2/17



Zmęczeni zatrzymujemy się na rzadko porośniętym bagnistym terenie. Ziemia jest tak miękka, że się w niej lekko zatapiamy. Konie mają mały problem. Drzewa tu wyglądają na zasuszone, mimo wilgotnego podłoża. Miejsce przypomina wyglądem cmentarz. Gęsta mgła, która wiruje tuż nad ziemią przysłania nasze stopy. Ziemia nie ma w ogóle traw. Jest łysa. Brak zwierząt. To szary dzień. Świt. Niebo zasłonięte jest ciężkimi chmurami. Tu i tam rosną wysuszone na wiór krzewy. To miejsce jest porównywalne do parszywej dzielnicy Denver. Niepewne. Zeskakuje z konia i głaszczę go po łbie. Ten jednak wyraża swoją nieufność wobec mojej osoby. Nie dziwota. Konie są bardzo inteligentne. Nie ufają byle komu. Zbliżam się do Coltona, który również zeskoczył ze swojego wierzchowca. Nie czekając na nic wbijam się w ciało chłopaka i najmocniej jak tylko potrafię zapętlam go w uścisku, tak silnym, że mogłabym go udusić. Ten odwzajemnia gest, ale o wiele łagodniej, delikatniej i spokojniej. Jest zmęczony. Całuje mnie w czoło i gładzi moje włosy. Cieszę się, że żyje. 



-Co ci strzeliło do łba?!- pytam i walczę, żeby się nie rozpłakać. Mówię cicho. Nie zwracam na nas uwagi. 



-Inaczej nie dalibyśmy rady.



-Mogłeś nie zdążyć.- podnoszę wzrok i spoglądam prosto w jego czekoladowe oczy. Zmęczone oczy młodego chłopaka. Tutaj zrobimy postój? Może lepiej nie...



-Jestem świetny..i szybki.. i za silny..- to mówiąc uśmiecha się do mnie zaczepnie, choć jest to uśmiech mocno wymuszony. Odwzajemniam go i zamykając oczy składam na jego ustach jeden, głęboki, pocałunek. Mój brzuch wypełnia się powietrzem, które może mnie uniesie gdzieś do nieba.  Jego ręce są zawsze takie ciepłe. Wyobraźcie sobie to wspaniałe uczucie. Męskie ręce, ramiona. To was oplata i zamyka w bezpiecznym schronie. Tego mi brakowało. On mi to daje.



-Wszystko dobrze?- od Coltona odrywa mnie głos ciotki, która zwraca się do małej Lilly. Spoglądam w ich stronę dalej wtulając się w tors chłopaka. Cisza. Dziecko nie odpowiada. Patrzy w ziemię trzymając się za palec drugą ręką. Włosy szatynki prawie w całości zasłaniają jej twarz. Biedactwo. Straciła tyle.. w zaledwie jeden wieczór. Dom. Rodzinę. Dzieciństwo. To nie wróci. Teraz... teraz zaczął się koszmar.



-Gdzie my jesteśmy...?- mówi gdzieś z boku Holden. Patrzę na niego przelotnie by stwierdzić, że ten w zaniepokojony przygląda się otoczeniu. Faktycznie. Nikt z nas nie zważał GDZIE pędzimy. Teraz.. nie wiemy jak się stąd wydostać, a droga powrotna... ona raczej nie istnieje. Trzymaliśmy się pewnych szlaków. Bagna.. one wszędzie wyglądają tak samo.



-Mała...- zaczyna spokojnie Gregor schylając się do dziecka. Obejmuje ją z tyłu. Dziewczynka nie reaguje na to w żaden sposób.- Twój tatuś kazał mi cie chronić... jesteś już bezpieczna. Przykro mi, że to się stało... Wybacz mi maleńka...- ciemnoskóry nie waży się przytulić dziewczynki. Czeka na jej reakcje. Ja również spoglądam na nią zatroskana. Wiem jak się czuje. Stracić całą rodzinę w jeden dzień? Uratować się jako jedyna? Trafić w obce ręce? Skądś to znam. Jest silna widzę to. Walczy sama ze sobą. Nie płacze. Nie wydaje z siebie najmniejszego pisku, który mógłby wabić muty. Mądra dziewczynka. Tak strasznie mi przykro. Po chwili milczenia dziecko odwraca się powoli i wtula w tors Gregora, a ten zdumiony dopiero po kilku sekundach odwzajemnia gest.



-Jesteśmy znowu w ciemnej dupie!- mówi wściekle Holden. Nigdy go nie widziałam w takim stanie. To zwykle Len dostaje jakiś zespołów przedmiesiączkowych w sytuacjach takich jak ta. W sytuacjach, gdzie nic nie idzie po naszej myśli. Wpływa na niego. On również już chce odpocząć. Z nią...



-Mówiłam... to nas wszystkich zabije..- komentuje cicho zdruzgotana Len. Jej czoło jest całe mokre. Włosy wychodzą na wszystkie strony z koślawo związanego kucyka. Oczy są podkrążone i zaczerwienione. Ich błękit.. blady, martwy, wygasły. Usta sine. Twarz blada. Ciało... mocno wychudzone. Dziewczyna jest wrakiem. Musimy się gdzieś zatrzymać. Odpocząć. Albo walczymy z mutami, albo uciekamy przed statkami. No i ... klony? Od tamtego czasu nie spotkaliśmy już ich więcej. Może to.. początek? Albo koniec.



-Chciałaś tam zostać.. Jakbyśmy tak zrobili.. bylibyśmy teraz nawozem dla roślin...- dopowiadam patrząc na nią ze złością. Narzeka ostatnio na coraz więcej rzeczy. Nie była taka. Była radosna. Żywa. Oczywiście bardziej rozważna niż ja.. ale dalej szalona. To ona stanęła za mną w kwestii poszukiwań Maishy jeszcze w Czarnym Kotle, jeszcze w Denver, gdy wszyscy inni byli przeciwni. Teraz? Teraz jest ciągle przeciwko... Oddalamy się. Czuje to.



-Mam dość, Mavis.. nie możesz tego pojąć?



-A czy to moja wina?



-To ty ciągle biegasz za jednorożcami! Daj mi żyć! Znudziło mi się ryzykowanie mojego życia, życia Holdena i patrzenie na ciebie jak prawie umierasz co chwilę! Nie masz nic do stracenia?



-O naprawdę, Lenvyn?! Chcesz wyciągać co mam, a co nie mam do stracenia?- wyrywam się z uścisku Coltona i robię kilka kroków w stronę brunetki. Robi mi się gorąco. Nie lubię się z nią kłócić. Prawie nigdy tego nie robiłyśmy. Moje serce zaczyna bić szybciej, a głos drży.



-Tak! NAPRAWDĘ! Bo wiesz co?! JA MAM. I codzienna myśl, że mogę to stracić mnie dobija, rozumiesz?! Gonimy za niczym! CAŁY CZAS. Każde wybrane przez ciebie miejsce jest dla kogoś miejscem śmierci! Może nie pamiętasz ich, ale ja codziennie rano budzę się z obrazem Jacka i Jess.. BO ICH PAMIĘTAM. Codziennie widzę Aspen.. mimo że, jej nie lubiłam. Męczy mnie Logan, Ben, teraz oni, ta rodzina... JEJ RODZINA!- mówi głośniej wskazując na lekko przestraszoną Lilly.



-Myślisz, że mnie to nie dręczy? Że nie budzę się zmęczona tą ciągłą bezsensowną tułaczką? Że nie mam koszmarów, w których widzę rozszarpywaną Jess? Tonącego Jacka? Płonącą Aspen? Logana jak ucieka przed nimi?!



-Dlaczego się nie zatrzymasz w takim razie?!



-Bo wiem, Lenvy, że tam gdzie idziemy jest szansa na nowe życie. Lepsze i o wiele bardziej bezpieczne. Zwłaszcza teraz.



-Proszę cie.. nie wiesz..- mówi słabnącym głosem. Jest zmęczona, rozczarowana i bezsilna. Przysiada na ziemi odwrócona do mnie bokiem. - A teraz.. teraz nawet nie wiesz gdzie jesteśmy.



-Ja wiem..- wyróżniający się głos małej dziewczynki dudni mi w uszach. Wszyscy spoglądamy na nią zdumieni. Dziecko nie płacze. Ma podniesioną głowę i odgarnięte włosy. Patrzy na nas dumnie. Ma siłę wymalowaną w oczach. Dalej stoi koło Gregora, który kuca przy niej, troskliwie się przyglądając. Czekamy, zdumieni postawą 8-latki.- Tata zabierał mnie często na polowania tu. Znam te bagna. Wiem jak z nich wyjść. Pokazać wam?


    


Chciałam po niego wrócić. Uwierzcie mi. Tylko co by to dało? On już i tak nie żył. Męczy mnie to. Obiecałam, że wrócę. Nigdy tego nie zrobię. Zawiodłam. Znowu... Prowadzę siwą klacz przez bagnistą ziemie. Zatapiam się i z trudem wydostaje z mułu. Otoczenie niezmiennie jest takie samo. Suche drzewa bez liści, które ledwo odrosły od ziemi. Krzewy, które mają tak ostre gałązki, że mogłyby przeciąć skórę. Muł i od czasu do czasu rzeczki, które przecinają nam drogę. Idziemy cały dzień, a ja nie wiem czy dziecko faktycznie zna drogę, czy tylko teraz prowadzi nas na pewną śmierć. Czy jest taka mściwa? W końcu.. zjawiliśmy się, a cała jej rodzina umarła. Czy to my ich zwabiliśmy? Nie wiem. Biorę głęboki wdech i ze spuszczoną głową dalej idę przed siebie. Ciężko mi. Tyle się dzieje. Jest o wiele bardziej... intensywnie. Ataki są zbyt częste. Czemu są takie częste? Czują się zagrożeni? Ta myśl napędza mnie jeszcze bardziej. Jeżeli istnieje Podziemie to.. to istnieją rządzący, czyli ludzie, którzy mogą wymyślić co dalej, a jeżeli... Otwieram szerzej oczy. Mamy E-27. Coś możemy z nim zrobić.. już chce zacząć rozmowę, gdy uderzam w idącego przede mną Williama.



-Uważaj...- mówi łagodnie chłopak posyłając mi przyjazny uśmiech.



-Ta jest większa..- komentuje, stojący nad brzegiem średniej wielkości rzeki, Holden.- Jesteś pewna, że to bezpieczne?



-Rzeka jest szersza, ale nie utoniesz. Dno nie jest głębokie.- mówi obojętnie dziecko. Puszcza rękę Grega, którą trzymała całą drogę do tej pory. I rusza przed siebie, lecz zostaje zatrzymana.



-Byłaś już tu z tatą?- pyta kucając Gregor. Dziecko lekko się rozluźnia i sili na uśmiech. Kiwa głową.



-Tak.



-Dobrze więc. Kto pierwszy?- pyta kierując się do nas ciemnoskóry. Jego spojrzenie jest wręcz nakazujące. Ufa tej małej. Jest jej to winien.



-Ja przejdę pierwszy..- mówi w końcu Holden, ale czuje w jego głosie nutę niepewności. Przywódca... Wcale nie musisz tego robić.. Ruszamy prowadząc konie, które z wolna wchodzą do wody. Kolejno za Holdenem idzie Anya, Gregor niosący Lilly, Lenvy, Colton. Spoglądam na niepewnie przyglądających się wodzie Cataline i Williama.



-Wszystko w porządku?- zwracam się do pary. Dziewczyna wydaję się wstrząśnięta myślą przejścia przez tę rzekę. Trzyma bardzo mocno dłoń Willa, który z kolei prowadzi potężnego, białego ogiera. Chłopak patrzy na nią z troską i przejęciem.



-Boi się wody... Idź. Będziemy tuż za tobą.- nakazuje jasnowłosy. Kiwam na to tylko głową i zaciskam mocniej ręce na lejcach. Odwracam się z wolna i z prędkością ślimaka wchodzę do rzeki. Siwa klacz lekko się wzdryga, co mnie niepokoi. Boje się nagłego spadku. Utonięcia. Rzeka ma dobre 10 metrów szerokości. Nurt nie jest porywisty, ale na pewno nie jest spokojny. Woda jest zamulona i lodowata. Czuje jak coś ciągle uderza w moje nogi. Kamienie? Patyki? Kto wie. Z wolna i niepewnie stawiam kolejne kroki, ale dno wydaje się spłaszczać. Woda sięga mi lekko powyżej bioder. Jej chłód powoduje na moim ciele fale dreszczy. Koń jest spokojny. Nie narowisty jak krowa. Podoba mi się. Spoglądam przed siebie by dostrzec, że Holden i Anya są już wraz ze swoimi końmi bezpiecznie na drugim brzegu. Oglądam się za siebie słysząc głośniejszy oddech. Widzę idącą Caty, która drży, i kawałek za nią Will'a. To chłopak prowadzi potężnego ogiera. Ten koń naprawdę przyprawia mnie o dreszcze. Jest niezwykle majestatyczny, jednak tak masywny... Cieszę się, że nie przypadł mi. Woda zaczyna płynąć nieco szybciej. Nie zwracam na to takiej uwagi, ale ciche jęki Caty niepokoją mnie. Jesteśmy coraz bliżej brzegu. Mijam właśnie środek rzeki. Już niedaleko. Nurt przyspiesza. Spoglądam pod siebie i zwalniam. Nie widzę dna. Nie lubię nie wiedzieć po czym stąpam. Jeżeli w wodzie znajdują się jakieś drapieżniki. Nie dostrzegę ich. Zaczyna mnie to martwić. Słyszę głośne oddechy. Spoglądam w niebo, by nie patrzeć w zamuloną toń, która ma teraz odcień brązowo-żółtej cieczy. Wysoko w górze dostrzegam czarne ptaki. Przypuszczam, że kruki. Niektóre z nich siadają na wysuszonych na wiór drzewach. Nie są dobrym znakiem, ale równocześnie niczego takiego nie zwiastują. Są po prostu niepokojącym symbolem. Do brzegu zostało mi już naprawdę niewiele. Idzie szybko. Niewiele... na całą okolice biegnie głuchy krzyk, który szybko zostaje zdławiony wodą. Odwracam się jak błyskawica. Robi mi się gorąco, mimo lodowatej wody opływającej moje ciało. Mina Caty, którą widzę tylko ułamek sekundy to przerażenie z totalną dezorientacją. Ja również nie wiem co się dzieje. Dziewczyna jest cała. Odwraca się do tyłu i obserwuje. Idący w odległości około 2 metrów za dziewczyną William... nie ma go. Zniknął. Biały ogier całkowicie przerażony sytuacją rusza prosto na nas. Rży i szarżuje. Moje oczy na sto procent właśnie osiągnęły maksimum rozwarcia. Zamieram i nie potrafię się ruszyć. Caty za to bardzo żwawo rusza koniowi naprzeciw. W miejsce, gdzie chwile temu stał jej ukochany. Koń o mały włos jej nie tratuje. Dziewczyna wpada do wody i wynurza się sekundę po tym. Cała mokra. Zrozpaczona. Spanikowana. Jej strach zniknął. Zastąpił go potężniejszy. Puszczam siwą klacz, a ta rusza biegiem na brzeg. Staram się usunąć biegnącemu na mnie stworzeniu, ale nie umiem wyczuć w którą stronę. Koń jest wysoki, szeroki, a zderzenie z nim... Bolesne... Jednak nie dane mi poczuć się stratowaną przez niego. Zwierzę... to  zostaje wywrócone i upada tworząc ogromną fale, która ochlapuje mnie i zasłania Caty. Widzę tylko jak biały ogier, bokiem zostaje porwany przez nurt rzeki.



-Huragan!- słyszę zrozpaczony krzyk dziecka. Mała Lilly. Rzeka zaczyna go pchać gdzieś w dal, ale masywny koń wstaje. Na jego białej sierści widoczne są.. Krew, rany.. wyszarpane kawałki mięsa. Zwierze rży z bólu i strachu. Ponownie upada, a wokół niego woda przyjmuje czerwoną barwę. Coś zaczyna wyskakiwać z niej i zjada konia żywcem. Ten w końcu całkiem niknie w krwistej toni.



-Caty!- wołam będąc świadomą niebezpieczeństwa. Jestem już tuż za dziewczyną, gdy ta się zatrzymuje. Mam tylko chwile. Cokolwiek nas atakuje.. prawdopodobnie teraz zajmuje się zwierzęciem. Jej ręce kierują się do ust, a z wnętrza gardła wydobywa się przeraźliwy krzyk. Wiem, czemu tak krzyczy. Z wody wyłania się noga Williama. Dryfuje na rzece pozostawiając za sobą czerwoną łunę. Martwy...



-MAVIS! WYNOŚCIE SIĘ Z WODY!- Krzyk Coltona błądzi gdzieś koło moich uszu. Nie mogę uwierzyć. Robi mi się niedobrze. Łapie się za brzuch i zasłaniam sobie usta dłonią. W mojej głowie rozpoczyna się karuzela. Szybko trzeźwieje. Idę pędem kilka kroków w stronę szatynki, która zdaje się nie ruszać.

-MAVIS WRACAJ!!!- krzyki z brzegu mnie wcale nie zatrzymują. Słyszę nawet chlapiącą wodę. Tak jakby ktoś do niej wbiegł. Nikt jednak nie dobiega. Wyciągam rękę do szatynki , ale nie mogę jej sięgnąć. Dziewczyna gwałtownie zostaje wciągnięta pod wodę. Chwytam za pistolet, ale szybko rezygnuje z jego użycia. Mogę trafić Caty. Nie wiem w co strzelam. Woda nie jest wcale przejrzysta. Jest zmącona. Teraz jeszcze bardziej. Serce bije mi jak szalone. Jestem następna. Chce uciekać, ale wiem, że nie mogę. Ona zginie jeżeli jej nie pomogę. Tylko.. JAK JEJ POMÓC?! Zaczynam panicznymi ruchami szukać jej w wodzie. Słyszęza sobą krzyki, ale nie zwracam na nie uwagi.



-CATY!- krzyczę, ale bez skutku. Toń mi nie odpowiada. Sapię głośno i dramatycznie staram się odszukać siedemnastolatkę. Muszę ją uratować. Mogę i muszę. Rżenie koni na brzegu sprawia, że całkiem tracę nad sobą kontrolę. Adrenalina działa. Mijają najdłuższe sekundy w całym moim życiu. Coś ociera się o moją nogę a ja błyskawicznie cofam się o mało nie wywracając. Przede mną z głębi wyskakuje jak poparzona Caty.



-Błagam cie pomóż mi! Uciekaj!- łapię dziewczynę i przekładam sobie jej rękę przez barki. Ta ostatkiem sił opiera się o moje ciało i rusza biegiem do brzegu. Czuję bolesne ukłucie w kostce. Wolną nogą staje na atakującej mnie istocie. Wydaje mi się jakbym złamała gałąź. Czuje trzask. Nie zatrzymuje się by oglądać co zabiłam. Coś małego i kruchego, ale bardzo zabójczego próbuje zrobić sobie z nas obiad. Mimo wszystko, ataki są bardziej leniwe. Tak jakby kreatury, chciały nas zabić, ale już się najadły. Willem i.. białym ogierem.



-SZYBCIEJ!- krzyki moich towarzyszy są świetną motywacją, a jeszcze lepszą wyskakujące z wody ryby, które z wolna zaczynają nas otaczać. Dno się podnosi, a woda opada. Jest mi po kolana. Czuje się coraz bardziej bezpieczna. Nie oglądam się, ale wiem, że niebezpieczeństwo wcale nie ustało. Coś ponownie wgryza się w moją nogę. Ignoruje to krzycząc z bólu. Obracam się i łapie Caty pod pachy, gdy ta już nie daje rady biec. Widzę jak z jej nogi sączy się krew. Jej noga.. jest rozerwana. Brudna woda tylko pulsuje w oddali. Jesteśmy bezpieczne? Czuje jak wpadam tyłem na kogoś. Wszyscy nas obiegają. Ktoś zabiera otumanioną Caty i zaczyna nad nią głośno lamentować. Osoba, w którą wpadałam dalej za mną stoi. Podnosi moje zmęczone i coraz bardziej bezwładne ciało do pozycji pionowej i przytula od tyłu. Jest mi zimno i jestem cała mokra. Ciepłe ciało za mną działa jak kaloryfer. Spoglądam w dół i widzę ślady małych, ale ostrych zębów na nogach. Z średniej wielkości dziurek sączy się krew. Piranie? Patrzę tępo w rzekę wypatrując niebezpieczeństwa. Wszystko wydaje się głuche. Krzyki, oddechy, szum wody, bicie mojego serca. Wszystko. Patrzę na toń, która znów przybiera swój zwykły żółto-brązowy kolor. Zabiła.



-Już jest dobrze..- powtarzający się głos, gdzieś za mną. Wszystko wiruje. Może umrę zanim faktycznie gdzieś trafimy. Ten piekielny ból w nodze.  Jest mi słabo. NIe mogę ustać.



-TY!!!- żywszy krzyk Cataliny rozbudza mnie. Spoglądam na dziewczynę zdumiona. Widzę jak poważna jest jej rana. Część jej nogi.. Nie istnieje. Tak jakby ktoś ugryzł kawałek żelka. Wygryzł go. Dziewczyna cała zapłakana spogląda na stojącą przed nią Lilly. Szatynka pomaga Anyi, która z kolei stara się coś zrobić z nogą Cat. Ta ignoruje o dziwo całkowicie fakt, że pół jej łydki zostało odebrane. Grzecznie mówiąc oczywiście.-TO PRZEZ CIEBIE WILLIAM NIE ŻYJE! MÓWIŁAŚ, ŻE TO BEZPIECZNE! TY MAŁA GÓWNIARO! ZABIJE CIE! ROZUMIESZ?!- Szatynka zaczyna się wyrywać i niespokojnie szamotać. Chce się czołgać w stronę dziecka. Wyciąga pistolet, który szybko zabiera jej Holden. Gregor błyskawicznie bierze małą Lilly na ręce i zabiera, gdzieś na bok. Dziewczynka jest przerażona i widocznie wcale nie miała zamiaru się na nas mścić. Holden stara się teraz pomóc opanować rozgoryczoną Cataline, a Anya błyskawicznie obmywa nogę szatynki jakąś cieczą ze swojej torby. Kiedy tylko medykament spotyka się z raną dziewczyny ta krzyczy z bólu. Zaczyna coś cicho jęczeć i mamrotać. Poci się? Nie wiem. Może to woda z rzeki.



-Zwabi muty!- komentuje zdruzgotany Holden. Chłopak panikuje. Wszyscy panikują. Mój wzrok przenosi się na Len, która całkowicie zszokowana, zaskoczona, wbita w podłogę, stoi nieopodal trzymając niespokojne konie. 



-Caty, posłuchaj mnie musisz się uciszyć! Błagam cie..- mówi dalej spokojna Anya. Jak ta kobieta może być tak opanowana w takiej sytuacji. Oddycham ciężej. Nie wiem co nas zaatakowało, ale już nigdy więcej nie wejdę do wody. Nigdy.



-On nie żyje.. on nie żyje... Mój Will.... Nie ma go..- dziewczyna płaczliwym tonem zaczyna cicho lamentować. Nie zwraca uwagi na swoją nogę. Tak jakby w ogóle nie była ranna. Rana jest jednak poważna. Również chce płakać. On nie żyje... Straciliśmy go. Nie znałam go długo, ale... był. Wyprowadził nas z Alexandrii. Umarł. Nawet nie mamy jego ciała.



-William umarł. 



Do następnego ;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top