2/10


    

Świta. W powietrzu unosi się lekki zapach ranka. Ptaki, latające nam nad głowami, radośnie zwiastują nadejście kolejnego dnia. Oddycham ciężko. Zmęczona przemiennym marszem i biegiem- stoję. Moje nogi się trzęsą. Plecy irytują kłującym bólem. Widzę przed sobą parę. Mój ciepły oddech łączy się z zimnym powietrzem. Stoimy na kamiennym placu. Jesteśmy otoczeni zabudowaniami. Domami. Z każdej strony. Udało się, uciekliśmy. Tylko... tylko coś poszło nie tak...



-Pusto..- szepcze Caty, a z jej ust wylatuje ogromny dymek. Dziewczyna stoi otulona kurtką ukochanego. Jej włosy są wilgne. Przylegają do jej bladej twarzy. Szatynka rozgląda się po mieście do którego dotarliśmy. Mansura. Niewielki ośrodek cywilizacji. Miejsce bezpieczne. Względnie bezpieczne. Zupełnie puste. I to niepokoi nas najbardziej....



-Gdzie są wszyscy ludzie?- pytam z niepokojem.



-Nie ma śladów walki, ataku...- komentuje Gregor rozglądając się bacznie po otoczeniu, które faktycznie nie wskazuje, że niedawno rozegrała się tu masakra.



-Opuścili miasto?



-To niemożliwe... - komentuje William.- Alexandria ma stały kontakt z większymi ośrodkami sąsiadującymi. Nikt nam niczego nie zgłaszał...



-No to spójrz.. – mówi pogardliwie Colton i zaczyna odsuwać się od nas rozkładając ręce. Wiecie jak to jest, gdy wracacie z wakacji do swojego miasta, a ono okazuje się być zupełnie puste? Zupełnie jak reszta świata? Gdy codziennie nie spotykacie nikogo nowego. Żadnej obcej twarzy. Gdy wydaje się jakbyście zostali sami. Zależni tylko od siebie. To męczące. Teraz... nawet straszne.



-Co teraz?- pyta Len patrząc bacznie bo wszystkich twarzach. Ile razy padło to pytanie? Nasze życie już nie ma sensu. Zakładać rodzinę? Po to by moje dzieci żyły w takich czasach? Udać się do miasta i udawać przykładnego obywatela? Rabować ile się da? Może to skończyć? Raz na zawsze...



-Może najpierw odpocznijmy...



-Powinniśmy ruszyć do Red River Landing. To dość obszerny las. Możemy się tam schronić. Oni najwidoczniej bombardują co większe miasta... tam będziemy bezpieczni.- sugeruje narzeczony Cat.



-Las? To gniazdo mutów.- wtrącam patrząc litościwym wzrokiem na Will'a. Jest niedoświadczony. Nie koczuje. Rozumiem więc, że nie ma bladego pojęcia o tym jakie są realia poza murami.- Jak nie obcy to one nas rozszarpią...



-To gdzie?!- pyta jasnowłosy z pretensją w głosie.



-NIE WIEM!- odrzucam piłeczkę czując się atakowana.



-Uspokójcie się...- zaczyna Anya chcąc wygłosić swoją mowę pokoju. Przerywam jej.



-Uspokójcie? Anya... to koniec. Uciekamy i uciekamy. Gdzie mamy pójść? Co mamy zrobić?



-To co sugerujesz?



-Nie mamy nic do walki z tymi ... tymi kreaturami! W końcu wybiją wszystkich... ostatni żywi wymrą sami.. o ile już tego nie robimy...



-Nie mamy?- naciska  odwracając się lekko i grzebiąc w swoim bagażu. Patrzę na nią zdumiona i znudzona. Jest moją ciotką więc oczywistą jest, że nie powie : '' Tak, popełnimy zbiorowe samobójstwo.''- A co to jest?!- Wściekle lustruje moją twarz. Tak jakby mój brak chęci do walki ją obrażał. Wyciąga do mnie dłoń. Trzyma w niej długi, podłużny przedmiot. Metalową tubę. Moje serce zaczyna bić szybciej. To coś... rozbudza we mnie... wszystko. Jest nadzieją, ale tak złudną...



-No i co nam po kawałku papieru?



-To jest nasz cel Mav...



-Nie bawię się już w głupie misje..



-Głupie?



-A co z tym zrobisz?!



-Jeżeli dostaniemy się do jakiegoś spokojnego miejsca... będę mogła coś z tym zrobić.



-OJ PROSZĘ...- parskam i wyrzucam ręce w powietrze. Zaczynam się śmiać, ale nie z radości. Ze zmęczenia. Pomysł mojej ciotki to idiotyzm. Wiem, że ma kwalifikacje. Wiem, że była naukowcem. Wiem, że ma wiedzę. Tylko... minęło 11 lat. Długich lat. Szczerzę wątpię w jej pamięć. Gdzie znajdzie składniki? Narzędzia? Po co ma stworzyć coś co po części nas zabiło? E-27 mutowało nieprzystosowane do ewolucji komórki. Czemu teraz miałoby się to zmienić? Teraz ludzkość jest gotowa na ewolucje?



-Mavis... ciszej..- mówi lekko przerażona moim zachowaniem Len. Wzrok wszystkich skupia się na mnie i na mojej reakcji. Wyglądam jak szalona. Jestem po prostu zmęczona. Ileż można..?



-Dlaczego?! Niech przyjdą... Niech wszystkie przylezą!!!- krzyczę na cały głos, a ten niesie się echem po opustoszałym mieście. Odbija się od kamiennych domków. Wylatuje dziurami w drewnianych dachach. Przedziera się przez okna pozbawione szyb. Leci daleko w las. Przyciągnie je. O ile już tu nie są. Jakoś wzrosła mi odwaga. Jakoś nie boję się walki ani śmierci. Jakoś teraz... to na nią czekam. 



-Co się z tobą dzieje?!- męski głos nad moim uchem paraliżuje mnie i zatrzymuję. Moje usta zostają zablokowane dużą dłonią. Dłonią Coltona. Chłopak zbliża moje ciało do jego. Stykam się plecami z jego torsem...  Stara się mnie uspokoić dotykiem. To teraz... Wyrywam się z tego uścisku i z sykiem odskakuje, jak zranione zwierzę, na bok. Wyciągam rękę w stronę pleców by je pomasować. Pulsacyjny ból, jakbym z wolna była naznaczana rozpalonym do białości prętem.



-Wszystko dobrze?- pyta zmartwiona Anya i wraz z Caty robi krok w moją stronę. Tak jakby chciała mnie uchronić od upadku. Mam spuszczoną głowę. Długie blond włosy zasłaniają grymas jaki się zapewne teraz pojawił na mojej twarzy. Ten ból jest okropny.



-Moje plecy...- mówię cicho zaciskając zęby. Ciotka niezwłocznie podbiega do mnie z troską wymalowaną na twarzy. Bezceremonialnie przy wszystkich podnosi moją bluzkę. Nie ma z tym problemu, gdyż mam na sobie tylko ją i spodenki. Jestem w piżamie. Nie zdążyłam się przebrać. Gregor pożyczał mi kurtkę, ale ta urażała moje plecy więc po chwili mu ją oddałam. Marzłam, ale lepsze to niż ten ból...



-Mavis...- w głosie ciotki słyszę przerażenie, aż sama zaczynam się bać co znajduje się na moich plecach. To nie pierwszy raz jak je rozszarpałam. To pierwszy raz, kiedy ktoś z takim strachem mówi o moich ranach.



-Jezu!- pisk Len brzęczy w moich uszach i niepokoi mnie coraz bardziej. Zaczynam się odwracać, ale nie pozwala mi na to silna dłoń ciotki. Stresuje się i nerwowo przełykam ślinę. 



-Co tam jest?!!- milczenie. Wszyscy szybko okrążają mnie i stają za mną. Przyglądają się moim plecom jakby te były eksponatem. Tylko ja nie mogę niczego zobaczyć i to drażni mnie najbardziej.



-Nie wierzę, że znosiła taki ból...



-O matko..



-CO TAM JEST?!- krzyczę w końcu...



-Mavis... masz popękane plecy.... DOSŁOWNIE POPĘKANE....



-Jak to popękane? – pytam zdumiona stwierdzeniem ciotki. Skóra mi schodzi czy jak?!



-Tak jak szkło...



-To poważne?- pytam głupio lekko rozproszona uwagą mojej ciotki.



-Jeżeli nie chcesz by wdało się zakażenie będę musiała rany pozszywać i odkazić... Musimy tu zostać.. odpocząć..



-Tutaj?- pyta Colton, a w jego głosie słychać dezaprobatę dla pomysłu ciotki.



-A co chcesz podróżować z nią, kiedy wygląda jak rozlatująca się na wszystkie kawałki waza?



-Tu jest zbyt niebezpiecznie...- Coltona zaczyna wspierać Will.



-W lesie będzie gorzej...- tłumaczy Len.



-Kochani...- Holden odzywa się najciszej. Niepewnie. Wszyscy go ignorujemy. Chłopak nie jest w kręgu konwersacji. Stoi odwrócony do nas plecami.



-Jesteśmy na widoku. Mogą zbombardować miasto...



-Opuszczone miasto..- kontratakuje Anya.



-Nie sądzisz, że opuszczone bo był na to powód?- mówi nieustępliwie Will.



- Moi drodzy...- do głosu dalej próbuje dostać się Holden.



-Być może migracja? Brak zapasów?



-Mansura miała świetne zaopatrzenie..



-Może masz stare informacje...



-Głosujmy więc? Drogą demokracji będzie najlepiej..



-Ej ludzie...



-Demokracji?! Przestań... teraz będziesz marnować czas na wybory?!



-Kto jest żeby iść do Red River Landing?



-HALO!- krzyczy podminowany Holden, a w jego głosie słychać oprócz irytacji bardzo wyraźny niepokój.



-CO?- pytam chyba najbardziej zirytowana nieporadnym wtrącaniem się blondyna. Na moją chłodną reakcje wpływa niechęć do osób, które się wtrącają w rozmowę bez ostrzeżenia i strach o zdrowie. 



-Tam ktoś stoi... i już dobrą chwile się nam przygląda...- mówi chłopak i wskazuje ręką na oparty o ścianę jednego budynku  cień. Kiedy mój wzrok ląduje na obcej postaci, po ciele biegnie dreszcz. Nieprzyjemny, chłodny i bardzo niepokojący. Zamieram w bezruchu i patrzę na nieznaną postać. Tak jak wszyscy. Stoi w cieniu budynku. Sztywna. Ciemna. Patrzy i czeka. Moje serce przyspiesza. Czujność wzrasta. Wzrok się wyostrza. Zupełnie tak jak słuch i węch. Postać się nie rusza. Stoi i patrzy. Nic więcej nie robi. My również. Teraz nie wiem co... Intuicja podpowiada mi, że coś złego się zaraz wydarzy. Nie stał  tam. Przyrzekam nie stał...





Witam <3 długa przerwa, ale wiecie... Szkoła i ocenki :3 sezon na imprezy :V + robię prawko i ciągle wjeżdżam na podwójną ciągłą ;_; Dzisiaj taki mały przedsmaczek kolejnego :V 

Do następnego ;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top