcze stan nie jest krytyczny. Zawróć.



-Holden, to ta sytuacja mnie tak wycieńcza! Zrozum. Odejdziemy i wszystko się ułoży! Jeżeli nie potrafisz tego zrobić mówiąc jej w twarz, odejdźmy teraz. Bez pożegnań.- spoglądam na leżącą na nasze prawo Mavis. Jest moją przyjaciółką i ciężko będzie mi ją zostawiać, ale sytuacja się zmieniła. Zmieniły się moje priorytety i obraz świata. Nie jestem już tą samą Len. Dziewczyną, która za nic nie bierze specjalnej odpowiedzialności. Dziewczyną, która może umierać w każdej chwili, bo żyje z dnia na dzień. Blondynka jest odwrócona tyłem. Widać tylko jej piaskowe włosy. Tak długie. Falowane. Ona również mocno straciła na wadze. Wygląda prawie tak źle jak ja. Tylko ona pod tym względem jest silniejsza. Ona pasuje do życia, w które mnie włącza. Zostałabym z nią. Zawsze. Tylko... Nie wiem czy śpi, ale rozmawiamy cicho. Na pewno nikt nas nie słyszy. Zaczynam się denerwować. Tak bardzo chce go przekonać by odejść. Wiem, że nasza misja nie ma sensu. Umrzemy. Prędzej czy później. Tego się tak boje. Jeżeli Mavis nie chce się z nami zatrzymać, mamy prawo zrobić to sami. Uspokaja mnie ciche i spokojne pstrykanie iskier, które wylatują z palącego się za Holdenem ogniska.



-Len. Zastanów się trzeźwo. Ja również chciałbym być tylko z tobą. Bezpieczny. Już z dala od tej paranoi.- mówi i chwyta mnie dłońmi za policzki. Tak delikatnie, ale równocześnie z domieszką siły. Nie wytrzymuje, a po moim policzku biegnie pierwsza łza. Jego kciuk ściera ją, jak wycieraczka w aucie. Jakby jego dłonie były częścią mojej twarzy.-Ale tutaj z pewnością tacy nie będziemy. Proszę cie. Zrób to dla mnie. Wytrzymaj do końca tego wszystkiego. Jeżeli Podziemia nie będzie. Zamieszkamy gdzie tylko będziesz chciała. Ty i ja. Zaniosę cię tam na rękach. Tylko teraz... wytrzymaj.- pochmurnieje, bo nie jest przyjemnym rezygnować ze swojego pragnienia na rzecz czyjegoś. Tylko chodzi o pragnienie Holdena. O jego prośbę. Ona jest dla mnie wszystkim. Dlatego ze smutkiem i zmęczeniem kiwam głową. Potwierdzam tym samym jego prośbę. Chłopak powoli i delikatnie składa na moich, zaschniętych w twardą skorupę, ustach ciepły pocałunek. Rozbudzający całus. Tak jakby wpychał we mnie życie. Chęć do życia. Siłę. Uśmiecham się delikatnie, bo zaczynam odczuwać lekkość w brzuchu. Zaczyna mi się kręcić w głowie. Czy tak można opisać szczęście? Tak można opisać niebo? Tak wygląda miłość? Zaczynam gładzić jego włosy. Poplątane, tłuste i sklejone. Jego ręce zaczynają błądzić bo moich plecach. W górę i w dół. Przemieszczają się na biodra. Pocałunek przyspiesza i staje się bardziej namiętny. Delikatnie przygryzam wargę blondyna. Chce skakać. Chce powiedzieć Mavis jakby to mogło ją dziś jakkolwiek obchodzić. Chłopak zaciska mocniej ręce na moim ciele, na moich biodrach i przyciąga mnie do siebie. Zderzam się z nim. Wpadam na niego. Bez słów popycham go i tym samym niszczymy kawałek wcześniej układanego muru. Dalej nie odrywając się od niego i ignorując, że właśnie narażamy siebie i naszych towarzyszy, ruszamy w głąb bagien. Wiem po co i jestem na to gotowa. Liczy się tylko on, a po dzisiejszej rozmowie... lepszej okazji może już nie być...



-Gotowa?





Mavis.




Jest mi gorąco. Oddycham ciężko i kaszle. Moje ramię delikatnie piecze. Tak realnie boli. Wszystko zamazuje się i jest nie do odczytania. Wszędzie widzę płomienie. Ogień. Rozprzestrzenia się błyskawicznie. Dusi mnie. Wstaje i wywracam się. Mam problem z otwarciem szeroko oczu. Zatapiam się w popiele. Ciemnym i suchym. Wzlatującym w górę, kręcącym się wkoło mnie i opadającym martwo w dół. Nie mogę biec, bo szybko się męczę. Nie słyszę nic. Zupełnie nic. Powinnam słyszeć krzyki. Czuje spaleniznę. Drę się, ale nie słyszę własnego krzyku. Coś jest nie tak. W końcu podnoszę się i rezygnuje z biegu. Wiem, że i tak zaraz się wywrócę. Ogień zbliża się do mnie nieustępliwie. W końcu mogę otworzyć oczy. Widzę. Z płomieni wychodzi ciemna postać. Z początku przerażona robię krok w tył, ale szybko do mnie dochodzi, że ją znam. Nie wiem dalej kto to, ale wyczuwam emanujący od niej spokój. Dalej nie widząc twarzy zadaje pytanie, którego dalej nie słyszę. Jakbym była głucha. 



-Logan?- Postać ma ciemne włosy, jest wysoka, lekko umięśniona. Znajoma. Dalej nie wiem kim jest, ale równocześnie pytanie zadaje ze stuprocentową pewnością swojej racji. Czuję ulgę i radość, że go widzę, że on żyje. Z drugiej strony jednak jestem tak zdumiona, że tu jest, bo skąd?



-Wiedziałam, że żyjesz! To byłeś ty!- robię krok w przód zapominając całkowicie o tym, że to powoduje moje wywracanie się. Zapominając, że stoję w kręgu zamykającego się ognia. Wszystko jest nierealnie zamazane. Zbliżam się do obcego i staje w odległości pół metra od niego. Jego twarz dalej jest nie do odczytania. Wpatruje się w nią uważnie. Nie myślę o nikim innym, tylko o nim. Czuję szczęście związane z faktem, że jednak żyje. Logan bez słów dotyka mojego policzka, a ja mu na to pozwalam. Nie podrywam się jak ostatnim razem. Jakie są jego intencje i moje odczucia z nimi związane? Jest jakoś inaczej. Jestem mu coś winna. Uśmiecham się i zamykam oczy. Nie denerwuje mnie nawet fakt, że nie czuje tego dotyku. Wierzę, że mi go bardzo brakowało. Otwieram powoli oczy. Jego twarz jest o wiele wyraźniejsza. Oczy takie jakie zapamiętałam. Błękitne. Spokojne. Ostre rysy i widoczne kości policzkowe. Brunet opiera swoje czoło o moje i zastygamy tak. Płomienie już nie istnieją. Nie ma ich po prostu. Tylko jak to się stało, że znikły? Tak nagle? Czy ktoś je zgasił? Zaczął padać deszcz? Podnoszę wzrok by nacieszyć się widokiem chłopaka, ale jego już nie ma. Stoję, a raczej siedzę, sama na całkowitym pustkowiu. Pustkowiu, które płonie. Znowu. Tętno zaczyna mi przyspieszać. Oddech jest zbyt ciężki. Obudziłam się. Przerażona rozglądam się po okolicy, którą znam. Wszystko jest wyraźne. Wszystko jest prawdziwe. Wszystko płonie. Wstaje na równe nogi i o mały włos się nie wywracam. Jestem spocona. Temperatura mojego ciała jest znacznie wyższa. Temperatura całego otoczenia wzrosła! Chwytam swój plecak i całkowicie zdezorientowana cicho jęczę z bólu. Moje ramię zaczyna paląco boleć. Przekładam plecak na drugie i zbliżam się do centrum obozowiska. Rozglądam się za Len, za Holdenem, Anyą, Gregorem, Coltonem? Moim oczom ukazuje się luka w murze krzewów, który wcześniej układali moi przyjaciele. O nie. Zamieram na chwilę i biorę haust powietrza. Co jeżeli coś się wdarło i rozszarpało wszystkich na najmniejsze kawałeczki? Co jeżeli moi towarzysze uciekli zapominając mnie obudzić? Włosy nieprzyjemnie przyklejają się do mojego ciała, które jest mokre. Spocone. Wszędzie panuje duchota. Ogień zaczyna mnie okrążać. Nerwowo rozglądam się za wszystkimi.



-Lenvy?! Holden!!? ANYA!?- krzyczę gorączkowo. Wiem, że to średnio mądre. Mogę zwabić cokolwiek. Jestem sama. Moje ramie jest zabandażowane. Ogranicza mi ruchy lewej ręki. Biegam tam i z powrotem kierowana atakiem paniki. W końcu słyszę odpowiedź. Rozpaczliwy krzyk małej Lilly. Dziewczynka działa na mnie jak alarm. Mogę uciec właśnie w tej chwili wolnym miejscem w murze krzewów. Odwracam się jednak i ruszam w stronę źródła krzyku.



-Mavis!



-Lilly?! Gdzie jesteś?



-Mavis na drzewie!- zaczynam rozglądać się po koronach drzew, które teraz wrogo patrzą na mnie otoczone ciemnym dymem. Płoną. Zaczynam się denerwować jeszcze bardziej, o ile mogę. Muszę ją szybko znaleźć. Biegnę mało patrząc gdzie. Omijam tylko ogień. Wpadam na kogoś i odrzucona zderzeniem wywracam się na mulistą ziemie. Kręci mi się w głowie. Boli mnie ręka. Jest mi gorąco i powoli zaczynam krztusić się wszechobecnym dymem. Ktoś nie dopilnował ogniska. To miejsce teraz to świecący punkt dla Obcych.



-Wszystko w porządku?!- krzyczy stojąca nade mną Anya. Kobieta rozmazuje mi się zupełnie, jakbym dalej śniła. Jej sylwetka jest powielona.



-Moje ramię.- jęczę wstając. Ciotka pomaga mi w tej czynności.- Gdzie wszyscy?



-Gregor poszedł po Lilly. Chodź! Musimy się stąd wydostać.



-A reszta?!



-Ma Cataline.



-Ale... - kobieta patrzy na mnie przerażona i delikatnie potrząsa głową. W jej oczach maluje sie smutek i strach. Wiecie jak to jest zderzyć się z słupkiem? Na chwile wszystko jest za szybkie, ale potem widzicie tylko niebo. Właśnie tak się czuje. Jakbym zderzyła się z słupem. Jej mina to najgorszy znak jaki widzę. ''NIE''. Zaczynam drżeć. Anya ciągnie moje bezwładne ciało gdzieś w płomienne przejścia. Nie daje mi szansy pogodzić się z myślą, że... NIE. Otwieram szeroko oczy i szybko tego żałuje. Iskry latają wszędzie. Gęsty dym dokuczliwie zaczyna podrażniać mój narząd wzroku. Nie mogę ich teraz szeroko otwierać. Nie widzę prawie nic i zdaje się na ciotkę. Potykam się i zatapiam w mule i tym samym spowalniam kobietę, która mocno ściska mój nadgarstek. Do moich uszu dochodzi dźwięk palonego drewna. Stąd wiem, że to wcale nie koszmar. A w zasadzie to koszmar, ale prawdziwy. Czuje spaleniznę. Dlaczego pożar wybuchł? Gdzie jest reszta? Niebo jaśnieje. Ciemność dymu, który wzlatuje wysoko w górę, będzie bardzo widoczna. Musimy uciekać. Boli mnie serce, bo wiem, że uciekamy bez nich. Boli mnie serce, bo Len miała racje. Holden miał racje. Ta podróż tylko zabiera... Znowu.




Colton.



-Mavis!- biegnę i krztuszę się dymem. Staram się krzyczeć, ale gaz wpada w moje płuca i zapełnia je boleśnie. Ogień jest wszędzie. Jak się stąd wydostać? Jak ją znaleźć?! Denerwuje się, ale staram się myśleć trzeźwo. Czuje się za nią odpowiedzialny. Ja sam? Już nie z takich sytuacji się wydostawałem. SAM. Nie widzę nikogo. Nie znajduje żadnego znajomego miejsca. Kaszlę ciężko i biegnę dalej. Co jeżeli ona już nie żyje? Ta myśl bardzo mi dokucza. Męczy mnie i przyspiesza. Niby sama sobie powinna dać radę, ale... Czuje, że nie wracając po nią... będę współwinny katastrofie jaka może się wydarzyć. Rozglądam się z paniką wymalowaną na twarzy. Z paniką, nad którą coraz ciężej mi panować. Widzę. Podrywam się bez zastanowienia i szukam tylko bezpiecznego dojścia do niej. Blond czupryna, która biegnie gdzieś na oślep przed siebie. To musi być ona. Włosy Anyi są już lekko białe. Tylko Mavis może mieć ten piękny, piaskowy blond. Tylko Mavis jest na tyle dzika by biec prosto w płomienie. Przeskakuje przez tlące się krzaki i mijam rośliny, które giną w ogniu. Potykam się w mule, ale staram się być najszybszy. Dlaczego ucieka?



-MAVIS!!- krzyczę, ale cień, który dalej się oddala nie reaguje. To musi być ona! Tylko dlaczego nie reaguje? Nawet jak to nie ona, powinna. Mój głos na pewno przebił się przez szum otoczenia.



-Mavis!!- powtarzam, ale z mniejszym przekonaniem. Dalej nic. Ciekawy i dalej zobowiązany staram się dogonić postać. Zaczynam mocniej kaszleć i ledwo łapie oddech. Dlaczego wbiegła w bardziej zadymioną strefę? Zdumiony idiotycznym zachowaniem blondynki zwalniam. Zatrzymuje się w ślepym zaułku. Z wszystkich stron otaczają mnie ściany ognia. Dziewczyna się rozpłynęła. Nie ma jej nigdzie. Chyba, że... Patrzę w gęsty dym, który jak ściana kłębi się kilka metrów przede mną. Jeżeli Mavis tam wbiegła, to już wiem czemu jej nie widzę. Zastanawiam się czy tam wchodzić? Czy tak ryzykować? Powinienem. Czas biegnie, a ogień się rozprzestrzenia. Już mam wykonać jakiś ruch, ale coś zaczyna wyłaniać się z ciemnego gazu i tym samym mnie zatrzymuje. Sparaliżowany dostrzegam, nie Mavis, nie moją blondynkę. Dostrzegam zakapturzony cień, który idzie wolnym krokiem prosto na mnie. Skupiam się na obcym mi wizerunku i przez chwilę myślę, że mam omamy, że to wina wdychanego smogu. Kaszlę i sparaliżowany czekam na to, co będzie dalej. Za cienistą sylwetką, kobiety, rozwiewa się czarna peleryna. Widzę jej nogi. Ubrane w czarne, skórzane spodnie. Buty, wysokie aż pod kolana. Nie wiem co to za materiał. Koszulka, również czarna i mocno przylegająca. Na dłoniach widoczne są rękawiczki w tym samym kolorze co reszta ubrania. To jakiś diabeł? Demon? W prawej ręce postać trzyma długi miecz? Katane. Zbliża się do mnie i tylko do mnie, bo nikogo więcej tu nie ma. Pamiętam ją. To ona. Wyczuwam, że ma złe zamiary, a broń nie służy za ozdobę. Cofam się i obracam do drogi, którą się tu dostałem, ale ta jak na zawołanie zamyka się niskimi płomieniami. Wracam spojrzeniem do przybysza, który lekko podnosi głowę. Nie widzę dokładnie twarzy, ale wiem, że to kobieta. Wiem, że się uśmiecha. Wiem, że idzie po mnie. I wiem, że to właśnie mój koszmar.



-Kim jesteś?- pytam, starając się panować nad drżeniem głosu, ale odpowiada mi tylko skwierczenie ognia. Sięgam błyskawicznie pistoletu wetkniętego za jeden z pasków spodni. Celuje w obcą mi postać, ale ta specjalnie się tym nie przejmuje. Mam już strzelać. Już biorę wdech. Już czuje się prawie bezpiecznie, gdy do moich uszu dochodzi głuchy pstryk. Brak naboi? Jak to możliwe? Była załadowana. Była gotowa. Nie rozumiem nic. Kim ona jest?! Czego chce? Denerwuje się. BA! Jestem przerażony. Rzadko ktokolwiek doprowadza mnie do takiego stanu. Cofam się powoli, a ona powoli się zbliża. Sapię ciężko i kaszle przysłaniając sobie usta i nos rękawem kurtki. Koniec? Odskakuje do przodu jak poparzony, gdy za moimi plecami rozlega się ostry syk. Oglądam się i dostrzegam Holdena i Len, którzy z zakrytą, przez koszulki, twarzą gaszą płomienie, które zaczęły zagradzać mi drogę. Chłopak wylewa wodę ze swojej menażki, a brunetka poprawia swoją. Tracą całą wodę na mnie? Nie gaszą tym pożaru, ale go zmniejszają. Na tyle, że mogę przeskoczyć.



-Szybciej!!!- patrzę za siebie ostatni raz i ze zdumieniem stwierdzam, że obca mi postać całkowicie rozpłynęła się w powietrzu, w dymie. Czy oni jej nie widzieli? Czuje się tak jakbym obserwował pająka. Bał się go. Widział go. Obejrzał się na chwilę, a ten zniknął. Jestem niepewny. Nie ma jednak czasu. Ruszam biegiem w stronę blondyna i jego ukochanej, którzy stoją za niewysoką ścianą ognia i wymachują na mnie nerwowo rękami. Przeskakuje parzące języki, które desperacko chcą mnie dotknąć. Czyli to nie koniec...? Wiem teraz, że jestem celem. Na sto procent.  Spotykam się spojrzeniami z towarzyszami. Jestem im wdzięczny. Nic nie mówię. Nie tłumacze czemu stałem jak ostatni idiota w pętli ognia. W gęstym dymie. Sam. Oni jej nie widzieli. Biegniemy tunelami, ognistym labiryntem. Musimy się stąd wydostać. Musimy znaleźć resztę. Muszę znaleźć Mavis! Muszę ją chronić. Teraz, kiedy wiem, że coś na mnie poluje i ona jest w niebezpieczeństwie. Ta kobieta wróci. Teraz wiem, że chce mnie zabić w najgorszy możliwy sposób. Najbardziej bolesny i najbardziej ją satysfakcjonujący. Zastanawiam się kim może być? Lista potencjalnych podejrzanych jest długa. Żeby przeżyć musiałem zranić bardzo wiele osób. Bardzo wiele kobiet. Jeżeli ona dalej żyje, to wiem kto mnie nęka. Amarie... wróciłaś?




Grono podejrzanych się zwiększa. Możecie myśleć, że wiecie kim jest ten cień, ale ja i tak postaram się z całego serca wam tak zamieszać w głowach, że być może tym cieniem będzie sama Mavis. 
Do następnego
;* 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top