2/19


    

Świta. Nie spałam ani sekundy. Wpatruje się sparaliżowana jaśniejącemu krajobrazowi. Mgła jest gęstsza. Nie widzę dalej niż na 5 metrów. Lilly śpi wtulona we mnie. Mój oddech się unormował. Serce zwolniło. Krzyki ucichły. Nic nas nie zaatakowało. Nie wiem czy Caty nie żyje. Odrąbywanie nogi, zszywanie jej i oczyszczanie zajęło Anyi kilka godzin. Kilka koszmarnie długich godzin. Jej sprzęt medyczny ograniczał się tylko do tego co miała w torbie. Tej przygotowanej. Tej z Alexandrii. Boje się wrócić do obozowiska. Boje się zobaczyć Caty martwą. Po okolicy roznosi się zapach krwi i czegoś jeszcze. Czegoś obrzydliwego. Czegoś co sprawia, że kręci mi się w głowie.



-Już po wszystkim.- słyszę nad sobą męski, głęboki głos. Spokojny głos. Czyjaś dłoń opada na moje ramie, ale ja dalej patrzę przed siebie otumaniona. Całkowicie wstrząśnięta.- Mav? Idź odpocząć.- Ani drgnę. Przypatruje się mgle i czekam na coś. Na jakiś atak. Już sama nie wiem nad kim mam ubolewać. Nad Willem? Nad Noah? Nad Caty?! Może nad tamtą rodziną? Może nad mieszkańcami Alexandrii? Nad Lilly? Zbyt wiele ofiar. Czuje jak ręce Gregora podnoszą mnie w górę. Mężczyzna coś do mnie mówi, ale nie bardzo rozumiem co. Tracę pamięć po każdym wypowiedzianym przez niego słowie. Dochodzi do mnie jednak, że następuje zmiana. Ciemnoskóry siada i obejmuje małą Lilly. Odwracam się i błyskawicznie zatykam usta dłońmi. Na przedzie, po lewej stronie, oparta o drzewo i Holdena, leży Len. Blondyn Śpi tuląc również nieprzytomną brunetkę. Robię kilka kroków w przód. Szukam wzrokiem Anyi, Coltona. Nie ma ich. Za to na przedzie, po mojej prawej widzę czerwoną plamę. Ogromną kałużę krwi. Porozrzucane narzędzia. Cataline, która jest przykryta jakąś kurtką. Jej jedna noga jest wygodnie wyciągnięta. Materiał od spodni cały we krwi. Druga kończyna? Nie ma jej. Jest tylko ledwie widoczny kikut przewiązany różnymi materiałami. Zginam się w pół i wymiotuje na pobliskie drzewo. Zaczynam szybciej oddychać. Kręci mi się w głowie. Boje się podnieść do pionu.



-Już.. – ktoś masuje moje plecy i powoli prostuje moją postawę. To nie ja powinnam się tak zachowywać. To Len ma prawo. Ona za to smacznie śpi. Jest o wiele bardziej.. odporna na te sprawy. Silniejsza.



-Co z nią?- głos Coltona działa na mnie jak budzik. Podnoszę się i przecieram zaślinioną i lekko obrzyganą brodę. Spoglądam na niego marzącym się wzrokiem. Wyglądam prawdopodobnie jak menel spod monopolowego.



-Jest zmęczona i lekko w szoku.- komentuje Anya dalej głaszcząc moje plecy. Ona. Dalej ma siłę. Nie śpi. Czuwa. Pilnuje i opiekuje się nami.



-Żyje?- pytam całkiem zmarnowana.



-Żyje.- odpowiada krótko Anya ku mojej uciesze. Nie wyrażam teraz tego, ale jestem szczęśliwa. W środku. Czuje się tak jakbym nie spała od bardzo dawna. To powoduje moją ospałość.



-Idźcie się położyć. Posiedzę nad Cataliną i przygotuje konie.- mówi widząc moje zachowanie Anya.



-A ty?- pytam zatroskana.- Nie spałaś całą noc..



-Jestem dalej pod wpływem adrenaliny. Nie usnę teraz. Zresztą jako lekarz już się przyzwyczaiłam. Idź spać. Colton zabierz ją gdzieś.



-Oczywiście.- mówi brunet i powoli obejmuje mnie jedną ręką. Troskliwie. Ostrożnie. Jakby prowadził poszkodowaną. Jestem tak straszliwie głodna. Nic dalej nie jedliśmy. Wody mi już wystarczy, ale chętnie bym coś zjadła. Nie zanosi się, żebyśmy szybko stąd odeszli. Jedzenia brak. Czuje się strasznie słabo. Mam dreszcze. Siadamy w rogu obozowiska, a raczej się kładziemy. Po przekątnej do Len i Holdena. Zamieramy w podobnej pozycji. Wtulam się w chłopaka i bezsilnie zamykam oczy. Otwieram je jeszcze tylko na chwilkę. Na ostatnią chwilkę. Łyse drzewa. Kory o szaro-czarnych barwach. Błoto. Szare niebo i wrony. Wiatru prawie nie czuć. Może zapach krwi nie będzie się tak roznosił?



-Chcesz coś zjeść?



-Oczywiście.. masz naleśniki?- pytam sarkastycznie. Słyszę jego serce. Czuje jego ciepło i ręce, które mocno mnie w niego wciskają. Spoczywają na moich plecach i biodrach. Czuje się jak w bezpiecznej bazie. 



-Może nie naleśniki, ale to się chyba nada...- wyczuwam je i od razu podnoszę się w górę. Chłopak wyjmuje znikąd lekko ubrudzone mięso. Nie przeszkadza mi to. Zaczynam się ślinić. Wbijam swoje długawe paznokcie w kawałek pożywienia, jakbym upolowała zdobycz.



-Co to?- pytam i wyrywam mu pożywienie z rąk. Rozbudziłam się. Wciskam sobie do buzi kawałki lekko spieczonego mięsa nie czekając na opis przysmaku. Smakuje dziwnie, jak.. kurczak, ale tak jakoś mniej smacznie. Bardziej sucho. Zawsze coś.



-Wrona.



-Nie słyszałam strzałów.



-Bo nie strzelałem. Nóż i celne oko.- mówi i udaje, że rzuca niewidzialnym ostrzem przed siebie.



-Jasne...- delikatnie trącam jego ramię i kończę jeść, nie wiem jaką, część ptaka. Nie wiem czy to zdrowe, czy to bezpieczne. Teraz.. teraz zjadłabym nawet glizdę.- Reszta jadła?



-Holden upolował coś dla Len i Gregora. Ja dałem już Anyi.



-Lilly?



-Potem. Teraz jesteś ty.- chłopak przyciąga mnie do siebie i zamyka w ciepłym uścisku. Ponownie robię się senna. Zjadłabym coś jeszcze. Nie mam co. Podnoszę głowę w górę i składam na jego szyi kilka ciepłych pocałunków. On za to gładzi moje włosy i plecy. Jest mi ciepło i przyjemnie. Dawno tak nie było. Nie było na to czasu. Nie wiem czy zaraz coś nas nie napadnie. Czy coś teraz nie napada naszych przyjaciół. Nie interesuje mnie to. Raz na jakiś czas chyba mogę mieć to gdzieś. Zamykam oczy i zastygam. Coś mnie podświadomie męczy. Skoro mamy czas.. chce poruszyć jeden temat. Tylko nie wiem, że to tutaj.. to tutaj to odpowiednie miejsce?



-Spałeś?



-Teraz twoja kolej..- mówi i ignoruje moje pytanie. Nie mam siły zadać go ponownie. Jest teraz tak dobrze. To uczucie, gdy masz tego jedynego. Tego, który zawsze cie obroni, przytuli, zadba o ciebie. Nie jestem sama. Mam Coltona. Cieszę się, że jest. Że robi dla mnie tyle. Sprawia, że czuje się kochana. Marszczę czoło, ale on pewnie tego nie widzi. Pewnie sam zasnął. Nie wiem ile tak leżymy, a zmożona półsnem, tracę poczucie czasu. To on się dla mnie poświęca. To on dba o mnie jak o nikogo innego. Szukam w nim właśnie tego. Cieszę się, kiedy jestem dla niego ważna. To sprawia mi przyjemność. To samolubne. Czy to jest ta miłość? Czy ja kocham Coltona? I od kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać? Czy to nie było oczywiste? Jest moją pierwszą ''miłością'', a czy to nie właśnie ona jest tą najpiękniejszą ze wszystkich? Wszystko jakoś się zmienia. Jakoś... Błądzę i plątam się w tym temacie. Średnio to umiem wytłumaczyć. Zrozumieć. Mój umysł odlatuje całkowicie. Wtulona w jego ciepłe ciało całkiem usypiam. Odsuwam od siebie myśli, które męczą. Gdzie teraz? Co teraz? Caty? Lilly? Muty? Obcy? E-27? Colton? Lo..? Gdzieś głęboko w moim umyśle rozbiega się krzyk, który znam. Nie mogę się w pierwszej chwili wybudzić. Czy jestem tak zmęczona? Męczący, niepokojący i nawołujący krzyk. Nie cierpienia, ale strachu. Ostrzegawcze nawoływanie. Robi mi się zimniej. Błądzę w środku siebie szukając wyjścia, którego też z drugiej strony wcale nie chce znaleźć. Otwieram szeroko oczy podskakując, gdy do moich uszu dochodzi najbardziej realistyczny odgłos. Wycie wilków i krzyki dziecka.



-Lilly!- podrywam się jak strzała. Nie wiem ile spałam, ale te kilka chwil najwidoczniej wcale nie były chwilami. Zachód. Bagna ogarnia złotawy blask niknącego słońca. Mgła jest rzedsza. Jestem zdezorientowana i nie myślę logicznie. Sięgam pistoletu i zaczynam wywracając się podnosić. W koło obozowiska okręgiem słyszalne są pewne odgłosy. Musiało do tego dojść. Pewne czyli jakie? Wycie wilków. Oczywistą jest, że się tu zjawiłyby. Wcześniej czy później. Zwabiła ich krew.



-Lilly na drzewo!- nakazuje wracający do obozowiska Gregor. Podnosi dziewczynkę jakby ta nic nie ważyła i podrzuca ją na pobliskie, zeschnięte i niewysokie drzewo. Rusza w stronę Anyi, która ładuje swoją broń i ze spokojem wymalowanym na twarzy czeka. Len i Holden również mocno zdezorientowani podnoszą się do pozycji pionowych. Brunetka rusza do Anyi, zaś blondyn idzie w stronę Gregora. Wycie się powtarza.



-Konie..- mówię cicho i zostawiam Coltona samego. Ruszam biegiem niezgrabnie potykając się o muliste grudy ziemi. Sapię ciężko zdenerwowana. Dobiegam do zwierząt, które niespokojnie tupią w podłożę i rżą. Nie dają się z początku do siebie zbliżyć. Z wyciągniętymi rękoma staram się im pokazać, że nie mam złych zamiarów, ale te dalej wykazują niepokój. Czas ucieka. Zdecydowanie kieruję się w stronę koni i ignoruje ich niespokojne ruchy. Rozplątuje szybko pierwsze dwa, które ruszają jak błyskawica w głąb bagien. Nikną we mgle. Oby się im udało... Dama i Baron. Kolejna idzie Livana. Otello. Tate i ostatnia ona... Ankara. Klepie ją w zad, by szybciej biegła. By uciekała. Przywiązane.. są bezbronne. Wymawiałam ich imiona w myślach, by pamiętać. Poświęciłam je? Nie wiem czy wyjące stwory je dogonią, ale bez wątpienia część pobiegnie za nimi. Nie wiemy jak wiele ich jest i czym są. Kryją się we mgle. Wzdycham i łapię się za brzuch zmachana. Przyglądam się miejscu, gdzie chwile temu zniknęła siwa klacz. Gdzie została pochłonięta przez biel mgły. W jasności tli się mrok. Szara sylwetka, która ciemnieje z każdą sekundą. Muty? Cienie zaczynają mnie okrążać. Robię krok w tył zdezorientowana. Spoglądam na Coltona, który stoi na moje lewo. Chłopak również uważnie mierzy w biel. Zamazuje się. Mgła jak mówiłam jest dość gęsta. Podobno to w ciemności kryją się potwory. Ciche sapanie powodowane ekscytacją, bądź zmęczeniem sprawia, że mój puls przyspiesza. Zaczynam naprowadzać broń na niepokojące mnie kształty, ale te zbyt szybko się przemieszczają, rozdzielają, lub łączą w jedność. Czym są? Brzmią jak najzwyklejsze wilki.



-Anya?- ciche majaczenie budzącej się Caty niepokoi mnie. Jest bezbronna. Jest celem. To dość niefortunne połączenie. Widzę jak moja ciotka w jednej sekundzie strzela i zabija coś szarego. Coś co jest pokryte długą i gęstą sierścią. Jest dość daleko. Zwłoki przykrywa z wolna biała mgła. Biegnący za nią kompani rozbiegają się i nikną. Ciotka podbiega do bladej szatynki i zaczyna cicho ją o coś wypytywać. Dziewczyna tylko słabo kiwa głową z zamkniętymi oczami. Ta sytuacja mnie nieco uspokaja. Caty jest już chroniona. Lilly jest na drzewie. Najbardziej bezbronni są już bezpieczni. Teraz... Te rozmysły zajmują mi zbyt wiele czasu, bo niepostrzeżenie z mojej prawej strony, mgłę rozcina czarna sylwetka, która się na mnie rzuca i powala. Odruchowo chwytam bestie za gardło i stwierdzam, że nie jest tak silna jak mut. Tak gruboskórna. Tak szorstka. Otwieram szeroko oczy i wpatruje się w żółte ślepia.. wilka. Najzwyczajniejszego w świecie wilka. Ma czarną sierść, tak miękką w dotyku. Długie pazury i ogromne kły. Jest wychudzony, a ja zszokowana. Wcale nie jest łatwo odpierać atak zwierzęcia, które próbuje mi rozpłatać gardło. Nie mówię, że z łatwością trzymam jedną ręką szyję bestii i blokuje mu dostęp do siebie. Nie. Zwierzę przejmuje kontrole. Drapie pazurami po ramionach i coraz mocniej wciska się w moją stronę. Chcę mu strzelić w czaszkę, ale.. gdzie mój pistolet?! Przekręcam szyje w lewo- pusto. Prawo-jest. Widzę go. Leży na trochę dalej niż długość mojej ręki. Wszystko trwa sekundy, a mi wydaje się, że mam czas. Muszę sobie jakoś pomóc. Wyciągam daleko ramię by dostać do pistoletu. Tracę przy tym część sił i o mały włos życie. Oczywiście. Za daleko. Sapię i zaczynam się pocić. Moje ręce się męczą. Zębiska zbliżają. Nie dosięgnę. Co można w takiej sytuacji zrobić? Realistycznie patrząc mało. Albo ktoś uratuje mnie, albo Anya będzie miała kolejnego pacjenta, bądź... trupa. I w tej chwili czuje jak coś ciągnie mnie w dół za buta. Wjeżdżam pod ciało wilka, który mnie zaatakował. Ten błyskawicznie się odwraca i atakuje moje ramię. Tak, dokładnie to, które Aspen przedziurawiła i przecięła w M.B. Labs. Teraz nie jestem przerażona. Jestem wściekła. Krzyczę przeraźliwie. Czy wszyscy moi wrogowie mają jakiś fetysz na to miejsce? Czarny wilk ciągnie mnie do tyłu, a ja z wściekłości i szoku nie czuje bólu tylko dziwną pulsację i paraliż w miejscu, w którym zapewne zanurzyły się jego kły. Drugi zwierz, rudy, postawny, uparcie wgryza się w mojego, za dużego, buta i o mały włos go nie ściąga. Jestem rozszarpywana i nic nie mogę zrobić... Jakoś nie dochodzi do mnie co się teraz dzieje. Całemu wydarzeniu towarzyszy ogromny szum. Cień śmierci zaczyna się nade mną roztaczać coraz większą łuną. Nie wierzę, że JA mogę umrzeć. To dziś? Nie, to nie dziś. Dlaczego? Z mgły wyłoniło się coś jeszcze. Wbiega prosto w ciągnącego mnie za buta wilka i zaczyna go najzwyczajniej w świecie pożerać. Czarny puszcza moje ramię i zaczyna atakować o wiele większą bestie. Coś pomarańczowo, czerwonego. Ale nie w jarzeniowych kolorach. Stonowanych. Jest jak zlepek czterech wilków. Szybkie i silne. Zostaje błyskawicznie zaatakowane przez wszystkie obecne wśród nas wilki. Rozrzuca ciała drapieżników jakby były pluszakami. Zagryza rudego, który mnie atakował. Przerażona oddycham ciężko i przyglądam się walce, która cofa się powolutku we mgłę. Moje serce bije, a mózg nie przyswaja co się właściwie teraz dzieje. Coś mnie uratowało. Nikt inny tego nie próbował zrobić. Co jest? Adrenalina jak bomba pulsuje w moich żyłach, w moim ciele. Rozsadza mnie. Boleśnie. Po chwili walka przenosi się za kurtynę bieli. Słyszę tylko piski zagryzanych wilków i warkot obcego zwierzęcia. Trwa to jeszcze maksymalnie pół minuty. Cisza. Zamieram. Czuje jak na moje spocone czoło opadają i przyklejają się kosmyki blond włosów. Oddycham ciężko, ale cicho. Powoli i bezszelestnie staram się wycofać. Krwawię. Co to było?!



-Wszystko w porządku?!- pyta ktoś za mną. Nawet nie zauważyli, że byłam ciągnięta jak sznurek do zabawy przez dwa wygłodniałe wilki. Już mam odpowiedzieć, gdy do moich uszu dochodzi cichy szelest i nieprzyjazny warkot. To nie wilki. Ten dźwięk jest o wiele głębszy i cięższy. Czuje jak moje ciało samo zaczyna się cofać. Niesprawnie i powoli z powodu bólu w lewym ramieniu, ale cofam się. Przestaje. Ziemia zaczyna się głucho trząść, a do moich uszu dochodzi nie ryk muta, nie wycie wilka... to...



-Niedźwiedź....- mówię cicho i zamieram. Nie boje się mutów, tak jak boję się niedźwiedzi. Niczego nie boje się, jak tych zwierząt. Nie jestem w stanie drgnąć. Przypomina mi się mut niedźwiedzia z Hesperus. Zabił Jess. Zabił. Ten też zabije... Biorę głęboki wdech i to by było na tyle. Bestia wyłania się z mgły. Patrzy na mnie pustym wzrokiem. Ślepym wzrokiem. Jest również głodny. Bardzo głodny. To widać. Dlatego zabił wilki. Odgonił je od... od pożywienia. Ode mnie. To gigant. Naprawdę potężny zwierz. Na jego grzbiecie widać łysawe miejsca. Jest stary. Kto wie. Może pamięta tamte czasy. Wtedy. Przed końcem. Wszystko cichnie. Nie słychać absolutnie nic. Jakby jakikolwiek dźwięk miał urazić drapieżnika. Tylko mój oddech. Nierównomierny. Ciężki. Błagający. Cisza. Rozprasza ją okropny ryk niedźwiedzia. Zwiastun, że nie odejdzie bez zdobyczy. Mój koniec. Nawet nie myślę jak się bronić. W tej chwili ziemia zaczyna lekko drgać. Zwierz sapie. Jego spojrzenie jest chciwe. Pada pierwszy strzał, który tylko rozwściecza bestie i przyspiesza jego krok. Kolejny. Następny. Aż w końcu fala, z której ciężko wyodrębnić ilość. Jedne trafiają drapieżnika, inne omijają. Cofam się ostatkiem sił sapiąc ciężko i zatrzymuje, gdy niedźwiedź jest tuż przede mną. Zamiast dorwać się do mojego wątłego ciała i rozszarpać je na najmniejsze kawałki, ten staje na dwóch łapach okazując się w całości. Jest niezwykły. Stary. Doświadczony. Majestatyczny. Naturalny. Nie jest mutem. Jest zwierzęciem. Jego sylwetka przyprawia mnie o paraliż całego ciała. O chwilowe przyćmienie. Dosłowne i metaforyczne. Zasłania pomarańczowe słońce, które zachodzi za jego plecami. Płonie nim. Płonie tym zachodem i.. umiera. Ostatnia kula wpada prosto w jego pierś. Jego pomarańczowo-czerwona sierść teraz nabrała bardziej bordowej barwy. Gigant upada i o mały włos mnie nie miażdży swoim potężnym cielskiem. Zdumiona i zafascynowana, z bijącym sercem i szeroko otwartymi oczami, obracam się w prawo. Turlam się. Zatrzymuje na plecach z głową skręconą w lewo. Z oczami wbitymi w oczy martwego zwierzęcia. Ciemne oczy, które właśnie teraz zgasły. Trwał długo. To są prawdziwe drapieżniki. Właśnie tej ich prawdziwości boję się najbardziej.



-Caty! Wszystko dobrze?- nie widzę tego, bo dalej obserwuje martwe ciało niedźwiedzia. Podnoszę się do pozycji siedzącej. Cała utytłana błotem. Z poszarpanym ramieniem i przecięciami od pazurów. Zszokowana i zagubiona. Wiem, że moja ciotka właśnie teraz klęczy nad ciałem Cataliny. Wiem, że dziewczyna uśmiecha się do niej. Uspokaja ją.



-O mój Boże, twoje ramię!- z zamysłu i osłupienia wyrywa mnie głos Lenvy. Brunetka stoi nade mną. Jej ręce są mocno zaciśnięte na jej policzkach. Twarz, oświetlona złotym blaskiem promieni zachodzącego słońca, wygląda na bardzo zmęczoną. Światło pokazuje jej cienie pod oczami. Zapadłe miejsca na twarzy. Dziewczyna bardzo schudła. Zbiedniała. Musimy to skończyć.



-Mavis!- jego ręce podnoszą mnie najdelikatniej jak tylko potrafią. Chłopak zaczyna przyglądać się mojej ranie. Jest zatroskany. Colton. Jego czekoladowe oczy pochmurnieją. Wyrażają ból. Nie potrafię go pocieszyć uśmiechem Cataliny. Ja to ja. Jeżeli coś mi się dzieje. Nikogo nie potrafię uspokoić. Wszyscy uspokajają mnie.



-To tylko ślady zębów.- bagatelizuje problem i zaczynam rozrywać sobie materiał bluzki, żeby zawiązać ranę.



-NIE WIĄŻ!- krzyk Anyi jest bardzo stanowczy i zmęczony. Tak jakby miała dwójkę małych rozrabiaków. Swoich dzieci, które jedno po drugim pakują się w kłopoty. Zdumiona patrzę na jej bladą twarz. Na jej czole widoczne są krople krwi. Bluzka ma ślady pazurów. To samo jej spodnie. Jest na nich świeża, bordowa ciecz. Jej? Nie wiem.. Włosy rozpuszczone, opadają falami na plecy i ramiona. W oczach widzę obłęd. Jej dłonie trzęsą się. - Mogły być wściekłe. Muszę to odkazić.



-Już dobrze Lilly, zejdź.- patrze na małą szatynkę, która przytula się do gałęzi jednego z tutejszych drzew. Suchych i łamliwych kawałków drewna, bez liści. Bez życia. Dziecko ma całą twarz w lekko różowawym odcieniu. Płakała. Mogła znów stracić wszystkich. Na jej oczach mogliśmy zostać rozszarpani. To za wiele.



-Musimy ruszać..- mówi zdenerwowana Len. Patrzy to na mnie to na Holdena. Przyglądam się jej jak wariatce. O mały włos się nie przewracam. Co ona właśnie powiedziała?



-Nie.- rzuca stanowczo Holden. Brunetka piorunuje go wzrokiem. Jest lekko zdumiona jego postawą. Ja również. Czuje napięcie, które powstaje znikąd.- Catalina potrzebuje kilku godzin. Greg musi również odpocząć zanim zacznie ją nieść. Jest wycieńczony. Spójrz na jego nogę. Trzeba te zadrapania opatrzyć. To samo Colton. O Mavis już w ogóle nie wspomnę... Widziałaś co czai się we mgle. Podróż w nocy jest debilizmem, a słońce zachodzi. Spróbuje nas odgrodzić tymi krzewami. Mają ostre gałązki. Może poczujesz się bezpieczniej.



-Krew je znowu zwabi!



-Dlatego zrobię ten mur.



-Pomogę ci.- mówię i robię krok w stronę blondyna. Widzę jak jego twarz wykrzywia się w litościwym wyrazie. Zostaje pochwycona za prawe, sprawne ramię i wzdrygam się udając ból, którego tak naprawdę nie czuje. Mimo wszystko uścisk Coltona jest mocny. Patrzę na niego poirytowana.



-Przepraszam?- zaczynam udając zdumienie.



-Pogrzało cię? Trzeba to opatrzyć. Siadaj koło Cataliny i czekaj na Anye. Ja pomogę Holdenowi, a potem do ciebie przyjdę.



-Nie rób ze mnie osoby niepełnosprawnej..- rzucam zbulwersowana swoją nieużytecznością i potwierdzającym ten stan nakazem Coltona.



-Sama sobie świetnie dajesz radę w tym temacie.- atakuje mnie Len, a ja patrzę na nią ostrym wzrokiem. Wzrokiem osoby, która została sama na polu bitwy. Zdrada! Dziewczyna tylko sili się na swój dawny zwycięski uśmiech. Przypomina mi się Len, która zawsze żartowała w sposób dokuczliwy, ale zarazem nie urażający nikogo. Była taką zabawną, spontaniczną i żywą duszą. Paliła się na każdą wyprawę. Pomagała mi i stała za mną murem. Pamiętam naszą rozmowę w lesie, gdy nieudolnie starała się mi powiedzieć o swoich uczuciach do Holdena. Zawsze była osobą z klasą. Zabawną. A wtedy widać w niej było głupiutką nastolatkę. Teraz? Jest kobietą. Nie zostaje w niej prawie nic z tego co miała. Zmieniła się. Dorosła. Zbyt szybko. Zostałam w tyle. I na każdym kroku boleśnie sobie to uświadamiam. Dlatego się nie dogadujemy, bo ona widzi więcej, a ja dalej stoję w martwym punkcie. – Ja wam również pomogę.



-Nie odchodźcie za daleko i rwijcie całością. Nie gałązkami.



-Jak przyjdę i nie będzie cie pod tym drzewem.. pożałujesz!- szept Coltona uderza o moją twarz i sprawia, że pojawia się na niej prowokujący uśmiech. Chłopak delikatnie składa na moich ustach jeden, spokojny pocałunek. Cmoknięcie. Odchodzi. Wraz z Holdenem i Len niknie we mgle. Ogarnia mnie niepokój, który tylko się potęguje wraz z cichym stękaniem Caty. Coś poszło nie tak? Nie tak to powinno wyglądać? Czy ona umiera? Zbliżam się na kilka kroków trzymając za ranne ramie. Moje serce bije szybciej. Z bliska dziewczyna wygląda bardzo źle. A dokładniej.. gorzej niż z daleka. Jest blada. Jej wargi całkiem białe. Na twarzy widać kropelki potu. Oczy są całe sine. Zamknięte. Włosy mokre, zaczesane do tyłu. Noga.. Krwawi... dalej.. to bardzo zły znak..



-Nie damy rady...- słyszę cichy szloch. Nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi. Przynajmniej ona. Pękła. Jest odwrócona tyłem. Jej włosy umazane krwią, błotem i łojem. Długie i złociste. Przeplecione coraz bardziej widocznymi szarymi refleksami. Taka drobna. Obejmuje ją Gregor. Ma zaciśnięte oczy. Cierpi. Nie jestem daleko. Ona wie, że ją widzę. Nie odeszła płakać za drzewami. Straciła to teraz. Boi się. Teraz. Też potrzebuje ukojenia. Po moim policzku biegnie pierwsza łza. Smutna i zmęczona. Niosąca ból. Bagna ogarnia mrok. Dalej tu jesteśmy. Kruki latają nam nad głowami. Słońce gaśnie. Niebo ciemnieje. Ziemia staje się bardziej twarda. Gregor otwiera oczy. Dostrzega mnie. Widocznie zaciska dłonie na włosach Anyi i wtula ją mocniej w siebie. Patrzy prosto na mnie. Jakby włączał mnie w ich rozmowę.



-Damy.- jedno słowo. Biorę haust powietrza. Zatrzymuje płacz. Tylko patrzę. Zaciskam mocno usta. Mogła się złamać. Każdy kiedyś to robi. Za dużo. Za mocno. Wybaczam jej to. Wybaczam, że tymi słowami poddała się. Na chwilę. Teraz musi pokazać, że wierzy. Bo tylko to nam pozostaje. To zawsze zostaje na samym końcu. Ważne jednak, że zbliżamy się do niego..



-Mavis pokaż to ramię.    





Do następnego ;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top