2/14
-Tędy!- krzyczy biegnący na przedzie Gregor. Jesteśmy w rozproszeniu. Staramy się poruszać cicho. Staramy się zdążyć na czas. Krzyk nie ustaje. Co chwile się ponawia. Każde jego zgaśnięcie jest dla nas stopem. Sygnałem, że nie udało się.
-Jesteśmy blisko, słyszycie?!- mówi Holden widocznie pobudzony. Wszyscy nasłuchujemy by stwierdzić, że za niewielką gęstwiną drzew przed nami znajduje się źródło dźwięku. Widzimy już niewielkie kamienne zabudowania. Wybiegam na przód. Dlaczego tak chce pomóc temu dziecku? Dlaczego mi w ogóle zależy? Przecież obecne czasy to jest norma. Ktoś jest rozszarpywany i umiera. Przetrwają najsilniejsi. Popycha mnie jedno wspomnienie, jedna myśl. Też kiedyś leżałam w samotności. Mała, bezbronna. Nie miałam szansy przeżyć. To dziecko, kimkolwiek jest, też jej nie ma. Ja swoją dostałam i dziś chce podarować ją komuś innemu. Wbiegam między budynki i biorę głęboki wdech, kiedy moim oczom ukazuje się obraz malutkiej dziewczynki siedzącej na wysokiej pali i próbujących do niej doskoczyć mutów. Moje ręce lekko gładzą zamszone ściany kamiennych budowli. Oddycham ciężko i szybko analizuje sytuację. Zastygam zdumiona. Dziecko ma maksymalnie 10 lat. Jest ubrana w stare, poszarpane łachy, które dawno wyblakły. Jej włosy są rozczochrane. Jasno brązowe z domieszkami złotych pasm. Prawie tak jak włosy Caty. Krzyczy z przerażeniem na rozszalałe potwory, które nie zdołały jeszcze doskoczyć na jej wysokość. Niewątpliwie jednak są w stanie... Jak ona się tam w ogóle dostała? Wyciągam swój pistolet i celuje. Nie waham się. Po okolicy biegnie głuchy strzał. Jestem zaskoczona jego głośnością. Dziecko spogląda na mnie zszokowanym wzrokiem. Pierwszy z nich pada martwy. Reszta z wolna odwraca się do mnie jak wilki, które dopiero dostrzegły swoją ofiarę. To są chyba wilki, a raczej ich muty. Wychudzone, łysawe, wściekłe. Mijają ciało swojego martwego towarzysza, z którego czaszki wylewa się czarna maź. Tak obojętnie... Ich szara sierść, a raczej jej resztka wyraźnie się stroszy. Wystawiają swoje kły. Biało-czerwone zębiska. Ostre jak noże. Zabójcze. Ich oczy wydają się być ślepe. Całe szare. Tęczówki są jakby za mgłą. Za gęstą mgłą. Z przerażeniem stwierdzam, że moi towarzysze wcale za mną nie stoją. Nie pobiegli moim śladem. Świetnie. Robię kilka kroków w tył i o mały włos się nie przewracam. Z pośród budynków naprzeciw i obok mnie wyłaniają się sylwetki moich przyjaciół. Moje serce zostaje lekko ukojone. Dalej jednak to JA jestem głównym celem. Towarzysze stoją w cieniach kamiennych domów, których części się pozawalały. Bestie jednak to nie muty, które znamy. To już nie one i uświadamiam sobie to, kiedy kreatury inteligentnie i błyskawicznie rozpraszają się na wszystkie strony świata. Większość strzałów, jakie zaczynam słyszeć, są strzałami niecelnymi. Trzy osobniki biegną prosto na mnie. Strzelam i trafiam. Bestia pada martwa co powoduje rozproszenie się dwóch pozostałych. Jak w pokoju z lustrami. Robią to tak.. zwinnie... symetrycznie.. Teraz muszę wybrać, którą obiorę za cel. Problem? Ta druga może do mnie doskoczyć w czasie, gdy ubije pierwszą. Są takie szybkie, zwinne. Zmieniły się.. Przerażona szybko robię krok w tył i celuje w jednego ze stworów. Niestety potykam się o gruzy pobliskiego domu i upadam boleśnie uderzając tyłkiem o ziemie. Strzeliłam. Martwe cielsko bestii dolatuje pod moje buty z otwartą paszczą. Odkopuje zwłoki i odwracam się, ale niestety nie na czas. Widzę tylko otwarty pysk muta, który leci prosto na moją twarz. Zasłaniam się rękoma, zamykam oczy, odwracam głowę. Strzał. Czuje uderzenie ciepłego ciała o mój bark. Mocne uderzenie. Nic mnie jednak nie boli. Nic nie jest mi obszarpywane. Podnoszę powoli powieki. Trzęsąc się dalej zasłaniam twarz rękoma. Ostatnie strzały i cisza. Umarłam? Rozchylam powoli ręce. Widzę tylko Len, która rozmawia nieopodal z Holdenem i spogląda w moją stronę nieufnie. Caty, Anya, Greg i Will również patrzą tak jakbym była obca. Czy ja serio umarłam? Może patrzą na moje zwłoki? Może moja dusza ich obserwuje, ale... nie ja... Colton? On również ... nie.. Ja wiem dobrze, kiedy on patrzy na mnie. Jego oczy .. jego oczy wtedy błyszczą. Nie, on nie patrzy na mnie. On patrzy za mnie. Mierzy za mnie bronią. Odwracam się błyskawicznie by stwierdzić, że..
-Lilly!- człowiek stojący za mną rzuca długi karabin tuż pod moje nogi. Przeskakuje mnie. Omija. Nie zwraca uwagi. Biegnie pod wysoki drewniany słup, na którego czubku siedzi dziewczynka.
-Tatusiu!- dziecko płacze i jest spanikowane. Nie dziwota. Mogła być już martwa. Ja również nie jestem pewna co się dzieje. Ostatni raz patrzę na rozwarty pysk stwora, który został postrzelony... jak mniemam przez tego człowieka.. Ochlapał mnie swoją krwią. Wstając kopie go i ruszam pod słup, wcześniej podnosząc karabin tego pana.
-Lill, skacz dziecko! Tatuś cię złapie! Musimy iść do domku, dobrze?- mówi groźnie wyglądający mężczyzna. Ma jakieś 40 lat? Jest wysoki, dobrze zbudowany. Ma dość pokaźny zarost. Kruczoczarne włosy i pokaźne brwi. Zmęczone rysy twarzy. Zatroskany wyraz. Poranione ręce i ramiona. Koszulę w kratę bez rękawów. Dżinsowe podarte spodnie, które trzymają się na nim tylko dzięki paskowi, wykonanemu z ciemnobrązowej skóry. Buty, które mają tyle dziur, że służyłyby za durszlak, gdyby nie były butami. Dziecko już ma skakać, lecz dostrzega mnie i posyła niepewne spojrzenie ojcu. Ten odwraca się błyskawicznie i patrzy na mnie z nutą nieufności. Mimo to, jego spojrzenie nie jest wrogie. Bardziej wdzięczne.
-Wszystko dobrze!- mówię i uśmiecham się do dziecka, a następnie podaje broń obcemu. Co mi strzeliło? On może mnie teraz zastrzelić! Tylko... ten koleś przed chwilą uratował mi życie.
-Mavis..- mówię i uśmiecham się niepewnie. Mężczyzna jest zszokowany, ale po chwili chwyta za pistolet i przekłada go przez ramię. Spokojnie. Patrzy na mnie chwilę badawczo.
-Joseph.. to Lilliana.- mówi wskazując na córkę.
-Mieszkacie tu?- pytam, gdy mężczyzna odwraca się do mnie tyłem i wystawia ręce do dziewczynki. Dziecko wdzięcznie zeskakuje z czubka wysokiej pali i ląduje w silnych ramionach ojca. Odważna istota.
-Tu?- Joe rozgląda się po zgliszczach miasta, które jak zakładam.. jest puste. – Tu nikt nie mieszka dobre pół roku.
-Co w takim razie robicie na takim pustkowiu?
-A co ciebie to interesuje?- mężczyzna chwyta dziecko za rękę i przybliża ją do siebie. Czuje jak w koło nas pojawiają się moi przyjaciele.
-em..- zaczynam rozglądając się dookoła.- To moja przyjaciółka Len i jej chłopak Holden.. Moja ciotka Anya i jej przyjaciel Greg.- mówię wskazując na kolejne osoby.- To Catalina i jej narzeczony Will. No i Colton.. mój..- zamykam szybko usta i niepewnie spoglądam na czujną twarz Joe.- Od jakiegoś czasu szukamy bezpiecznego miejsca... miasta, ale wszystkie zdają się być ... puste..
-Oczywiście, że takie są.- mówi w końcu zirytowany Joseph. Tak jakbym była irytującą ignorantką.
-Nie rozumiem?
-To ja nie rozumiem.. Miast już nie ma, a jak są to szybko znikają.- patrzę na mężczyznę panicznym wzrokiem i słyszę tylko ciche szepty towarzyszy. Co on ma na myśli. Mówi jakby to była oczywistość.- Gdzie wyście byli cały ten czas?- milknę i o mały włos się nie wywracam. Jeżeli to co ten człowiek mówi jest prawdą to oznacza tylko jedno. To już nasz koniec. Jeżeli nie ma miast... nie ma ludzi rządzących.. Nie ma tych, którzy martwili się o nasze bezpieczeństwo. Zostajemy... sami... Jak zwierzyna, którą wypuszcza się by ją potem upolować. Polują na nas...
-Mav, jesteś blada..- mówi podbiegająca do mnie Len. Macham na nią ręką, ale chwytam jej ramię. Opieram się o nie, bo istnieje szansa, że nie utrzymam równowagi. Jest mi gorąco. Zostajemy sami... Jak małe dzieci, które właśnie straciły rodziców...
-W ramach...- zaczyna Joe, ale ja nie zwracam na niego uwagi. Cała reszta spogląda na mężczyznę z ciekawością i przerażeniem.- W ramach podziękowania.. mogę was przyjąć na noc.. Lasy tu są niebezpieczne.. Jedna noc..
-Oczywiście.. dziękujemy panu. Będziemy bardzo wdzięczni..- mówi spokojnym głosem Anya. Jak zawsze opanowana. Wiem jednak, że to co powiedział ten mężczyzna ją również uderzyło w znacznym stopniu. Upadamy. Nie jesteśmy w stanie tego zatrzymać... Upadamy.
************
-Wysłaliśmy ją po jedzenie. Jak zawsze.. to miasteczko jest już od dawna opuszczone. Tam nikt, ani nic niczego nie szuka, ale pozostawili tam niektóre produkty. Dzięki nim możemy przeżyć. Myślałem, że nic się nie stanie, bo... ona musi się uczyć. Widzieć...
-Co ci strzeliło do łba Joe..- mówi zdruzgotana kobieta, która jest żoną mężczyzny. Kiwa się na bujanym fotelu przy kominku w roku chatki. Jest powiększoną wersją córki o niezwykle pięknych piwnych oczach. Na kolanach siedzi jej mała Lilly. Opatulone są jakimś starym kocem o ciemnoniebieskiej barwie. Dziecko wtula się w matkę i uśmiecha łagodnie w naszą stronę. Siedzimy przy niewielkim drewnianym stole. Jemy chleb i pijemy wodę. To wszystko co ta rodzina może nam zaoferować. Czekamy na kolacje, która ma zostać przyniesiona przez synów naszego gospodarza. Izdebka jest niewielka. Tak jak cała chata. Ciemno-brązowa. Ubikacja jest na polu. Dom stoi w środku lasu. Widoczne są tylko dwa przejścia do innych pokoi. W tym znajduje się tylko stół, kilka blatów, stara sofa, książki i magazyny, futra i świece. Za oknami panuje już półmrok. Noc zbliża się szybko.
-Gwen, uwierz! Gdybym wiedział, że tak to się skończy nigdy bym jej tam nie wysłał.
-Muty są wszędzie Joe!?! Jak mogłeś wpaść na tak głupi pomysł?! Ona ma tylko 8 lat..- mówi spokojnie Gwendolin. Jej twarz jest pomarszczona. Ręce również odznaczają się rysami, które są skutkiem ciężkiej pracy. Głaszczą delikatnie głowę córki. -Gdzie jest Robert i Noah?
-Wrócą. Oni akurat mają wystarczająco lat!- mówi zmęczony mężczyzna.- Ja dalej nie rozumiem jak wy możecie nie wiedzieć o upadku miast?
-Byliśmy w Alexandrii.. wszystko zdawało się dość normalne..aż..
-...Aż ta nie upadła..- kwituje mężczyzna.- Wszystko teraz niszczeje. Największe ośrodki naszej cywilizacji.. Nasze NADZIEJE. Nie wiem czemu znów zaczęli nas atakować. Jesteśmy niegroźni. Nic nie mamy... Wróciliśmy na sam początek naszego rozwoju. Baton Rouge, Lafayette, Nowy Jork, San Antonio, Los Angeles, Nashvielle, Denver, Alexandria..
-Denver upadło?!- pytam zdumiona. Już trochę ochłonęłam. Mimo to, ta informacja jest druzgocąca. Denver było mi bardzo dobrze znane.. Było jak dom. To tam zawsze uzupełnialiśmy nasze zapasy. My. Moja pierwotna grupa.. Ben, Aspen, Jack, Jess, Logan. Tyle już stracone. Patrzę na Len i Holdena. Ci posyłają mi smutne spojrzenie. Najgorsze, że stwierdzenie Joe o naszej ''niegroźności'' wcale nie jest takie prawdziwe. Spoglądam na opanowaną twarz ciotki, która słucha Josepha. W jej torbie znajduje się potężna broń...
-Na samym początku. Podobnie jak Nowy Orlean...
-Miasto Gigant..- mówi zapatrzona w ścianę Gwen.- Takie wspaniałe...
-Co możemy teraz zrobić?!- pyta zmarnowana Caty. Wtula się w tors Willa, który wpatruje się w stół. Myślami jest daleko. Widzę to.
-Nic nie możecie zrobić.- wtrąca się Gwen.- My też po upadku Livonii nie wiedzieliśmy co. Najlepiej teraz.. zakończyć poszukiwania lepszego życia i wziąć to jakie nam dają. Zamieszkajcie gdzieś daleko. Zacznijcie robić to, co robilibyście normalnie. Szukanie miasta, szczęścia, końca tego koszmaru jest.. bezsensu. Już przegraliśmy.
-Życie w strachu nazywasz... ''życiem jakie nam dają''.- twarz Anyi wyraża złość.
-Masz do wyboru życie takie, albo żadne.- kończy zmęczona Gwendolin.
-Matko! Jesteś..- w progu domu pojawiają się dwie sylwetki. Wpatrują się w nas niepewnie. Słyszę cichy dźwięk wyciąganego ostrza. Uśmiecham się tylko i odwracam w stronę obcych. Są to mężczyźni w wieku od 19-22 lat. Jeden jest wyższy, lepiej zbudowany i ma brodę. Wygląda jak młodsza wersja Joe. Drugi zaś bez zarostu, również widocznie umięśniony spogląda na mnie nieufnie. To nastolatek.. Zamieram bo przypomina mi kogoś. Jego ciemne włosy, niebieskie oczy, młoda twarz. Wzrost.. Czy to?!
-Noah, Robert... to nasi dzisiejsi goście. Zostaną na noc.- na te słowa starszy rozluźnia się i rusza w kierunku blatów, by rozłożyć swoje zdobycze. A raczej zdobycz. Ogromnego dzika. Na jego widok, aż cieknie mi ślina. Drugi.. nie robi ani kroku. Patrzy na mnie jakby zobaczył ducha.
-Noah, słyszałeś ojca.. schowaj ten nóż, bo się pokaleczysz.
-Obcy ludzie? Tato..- zaczyna chłopak i przenosi swój wzrok ze mnie na Joe. Rusza w ślad za bratem z kilkoma ptakami i trzema zającami. Rozluźniam się... jego głos.. To nie on.. To nie Logan.
-Uratowali dziś Lilliane. Sądzę, że można zaufać takim ludziom. Jesteśmy im winni kolacje.
-Lills? Co się stało?!- wzdryga się Robert.
-Inteligencja waszego ojca prawie nie zabiła dziś waszej jedynej siostry!
-O już daj spokój Gwen...
-TATO? Kazałeś jej...?
-Musi się uczyć!
-To niebezpieczne!
-A co teraz jest bezpieczne Rob?
-Siedzenie tu?! Po co tam ją wysyłasz? Mogłem pójść ja, albo Noah!
-Musi się uczyć.
-ALE NIE SAMA!
-WŁAŚNIE, ŻE SAMA! KTO JEJ POMOŻE JAK UMRZEMY?!- kłótnie mężczyzn przerywa parskanie koni. Wzdrygam się na ten dźwięk i chce wyskoczyć, by zobaczyć te zwierzęta. Czuje potrzebę i chęć pogłaskania ich. Poczucia szczęścia.
-Robert, zajmij się końmi.. Noah idź mu pomóż. Lilly chcesz nauczyć się obrabiać mięso?
-Tak, mamo!- Dziewczynka energicznie zeskakuje z kolan matki i rusza do blatów uprzednio wpadając w ramiona Roberta.
-Dużo macie koni?- pyta zaciekawiona Anya.
-Siedem. Trzy klacze i cztery ogiery.
-To dużo.
-I tak nie mamy co robić, a konie to nasze hobby.- mówi Joe.
-Możemy pomóc.. teraz..- ofiaruje się Anya i uśmiecha grzecznie w stronę mężczyzny.
-Skoro tylko chcecie. Noah i Robert pokażą wam co i jak.
-Raczej wiemy..- na te słowa na twarzy młodszego z synów pojawia się grymas.
-Pomogę ci...- mówi spokojnie Greg wstając od stołu. Jest tak wysoki, że o mało jego głowa nie styka się z sufitem. Anya uśmiecha się do niego wdzięcznie. Faktycznie. Teraz zaczynam to zauważać. Coś może być na rzeczy. Ba! Coś jest.
-Tędy.- mówi oschle Noah i omija moją ciotkę i ciemnoskórego. Rob pozwala iść im przed sobą.
-To takie smutne..- zaczyna Joe, a wzrok wszystkich zgromadzonych przenosi się na jego twarz.- Tak bardzo chciałbym dla nich wszystkich lepszego życia. Chciałbym, żeby Rob był tym swoim wymarzonym inżynierem, żeby Noah miał jakąś dziewczynę, żeby Lilly miała się z kim bawić. Chciałbym dla nich jakiejś przyszłości...
-Nie wierzę w to..- wtrąca się cicho Len.- Jak wszystkie te miasta mogły upaść?
-Skoro byliście świadkami upadku Alexandrii to powinniście wiedzieć. Nie mamy się przed nimi jak bronić. Nie ma kto nas bronić i bardzo dobrze widać, że obrona nas się już wszystkim znudziła.
-To niemożliwe, że wszystkie miasta upadły...
-Większość. Może nie wszystkie.
-Czy ktoś tu jeszcze żyje?- pytam wpatrując się w smutną twarz Joe.
-Tydzień temu, na zachód stąd, żył. Dziś nie wiem. Nie miałem kontaktu z tamtą rodziną ostatnio. Wierzę, że mogą być już martwi.
-Dona faktycznie nie pojawiła się dziś rano nad rzeczką.- mówi zamyślona Gwen. Mimo to, nie wydaje się aż tak przejęta. Śmierć i tak kiedyś po wszystkich przyjdzie.- Zawsze chodziła po wodę...- Wpatruje się w małą Lilly, która sprawnie kroi i skóruje ogromne kawałki mięsa. Milutkich zajączków i kochanych ptaszków. Jej ręce są całe w ich krwi. – Mogli też opuścić dom bo poszli do..
-Gwen!- wypowiedź żony zostaje przerwana przez Joe. W pokoju zapada cisza. Twarz mężczyzny wyraża irytacje. Kobieta jest smutna. Niepokoi mnie to. Wyczekuje...
-Do?- zaczynam wypytywać zdumiona. Chce usłyszeć ciąg dalszy tego co usłyszałam, ale najwidoczniej Joe nie chce o tym mówić, a Gwen bez pozwolenia męża nic nie powie.
-To głupota. Dlatego nie chce o tym gadać...- zaczyna mimo wszystko mężczyzna.- Dona i Jones byli z Nowego Orleanu. Jeszcze zanim ten upadł. Podobno po mieście chodziły szmery, że to miejsce zostanie zrównane z ziemią jako pierwsze, bo jako jedyne ma ogromny potencjał by przetrwać i uratować nas wszystkich. Tamtejszy... władca.. prezydent.. nie wiem jak go nazywać. Edwin Dupree. To kawał...
-JOESEPH?!- matka chwyta córkę za uszy i spogląda wściekle na męża. Dziecko uśmiecha się niewinnie. Ona zna słowo, którego chciał użyć ojciec...
-To niezwykle inteligentny człowiek.- prostuje Joe i uśmiecha się do żony zadziornie na co ta tylko próbuje się nie roześmiać.- Podobno od samego początku prowadził specjalne, ''tajne'' prace nad ...
-Nad?- pytam zniecierpliwiona.
-Nad podziemnym miastem. Miastem, którego nie da się zniszczyć, bo go nie widać. Nie wiedzą, że to istnieje i nie wiedzą jak się do niego dostać. Dlatego jest takie..
-Jest marzeniem.- dodaje Gwen i odwraca się do nas przodem. Jej twarz oplata cień ulgi.
-Niewielu o nim wie, bo to było dość dużym sekretem. Było.. opcją B. Dupree przewidział możliwość humorków ze strony obcych. Zabezpieczał się. Jednak wraz ze zrównaniem miasta.. nadzieja ta upadła. Dupree na pewno nie zdążył wydrążyć tylu tuneli by pomieścić wszystkich. I zakładam, że ta plotka to tylko głupia historia na podtrzymanie nadziei ludzi, którzy już nie widzą sensu żyć...
-Mimo to, Dona i Jones wierzyli, że zdążył. Chcieli ruszyć na Nowy Orlean i poszukać wejścia do podziemi.
-Jeżeli dziś ich nie ma w domu, to albo umarli gdzieś blisko, albo w drodze do Nowego Orleanu. Sprawdzę jutro rano jak się mają. Jednak pewne jest jedno... Podziemne miasto? Świetny przywódca, który wszystko przewidział? To bardziej niż mniej historyjka..- kwituje Joe i bierze łyk wody.
-Podziemne miasto? – pytam pełna nadziei. Jestem zaintrygowana. Dostrzega to Joseph i wywracając oczami mówi.
-Właśnie to ma wzbudzać plotka o nim. Nadzieje. Ciekawość. Tylko po co? Nie łudziłbym się dziecko. Dona i Jones stracili całe swoje życie w tym mieście. Dziś rzekłbym, że mają po prostu obsesje, a nie sprawdzone informacje.
- Muszę wyjść...- mówi nagle Colton i podrywa się błyskawicznie w górę. Szuranie kszesła wybudza mnie z rozmyślań na temat tego co mówi Jospeh. Patrzę na twarz bruneta, która jest teraz jak kartka papieru. Idealnie biała. Wszyscy obserwujemy jak chłopak wychodzi na zewnątrz. Mija okno domostwa i rusza w stronę lasu. Znika...
-A ten co? Nie lubi krwi?- pyta i wskazuje na bawiącą się we flakach jakiegoś zwierzęcia Lilly.
-Nie.. niech mi pan wierzy.. On krwi nie boi się na pewno..- mówię niespokojnie patrząc za okno. Za dużo jak na dziś. Milknę i pozwalam reszcie rozmawiać. Dlaczego Colton tak nagle wyszedł? Czy ta osoba z lasu wtedy to.. ten Noah? Czy mogłam pomylić głosy? Czy... Czy Podziemne Miasto istnieje? A jeżeli tak... jak się do niego dostać?!
P.O.V. COLTON.
Widziałem to znowu. To nie zmęczenie. To nie przypadek. To nikt mi znany. Idę śladem tej istoty. Dlaczego mnie śledzisz? Dlaczego pojawiasz się przed moimi oczami?! CZYM JESTEŚ?! Rozglądam się po ciemnym lesie. Nie boje się niczego, chce wiedzieć co przyprawia mnie o te koszmary. CO MNIE ŚLEDZI?! Nie widzę nic. Światło księżyca dostatecznie rozświetla okolice, a ja nie widzę nic. Jestem niedaleko chaty. W zasięgu krzyku. Nie interesuje mnie podziemne miasto, noclegi, ani życie tego wieśniaka. To wszystko to odległe tematy. Bajania. Zajęcia, których przecież szukamy. My zbłąkane dusze. Co mnie jednak interesuje to ta postać. To nie pierwszy raz.. Chce wiedzieć co mnie męczy. Słyszę cichy szelest i błyskawicznie odwracam się w stronę jego źródła. Chwytam za pistolet i wyciągam go powoli z paska. Robię kilka kroków w stronę wysokiej sosny. Niepewne i nieufne, ciche kroki. Na jej korze.. coś na niej jest. Wyryte grubymi rysami. Oświetla je blask księżyca. Tak jak światła reflektorów aktora na scenie. Tak jakbym miał zobaczyć to własnie. Jakby ten napis grał główną role. Oddycham ciężko. Niepewnie robię kilka kroków w przód. Zamieram. Czy już wpadam w obłęd? Zaczynam się przyglądać wyrytym literom. Łączę je w logiczną całość. Przełykam głośno ślinę. Moje źrenice się rozszerzają, a gardło zaciska. Czytam te litery i chce uciekać zanim skończę. To głupi żart? Kto w takim razie jest dowcipnisiem?
''TERAZ TY.''
Hejcia! Dziękuje ponownie za 1# w sci-fi! Nie wiecie nawet jak bardzo skakam sobie po pokoju z radości :3 Spięłam się i rozdziały ( przynajmniej jakiś czas) będę dodawać co dwa dni + będą one dłuższe! Zacznie się dziać i wgl moja typowa szałamaja! Nie dajcie się zwieść pozorom to wcale nie będzie tak proste i banalne jak malują :*
Do następnego ;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top