19
Ogień, dym, tłum, panika. Wszystko dzieje się tak szybko. Widzę siebie. 10 lat młodszą. Przerażoną, bezradną i bezbronną. Płonące miasto i jego walące się budynki. Zatłoczony plac. Krzyki. Czerwone niebo spowite czarnymi chmurami. Moje serce bije jak szalone. Wszyscy nikną w oślepiającej bieli. Jakby przeszywające światło rozbijało ich ciała na niewidzialne cząsteczki. Mój tata- ponownie go rozszarpują. Moja mama- ciągnie mnie w nicość. Ja- ta 10 lat starsza, 10 lat bardziej doświadczona, 10 lat mądrzejsza, czuję się osamotniona. Wszyscy się ratują? Umierają? Znikają. Tylko ja chce, ale nie mogę biec. Pozostaje w tym piekle mimo woli. Po chwili nachodzi uczucie ulgi. Świadomość, że oni się uratowali. Moja rodzina uciekła. Są bezpieczni. Nie muszę się o nich martwić. Otaczające, mijające mnie krzyki milkną. Dalej jednak widzę jak tłum oszalałych ludzi mnie mija. Bez końca. Coś jest jednak nie tak. Coś się zbliża i mnie niepokoi. Co to? Już mam się odwracać, gdy do moich uszu dochodzi znany szept.
-Widzimy Cię. E-27...- Jestem sparaliżowana. Ogłupiona. Mój brzuch po chwili przeszywa białe ostrze. Widzę je. Pamiętam ten moment. Przeżyłam go już? Jestem przerażona. Dokładnie przyglądam się broni, która dalej wystaje z mojego brzucha. Nie czuje bólu. Jestem w ogromnym szoku. Oddycham coraz głębiej. Moja klatka piersiowa podnosi się i opada, szybciej i szybciej. Ostrze znika. Powoli chowa się do wnętrza mnie. Nie czuję niczego, ale krzyczę pewna przeżywanego bólu. Chcę dotknąć ogromnej rany, z której wylewa się wodospad krwi, ale za bardzo się boję. Umieram. Rozglądam się w koło. Pusto. Nikogo tu nie ma. Jestem sama na ogromnym placu otoczonym ze wszystkich stron białą mgłą. Krzyki- zewsząd je słyszę. Co jest ich źródłem? Płaczę przerażona.
-Niech to się wreszcie skończy!- wrzeszczę do pustki zakrywając zakrwawionymi dłońmi uszy i zamykając zapłakane oczy. Po chwili męczarni nastaje całkowita cisza. Cała roztrzęsiona podnoszę głowę. Rozglądam się.
-Niedługo..- przeraźliwy głos niesie się echem po pustej przestrzeni. Po tych słowach oślepiająco biała mgła błyskawicznie mnie pochłania. Umarłam?
*******************************
-Cii, to tylko ja!- budzę się. Zaspana patrzę na twarz osoby przede mną. Kręci mi się w głowie, obraz jest niewyraźny. Jestem cała spocona. Dochodzę do siebie.- W porządku?- przede mną stoi ta kobieta. Ta, która znała imię mojej mamy. Podnoszę się z kanapy do pozycji siedzącej. Jestem zdezorientowana.
-Gdzie są wszyscy?- pytam błyskawicznie.
-Odpoczywają.. Dasz radę wstać?- patrzę na swoje nogi jakbym analizowała, czy dadzą radę utrzymać resztę ciała.
-Raczej tak.- mówię i spoglądam na twarz kobiety. Jest wyraźnie zmęczona. Ile spałam? Która godzina?
-Pomogę Ci.- mówi i chwyta mnie pod rękę. Powoli czuję jak moje ciało się wychładza.- Pójdziemy Cię zbadać dobrze?- nie odpowiadam na to ani słowem. Ruszamy w stronę drewnianego łuku, którym wcześniej zniknął ogromny, ciemnoskóry mężczyzna i Len. Po jego przekroczeniu znajdujemy się w salonie. Podłogi są ciemno-brązowe, ściany również. Po kątach porozstawiane są wielkie słupy ze świecami, które płoną rzucając nieco światła. Za lekko zniszczoną, ciemno-zieloną zasłoną zapewne znajduje się okno. Sofy, jakie widzę tu, są wyraźnie wygodniejsze od tamtej w holu. Wyglądają na bardziej miękkie. Beżowy kolor również dodaje im uroku. Na podłodze leży ogromny dywan. Dokładnie skóra. Wygląda na niedźwiedzią. Ciemno-brązową. Typowy wystrój przytulnej chatki myśliwskiej. Przechodzimy niewielkimi drzwiami do kolejnego pomieszczenia. To również, bardzo przytulne, podchodzi stylem pod domek myśliwski. Brązowe panele, lekko zniszczone i zdrapane. Drewniane ściany obwieszone głowami jeleni, dzików. Regał zamiast książkami jest zastawiony masą różnych fiolek. Na środku pomieszczenia, zaraz pod ogromną lampą stoi stół. Ciemno-brązowy, solidnie wyglądający.
-Może profesjonalny gabinet lekarski to, to nie jest, ale częściej tu studiuje niż przyjmuje pacjentów.- kobieta nawet na mnie nie patrzy. Podchodzi pod równoległą ścianę i zaczyna majstrować coś przy fiolkach. Nie wiem całkowicie co mam zrobić, powiedzieć. Stoję jak ostatni łoś.- Usiądź, proszę na stole.- nic nie mówię. Czuję się nieswojo. Robię jak każe. Stół jest zimny. Nieprzyjemnie się na nim siedzi. Przyglądam się jego rysom, krwi. Krew?
-Wybacz ten bałagan, ale przyjmowałam was po kolei i nawet nie zdążyłam dokładnie posprzątać.- mówi blondynka i staję po chwili przede mną z dziwnym podłużnym przedmiotem. Strzykawką. Na jej twarzy maluje się uśmiech. Patrzy na mnie ciepło, a ja mam wrażenie że trafiłam do domu.
-Kim jesteś? Skąd znałaś imie mojej matki?- pytam bezceremonialnie. Uśmiech znika z twarzy kobiety. Na jego miejsce pojawia się... smutek? Wzdycha ciężko i spuszcza wzrok. Patrzę na nią wyczekująco.
-Jesteś Maivis czy Maisha?- Jestem zdumiona! Zna imie mojej siostry, mojej matki i moje! Kim ona jest?
-Skąd...?!
-Jestem siostrą twojej mamy... - mówi i podnosi na mnie swój wzrok. Jest mocny, ale pełen radości. Dziwny. Skomplikowany. Moje ciało doznaje paraliżu. Jak to możliwe? Mama miała siostrę? Dlaczego jej nie pamiętam?! Miałam 7 lat podczas inwazji. Muszę ją pamiętać, chyba że... kłamie.
-To niemożliwe...
-Możliwe.- jej wzrok karci moje niedowiarstwo.- Mogę to udowodnić. Wiem o tobie wszystko. O naszej rodzinie. Po co miałabym się podszywać pod twoją ciotkę?
-Udowodnij więc...
-Jesteś Maisha czy Maivis?- powtarza pytanie, które jest samo w sobie dowodem, bo skąd znałaby imie Mai?
-Maivis..
-Masz teraz 17 lat. Urodziłaś się w San Diego. Rodzice Aiden Brice i Mary Brice. Rodzeństwo to Max i Maisha. Mieliście psa Blanke! Co więcej...- kobieta zaczyna się zastanawiać, ale mi tyle wystarczy.- ulubiony kolor to biały.. pamiętam jak zawsze fascynował Cie śnieg...
-To wszystko prawda..- zaczynam.- .. ale w takim razie dlaczego cię nie pamiętam?
-Bo masz takie prawo.- patrzę na nią zdumiona.- Muszę cię zbadać. Zdejmij proszę koszulkę. Porozmawiamy w między czasie.- mówi i odkłada strzykawkę na bok stołu ruszając ponownie do regału. Zaczynam powoli ściągać kurtkę. Odczuwam delikatny ból pod prawą łopatką. Rzucam ciuch za podłogę. Po chwili dołącza do niego również moja bluzka.- Widzisz do momentu twoich 4 urodzin pracowałam z twoją matką w M.B. Labs jako medyk. Potem doszło między nami do małej sprzeczki odnośnie jednego projektu. Skutkiem tego było moje przeniesienie do innego laboratorium... w innym stanie.. szmat drogi od was, od Pheonix. A chyba sama wiesz jaki jest ruch w laboratoriach. Nie ma raczej mowy o wyjazdach, kiedy się ma na nie ochotę. Zwłaszcza, kiedy ich główny kierownik nie chce żebyś widziała się z nim i jego rodziną. Dlatego od tego momentu nie miałam z wami kontaktu. To powód, dla którego ciocia Anya poszła w zapomnienie...
-Ciocia Anya..- mówię cicho i patrzę tępo w drewnianą podłogę. Pamiętam to imię. Mama często wieczorami rozmawiając z tatą je wypowiadała. Raz z wściekłością, raz ze smutkiem.
-Wyprostuj się..- mówi kobieta i dotyka lekko moich pleców.- Boli tu?- pyta szturchając miejsce pod łopatką. Po moim ciele biegnie dreszcz.
-Trochę..
-Masz tu siniaka na pół pleców. Coś ty robiła?- mówi, a ja słyszę jak otwiera jakąś puszkę. Po chwili zaczyna rozcierać po moich plecach zimną maź.
-Próbowałam przeżyć.- odpowiadam uśmiechając się sama do siebie.
-Wyglądasz zupełnie jak Mary..- sapie.- Tak cie poznałam. Była prawie identyczna w twoim wieku. Szkoda, że nie mam żadnych zdjęć... filmów.-Milczę. -Gdzie jest twoja matka? Aiden? Max i Maisha?- pyta w końcu pełna energii. Przestaje wcierać maść w moje plecy i podchodzi do mnie od przodu trzymając w dłoniach dwie fiolki. Spoglądam na nią smutno.
-Jak myślisz?- kobieta pochmurnieje i spuszcza wzrok. Skupia się na zmieszaniu ze sobą zawartości dwóch pojemniczków w odpowiednich proporcjach.
-Jak zginęli?
-Mama i tata w tamten dzień. Max w zasadzie też. Muty..- milknę.
-Maisha?- nasz wzrok się spotyka. Jej jest pełen nadziei, mój zmęczenia.
-Szukam jej..- coś jakby promień biegnie przez oczy Anyi. Prawie przelewa fiolkę.
-Maisha żyje?!
-Mam nadzieje, że jeszcze tak..
-Niewiarygodne...- jej włosy zaczynają się odginać na wszystkie strony. Ożyła.- Myślałam, że wszyscy zginęliście...- do jej oczu napływają łzy.- Pytając wiedziałam jak opowiesz...
-Ja też tak myślałam..- robi mi się smutno. Jest pierwszą osobą z rodziny, którą odnalazłam. Nie wierzę, że ktoś przeżył. Nie wierzę, że faktycznie ją teraz widzę, że jest. Szansa, że przypadkiem się spotkamy była jak jeden do miliona. Czuję z nią jakąś więź, ale nie wiem jak mam się zachować. Jest mi najbliższa na tą chwilę, ale równocześnie tak obca. Przypomina mi mamę...
-Muszę wstrzyknąć ci lek w razie jakiegoś wirusa. Nie wiem co jeszcze mogliście przynieść..- mówi i unosi strzykawkę leżącą obok.- To troszkę zaboli.. W nagrodę potem zjesz co będziesz chcieć.
-Spokojnie.. Już nie raz bolało gorzej.- odpowiadam patrząc w sufit. Zapominam się. Zwykle tak rozmawiam z wszystkimi. Obojętnie, arogancko. Czuję, że z nią nie powinnam.
-Tak mi przykro Maivy..- mówi i wkłuwa się w moje ramię. Krzywię się w ciszy. Opuszczam głowę i patrzę w jej smutne oczy.- Przepraszam, że nie było mnie wtedy... Nie pomogłam wam.. Jak sobie przypomnę ciebie.. – zaczyna powoli łkać.-.. byłaś taka malutka, nie wspominając o Maishy i Maxie. Bawiliśmy się co święta w śniegu. Byliście tacy delikatni, bezbronni. Byliście dziećmi. Teraz.. słysząc cię i widząc...- przestaje i zaciska oczy.
-Ciociu..?- nie jestem pewna czy mogę ją tak nazywać...
-To po prostu przykre co ten świat wam zrobił. Naprawdę przepraszam cię. Powinnam była być i temu zapobiec. Powinnam była zapobiec temu cierpieniu jakie zesłaliśmy. Za bardzo się bałam o tę głupią robotę. Teraz widzę, że nie była warta tego wszystkiego...- kładę jej rękę na ramieniu.
-Przecież nic nie dałabyś rady zrobić.- mówię i uśmiecham się do niej gorzko. Wiem, że to nie jej wina i jest mi przykro, że ona uważa inaczej.
-Maivis...- kobieta podnosi na mnie swój zapłakany wzrok. Patrzę na nią w oczekiwaniu na to co chce mi powiedzieć. Czuję niepokój. Boję się. Wygląda jakby chciała z siebie wyrzucić najgorszą prawdę. Oby nikt nie przebił mnie teraz od tyłu.- To my to na was zesłałyśmy..
-Nie rozumiem...- potrząsam głową. O czym ona mówi? W jej oczach rodzi się wstyd, strach. Zesłały co?
-To ja i twoja matka wynalazłyśmy E-27 rozumiesz? My ich tu zwabiłyśmy...
Zamieram.
Przepraszam za błędy. Sądzę, że jak są to nie są rażące, bo ich nie zauważyłam :*
Do następnego :*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top