2/15
-Znowu spotykamy się w tym samym punkcie... co zrobimy dalej?- pyta znudzony Holden. Jesteśmy zamknięci w niewielkim pokoju, który zapewne należy do dzieci małżeństwa. Znajdują się w nim trzy duże łóżka, poprzykrywane owczą skórą. Regały na książki, zabawki dla małego dziecka, broń i drewniane figurki. Okno jest zasłonięte dębową zasuwą. W pokoju panowałaby całkowita ciemność, gdyby nie dwie świece ustawione na miedzianych stojakach w przeciwległych kątach pomieszczenia. Wszyscy zjedliśmy, wypiliśmy i porozmawialiśmy. Jesteśmy bardzo zmęczeni, ale.. trzeba pewne kwestie rozjaśnić. Co zrobimy jutro? W końcu czas naszego bezpiecznego przystanku skończy się jutro...
-Baton Rouge upadło. Było w zasadzie na naszej drodze..- zaczyna Anya i patrzy po twarzach, które odbijają pomarańczowe światło ognia. Wszystkie tak samo zmęczone, zrezygnowane i bez najmniejszego pomysłu co ze sobą zrobić. Patrzymy tępo to na siebie to w podłogę.- Skoro jednak wiemy co tam zastaniemy... Nie ma sensu iść...
-Może zróbmy tak jak mówiła Gwen...- wtrąca rozsądnym głosem Will. Skupia na sobie całą uwagę. Jego jasne włosy w takim świetle ciemnieją. 20 lat? Wygląda jakby tyle miał, ale 20 lat temu.- Znajdźmy bezpieczne miejsce dla nas. Wygodne miejsce. Blisko wody, pól i lasu. Możemy znaleźć zwierzęta, wyhodować jakieś nasiona, wznieść dom, załóżmy rodziny.. może nasze domostwa będą zaczątkiem nowej osady..
-To jest utopijne marzenie, Will.- piękną opowieść o pięknym życiu przerywa realistycznie mówiąca Anya. Kobieta przemawia łagodnym, pełnym skupienia tonem. Z szacunkiem konstruktywnie obala wypowiedź jasnowłosego.- Chcesz założyć rodzinę teraz? Urodzi ci się dziecko, które będzie każdego dnia musiało walczyć o przetrwanie. Co jeżeli przegra? Nie zniósł byś tego. Uwierz mi. Dom? Osada? Znajdą nas i zbombardują. Zniszczą wszystko co mamy. Zabiją nas i tak...
-Ale przynajmniej zaznamy odrobiny życia.. normalnego życia..
-William... od dawna takie życie nie istnieje.
-Zostańmy tu.- mówi nagle Len. Ona znowu z tym swoim pomysłem. Uparcie chce zostać gdzieś i się osiedlić. Ona nie chce koczować. Już ma dość. Ponownie... ma wszystko czego chciała. Ma Holdena. Codzienne ryzyko utraty go. To nie jest na pewno nic przyjemnego.
-Len, mamy tylko jedną noc. Rano musimy wyruszyć. Jak chcesz tu zostać?
-Uratowałaś im dziecko! Sądzę, że jeżeli ich o to poprosisz zgodzą się.
-Nowy Orlean?- rzuca w końcu Colton, który całą naszą rozmowę siedział cicho. Cały blady. Nieobecny. Co się z nim dzieje?! Od jakiegoś czasu jest dziwnie... spłoszony, ale dziś pokazuje to bez specjalnych oporów.
-A to jest jeszcze śmieszniejsze...- kwituje Lenvy.- Chcesz iść do wyimaginowanego miasta? Nowy Orlean to teraz upadłe miasto i prawdopodobnie wylęgarnia mutów. To jest strata czasu i samobójstwo, czyli w tej chwili dwie najmniej potrzebne nam rzeczy.
-Strata czasu? I tak mamy go dużo. Możemy zawsze sprawdzić. Nie ma niczego więcej do roboty, Len.
-Ja już mówiłam! Idę z Mav do Alexandrii i to moja ostatnia podróż w ciemno! I zobaczcie co się stało. Jestem tutaj, bo prawie mnie tam nie zabili. M.B. Labs też było drogą w ciemno i tam też o mały włos nie zginęłam. Jak my wszyscy zresztą! Holden?- dziewczyna trąca blondyna, który siedzi w zadumie i nasłuchuje naszych kłótni. Jego wyraz twarzy mówi iż blondyn nie chce się póki co wtrącać. Analizuje wszystkie możliwości. Albo przysypia z otwartymi oczami. Jedno z dwóch.- Posłuchajcie mnie! Tam również COŚ spróbuje nas wykończyć... Nie macie dość?
-Co jeżeli miasto istnieje? Co jeżeli przeżyjemy? Co jeżeli tylko tam czeka nas lepsze życie? Lenvy, wszędzie COŚ próbuje nas zabić. Przywyknij do tego.
-Lepsze życie? W podziemiach?! O ile te w ogóle istnieją, bo jakoś nie chce mi się wierzyć w wiejskie przyśpiewki...
-Znowu chcecie głosować?- pytam znudzona wymianą zdań grupy. -Kto jest za tym, żeby tu zostać?
-Nie będę się tak bawić. Ja tu zostaje. I żadne losowania tego nie zmienią...- kończy Len i posyła mi z początku wściekłe spojrzenie, które po chwili łagodnieje.- Wybacz, Mav.
-Ja też zostaje.- dodaje po chwili Holden i przyciągając do siebie Len zamyka ją w uroczym uścisku. Patrzą po sobie smutno, ale z ulgą.
-Ja i Catalina ruszymy na południe. Osiedlimy się nad morzem.- dodaje Will, a ja czuje ukłucie że nikt specjalnie nie chce ruszyć na Nowy Orlean.
-Ja pójdę do Nowego Orleanu.- mówi po chwili ciszy Colton i posyła mi łagodny uśmiech. Odwzajemniam go. Przynajmniej on.
-Nie nadaje się do życia na farmie.. Może znów przyjmą mnie do straży.- Męski głos Gregora jest dla mnie najwspanialszą melodią. Mam już dwóch wspaniałych mężczyzn u boku. Obydwaj silni i pewni. Teraz wiem na pewno, że wyruszę tam, gdzie mnie kusi pójść. Gregor mówi, jakby faktycznie wiedział i głęboko wierzył w istnienie Podziemi.
-Anya?- patrzę na ciotkę niepewnie. Mało czasu spędziłyśmy razem, ale jednak rodzinna więź nigdy nie zaniknie. Jeżeli ta postanowi odejść z Cataliną, co jest najbardziej prawdopodobne, nie będę naciskać ale również nie zostanę.
-A dokąd ty się udasz Mavis?- pyta łagodnie kobieta. Patrzę na nią zaskoczona. Faktycznie nie powiedziałam tego jeszcze na głos. Nie obstawiłam swojej pozycji mimo, że wszyscy wiedzą co zrobię. Zawsze wpakuje się tam, gdzie nie powinnam. Podziemie jednak jest kuszące. I tak w moim życiu nic więcej się nie wydarzy... Jeżeli mam zginąć.. To tego nie uniknę.
-Ja...- zaczynam, ale nie dane mi skończyć. Zamieram błyskawicznie, spinam się i ciężko przełykam ślinę przez mocno zaciskające się gardło. Otwieram szeroko powieki i spoglądam na ciotkę tak jakbym szukała w jej oczach schronienia. Nagłe zimno zaczyna rozlewać się po całym pokoju. Drewniana zasuwa trzepocze głośno pod naporem wiatru. Co się dzieje? Światło świec... gaśnie.
-Szybko wstawajcie...
-Znowu..- lamentuje Len. Słyszę tylko kroki, które rozbiegają się po drewnianej podłodze. Coś niedobrego nadchodzi..
-Zabierajcie nasze rzeczy, JUŻ!- nakazuje Gregor. ZABIERAJCIE? Jak ja nic nie widzę! Nagle słyszę cichy pstryk, a w pokoju znów pojawia się niewielki płomyk. Biegnę do jednego kąta pomieszczenia by zabrać swój plecach. Nie dane mi dzisiejszej nocy spać. Wybiegam błyskawicznie z izdebki i widzę jak Anya rozmawia z Joe. Jest taka spokojna mimo tego co nadchodzi. Joseph zaś... on ma w oczach koniec. W domu słychać tylko szybkie kroki, głośne oddech i ciche jęki wyrażające strach.
-Co.. co się..
-Musisz się błyskawicznie spakować. Zabierz dzieci i uciekajcie do lasu. Schowajcie się!- Patrzę na wcześniej rozpalony kominek. Wygasa, ale...
-Anya!- mówię i wskazuje na nasz największy problem.
-Dym...- ciotka cicho szepcze i po chwili się otrząsa.
-Co się...
-NIE MASZ CZASU! SZYBKO! BUDŹ DZIECI!- krzyk ciotki odbija się w moich uszach na tle ryku silników. Towarzyszy temu wszystkiemu coś jeszcze... HUKI. Oni lecą i bombardują okolice. Pobliski dom.. Dom Dony i... Widzę jak Joe zrywa się i wbiega do pokoju obok. Dzieci wydają się być gotowe. Gwen błyskawicznie pakuje najważniejsze przedmioty do niewielkiego skórzanego worka.
-Noah wypuść zwierzęta...
-Nie! Na koniach uda się nam uciec!- rzuca po chwili Robert i rusza za bratem.
-Już dobrze Lilly! Mamusia jest z tobą.- Ta kobieta przypomina mi tak bardzo... ten dzień jest przypomnieniem tamtego. Dla tej dziewczynki. Czuje, że.. jest do mnie podobna. Wiem co teraz przeżywa. I dlatego zamieram w bezruchu przejęta sytuacją. W domu panuje chaos. Wszyscy zbierają co się da w popłochu. Czas ucieka..
- Mavis, rusz się!- czuje jak męskie ręce, ręce Coltona, wypychają mnie na zewnątrz chaty. Dostrzegam przed nami dwie sylwetki. Noah i Robert. Stoją w bezruchu. Patrzą w ciemny las przed nami. Dlaczego nie uciekają? Stoją na otwartej przestrzeni. Mam krzyczeć. Pospieszyć ich. Robię kilka kroków w przód i... podnoszę głowę przerażona... Ogromny, czarny cień przelatuje nad nami niczym powolny ptak. Błyszczy się, mieni tysiącem świateł. To gigant. Zabójcza machina, która zaraz nas zabije spuszczając bombę. Wlatuje w pustą przestrzeń. Koło utworzone z koron pobliskich drzew, które sięgają nawet 15 metrów. Biorę głęboki oddech, kiedy fale powietrza uderzają we mnie i pchają mnie do tyłu. Na chwile cały świat ogarnia całkowity mrok. Jak spłoszona sarna patrzę na czarne niebo. Zwiastun śmierci. Zamieram i czekam na lecącą paczuszkę, ale ta.. ta nigdy nie wylatuje. Dlaczego nie? Statek powoli znika za koronami wysokich drzew. Nie skusił go dym? Nie zauważył nas? Nie rozumiem... Oddycham głęboko i słyszę jak ktoś wybiega na próg domu.
-Co się stało?- pyta zdezorientowana Lenvy.
-Przelecieli! Nie zauważyli nas.- mówię rozradowana. Obracając się dostrzegam iż wszyscy wyszli zobaczyć co się stało. Odpuścili? Na dziś koniec? Dlaczego nas ominęli? Już mam skakać z radości, że jednak odpocznę, gdy...
-Ani... mi się.. waż.. drgnąć....- cichy głos Roberta karci mnie. Patrzę zdumiona o co chodzi i dostrzegam... Świecą się jak żarówki. Białe neony ukryte w ciemności lasu. Dziesiątki świateł, które niosą śmierć. Dlaczego nas nie zabili? A no tak. Bo śmierć od wybuchu jest sekundą bólu. Śmierć przez rozszarpanie... często godziną cierpienia.. Dosięgam paska. Patrzę na całe otoczenie i szukam jakiejkolwiek drogi ucieczki. Nie wiem czy damy rade całej hordzie... stadu... cokolwiek to jest.. ile ich jest? Dużo. Z wolna zaczynają wychodzić z lasu. Otaczają nas półkręgiem. Za domem słychać niespokojne konie, które już rżą gotowe do ucieczki.
-Tak się nie bawimy...- mówi wychodzący z domu Joe i mierząc strzela pierwszy. Trafia w najbliższego synowi potwora i rusza na przód by podać broń Noah i Robertowi. Monstra rozbiegają się w przeciwne strony. Czy to ich obecna stała taktyka? Wyglądają inaczej niż te z dziś.. Są całe czarne. Mają puste dziury w miejscach oczu. Czerwone oczodoły. Wylewa się z nich krew. Ich ciało jest częściowo wybrakowane. Widać wystające kości. Ogromne pazury i zdeformowane pyski, które mogą przypominać tygrysie. Są większe. Jak dojrzałe lwy. Ślinią się i są gotowe nas zabić. Obcy zbombardowali jeden dom, a eksplozje zadziałały jak gwizdek na muty. Po co marnować bomby, skoro brudną robotę wykonają zwierzątka?
-Noah! Robert!- mężczyzna rzuca synom pistolety, a ci błyskawicznie wkraczają do walki. Widzę jak prosto na mnie kieruje się dwa potwory. Z dwóch stron. Musze wymyślić jak z nimi walczyć. Ruszam biegiem w kierunku jednego wykonując strzał. Kupuje sobie tym samym czas by wycelować w drugiego, którego odległość ode mnie zwiększyła się. Sama nie wierzę w swoje zdolności taktyczne, ale nie ma czasu na większe radości. Len zostaje zaatakowana z kilku stron i ledwo daje sobie sama radę. Biegnę jej pomóc atakując od tyłu dwa niczego nieświadome stwory. Słyszę jednak sapanie za sobą. Odwracam się i zostaje przewrócona i podrapana przez ogromne bydle, które waży chyba dobrą tonę. Blokuje pysk potwora rękoma, ale ten jest za silny. Celuje więc, strzelam i zrzucam z siebie martwe zwłoki. Widząc następnego biegnącego prosto na mnie muta odskakuje na bok i błyskawicznie wstaje.
-Gwen!!- cały zamęt rozprasza krzyk Joe i kobiecy pisk.
-Lilly uciekaj!- matka popycha córkę w stronę Cataliny, która z wyciągniętymi rękoma łapie dziewczynkę. Kobieta zostaje pochwycona za łydkę. Mut zaczyna ją szarpać i wyrywa tym samym spory kawał ciała kobiety, która wije się i krzyczy z bólu. Krew. Zadziałała jak alarm i tym samym sprowadziła na kobietę ogromną gromadę czarnych potworów. Szatynka ma w rękach tylko siekierę. Wbija narzędzie w szyje potwora, a ten pada martwy oblewając kobietę ciepłą, czarną mazią. Ta nie zdąży wstać, gdy dwa kolejne jej doskakują. Zrozpaczony Joeseph stara się do niej przebić, ale co chwila jest atakowany przez nowego przeciwnika. Blokowany. Zrozpaczony..
-Mamo!- Robert również widocznie stara się pomóc matce, ale bez skutku. Strzela i zabija jednego atakującego kobietę potwora, ale sam zostaje powalony. Dramatyczny krzyk kobiety niknie wśród syków i ryków potworów, które doszczętnie zjadają jej ciało. Pozostawiam Lenvy samą sobie i ruszam na pomoc Noah, który również nie daje sobie rady. Co chwilę przeszkadzają mi nadbiegające zewsząd muty. Robię najróżniejsze uniki, strzelam na oślep i trafiam, bądź nie. Biegnę i dobiegam. Kopniakiem odsuwam jedną bestie, a kolejnej strzelam prosto w czaszkę. Brunet patrzy na mnie zdumiony, zły i wdzięczny. Prowadzę go w stronę drzwi do chaty. Muszę go schować. Nie jest w stanie do walki. Wnioskuje to po jego naderwanej nodze. Większa część tych potworów zajęła się zwłokami Gwen. Mamy trochę czasu. Widzę z jaką desperacją i rozpaczą Joe stara się dobić do ciała żony, której już prawie nie ma. Jeszcze chwile temu żyła. Jeszcze chwile temu śmiała się do Josepha. Teraz jest jedną wielką breją. Czterdziestolatek podbiega do Cataliny, która stara się bronić małą Lilly przed atakiem potworów i zostaje osłonięty przez Anye i Gregora, który tworzą skuteczną barierę. Lenvy pomaga Holdenowi, a ten stara się odciągać od nas uwagę bestii. Colton sprytnie wspiął się na dach pobliskiej stodoły i strzela do mutów z bezpiecznego miejsca przy czym również wabi je do siebie. Kuśtykam z rannym brunetem przez to pobojowisko. Widzę kątem oka jak coś biegnie prosto na mnie. Zamykam oczy i z ulgą stwierdzam, że ktoś wykonał strzał. Nie widzę nawet kto. Idę dalej. Kiedy w końcu mijam zmachanych Anye i Gregora, czuje ulgę. Jakbym weszła do bazy. Wcale nie jestem bezpieczna. Wprowadzam Noah do środka chaty. I ustawiam go pod ścianą tuż przy wejściu. Powoli ciało chłopaka osuwa się i zostawia krwawy ślad. Dopiero tera widzę, że ma wiele głębokich ran na rękach, udach i zakładam, że również na plecach.
-Już, już.. cii..- mówię, gdy chłopak wydaje z siebie cichy pomruk całkiem opadając na ziemie. Ma zamknięte oczy, grymas na twarzy, boi się. Jego ciało drga. Wiem, że cierpi. Traci ogrom krwi. Nie może walczyć, ale również nie obroni go pozostanie tu. Zaczynam rwać swoje ubranie, by obwiązać rany chłopaka. Robię to szybko i pewnie.
-Sprowadziliście na nas nieszczęście...- mówi ze smutkiem i żalem w oczach. Nie jest zły. Jest po prostu... rozgoryczony. Jest mi tak przykro patrząc w te umierające oczy. Życie, którym chwilę temu był wypełniony, gaśnie. Ile razy widziałam czyjąś śmierć, tyle razy jest mi źle. Do tego również nie da się przywyknąć.
-Tak mi.. przykro..- mówię głośno oddychając i wiążąc rany chłopaka. Zapach krwi unosi się wszędzie. Ten odór jest tak koszmarnie dołujący. On zabija... Wzdrygam się, gdy do moich uszu dochodzi przeraźliwy krzyk Joe.
-Tata...- mówi słabo chłopak i stara się podnieść, co skutecznie uniemożliwiam.
-Zostań tutaj. Wrócę, gdy to wszystko się skończy... Nie otwieraj drzwi!- mówię jak do małego dziecka, do kogoś mi bardzo ważnego. Nie znam tego chłopaka, nie wiem o nim nic... Czuje się winna. Czy faktycznie sprowadziliśmy na niego nieszczęście? Jeżeli tak.. jestem winna.. Patrzę w ciemno niebieskie oczy bruneta by upewnić się, że zrozumiał jeszcze chwilę. Po tym wstaje, przeładowuje pistolet i wyskakuje przed dom zatrzaskując chatę. Od razu dostrzegam rozszarpywanego na kawałki Roberta i Josepha, który jest trzymany przez Gregora. Anya, Len i Holden zwarły szyk. Colton?! Gdzie jest Colton?! Will i Caty starają się zająć małą Lilly. Patrzę na moje prawo i dostrzegam plamę krwi... Po Gwen nie zostały nawet kości. Stosy ciał martwych mutów leżą tu i tam, ale żywych nie ubywa, choć w zasadzie.. jest ich znacznie mniej..
-Mój... syn..- płaczliwy krzyk rozpaczy Joe dochodzi do moich uszu i wybudza mnie z osłupienia.
-Nie damy im rady... - krzyczy sapiąc Lenvy. Faktycznie. Nie ma takiej opcji. Moją uwagę ponownie przykuwa spanikowany wyraz twarzy Joe. Mężczyzna patrzy po okolicy tępym wzrokiem. Potem przenosi go na mnie i kolejno na swoją córkę. Ostatecznie zatrzymuje się na twarzy Gregora, który uprzednio powstrzymał go od samobójczej misji ratowania Robera, którego również już nie ma...
-Ty!- mówi mężczyzna łapiąc Gregora za ramię. Robi to silnie, bo widzę jak bieleją mu palce. Sam Gregor również wzdryga się na takie zachowanie.-Błagam cie.. zabierz moją córkę w bezpieczne miejsce! Błagam weźcie konie i uciekajcie.. zabierz ją w bezpieczne miejsce.. ja je odciągnę! Obiecaj mi!- mówi zdruzgotany mężczyzna. Całe to zamieszanie... Tracę zmysły. Jestem przerażona.. Muszę wszystko zostawić i ponownie uciekać.
-Obiecuje..- mówi cicho czarnoskóry i ze zdumieniem patrzy jak mężczyzna chwyta swój karabin i strzelając zaczyna uciekać w przeciwną stronę odciągając znaczną część mutów. Jest szybki. Patrzę z jaką determinacją stara się nam pomóc. Jak stara się uratować córkę. On umrze. Nie ucieknie, ani ich nie pokona. Na placu zostaje niewielka grupka potworów, które szybko likwiduje Anya z Gregorem.
-Szybko nie mamy czasu! On daleko nie uciekł. Część wróci. Część już to robi!- mówi Anya i jak na zawołanie z lasu na nasze lewo wybiega grupka kreatur. Jest ich mniej, gdyż jak zakładam pewien ułamek został by się posilić ciałem mężczyzny. Nie słychać mimo wszystko krzyku. Ruszamy pędem w stronę koni, które są za domem. Gregor podnosi zapłakaną Lilly i zaczyna z nią biec. Dziewczynka wygląda na zdruzgotaną. Jest cała czerwona, zapłakana, spanikowana. Nie chciałabym czuć z jaką szybkością bije jej serce. Traci wszystkich. Tak jak każdy... Zaczynam strzelać do tyłu i zabijam kilka ścigających nas stworów. Dobiegając do koni zauważam, że dla jednej osoby wierzchowca nie będzie. Gregor wsiada na masywnego, czarnego ogiera i wrzuca Lilliane przed siebie. Obtacza ją tym samym dużymi męskimi ramionami. Dziecko z przerażonej zaczyna wyglądać na po prostu zmęczoną. Koń rusza błyskawicznie. Len zajmuje kasztanową klacz, zaś Holden bułaną. William wraz z Caty wsiadają na gigantycznego białego ogiera, a ten jak strzała zrywa się do ucieczki o mały włos nie zrzucając pary z grzbietu. Caty waży tyle co nic, a koń widocznie może unieść dużo. Anya zajmuje wierzchowca srokatej maści. Pozostają tylko dwa. Kary i siwy. Colton i ja.. COLTON?!
-Mavis, ruchy!- pośpiesza mnie ciotka, ale ja dalej stoję nieopodal zdenerwowanych koni. Ostatnich koni. Klaczy i ogiera.
-Nie mogę znaleźć Coltona!- mówię rozglądając się panicznym wzrokiem po okolicy. Muty dalej nas nie atakują. Mimo, że nas goniły, nie dobiegły. Co jest grane? Jak na zawołanie...
-MAVIS!- jego głos od razu mnie obraca. Widzę go. Ucieka przed nimi. Macha rękami. Odciągnął je. SAM. ŻYJE. Od razu nie czekając na dalsze instrukcje podbiegam do przerażonych koni i wybieram jednego... Odwiązuje obydwa, ale nie puszczam ich wolno. Wskakuje na siwą klacz i ruszam w stronę Coltona celując w biegnące za nim potwory. On musi zdążyć! Strzelam i trafiam. Rozpraszają się. Zatrzymuje się obok bruneta zasłaniając go tym samym od zabójczych bestii. Chłopak jak piorun, w mgnieniu oka, wskakuje na konia i rusza. Oddaje ostatnie strzały. Zaczynam kłusować za niknącymi sylwetkami towarzyszy, którzy znikają gdzieś między drzewami rzadkiego lasu. Dawno nie jechałam konno. Ostatni raz... na ''krowie''.. wtedy.. w drodze do M.B. Labs. Obracam się za siebie i strzelam kilka ostatnich razy. Z ulgą stwierdzam, że potwory nas nie dogonią, bo i... zwalniają? Najwytrwalsze ginął postrzelone, a reszta hamuje i zawraca prosto w stronę miejsca, gdzie chwile temu urządziły sobie ucztę... Czemu tam zawracają? Czemu nas nie gonią? Czemu rezygnują? Nie żeby jakoś chciała, żeby było odwrotnie. W tej chwili po moim ciele rozbiega się bolesny i intensywny impuls.. Uczucie, że zapomniałam czegoś bardzo ważnego. Czegoś czego zapomnieć nie powinnam...Wiem, co ich tam trzyma. Wiem po co się wracają. Tylko już teraz jest o wiele za późno... Noah....
Do następnego ;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top