18
-Skąd pani zna imię mojej mamy?- Moje ciało miarowo drga. Serce bije nierytmicznie. Wyczekuje odpowiedzi, ale ta nie nadchodzi. Jej oczy są niezwykle piękne. Zielono-brązowe, wpatrują się we mnie zamyślone i zszokowane. Czekam milcząc. Tłum, strażnicy trzymający moich znajomych, Lenvie, która leży ledwo żywa, w kałuży własnej krwi- nic nie ma znaczenia, nic nie istnieje. Mija kilka sekund, a wydaje się, że godzin. Kobieta się otrząsa i nie odwracając ode mnie wzroku, woła swoich podwładnych. Przebija mi tymi oczami. Hipnotyzuje spojrzeniem.
-Zabrać ich do mnie do domu. Gregor pomóż mi ją przenieść do lecznicy. Resztę rozproszyć. Szybko!- potężny mężczyzna, którego wezwała obca kobieta, wysuwa się z rzędu strażników blokujących tłum. Ma na głowie kask, który zakrywa prawie w całości jego twarz. Dostrzegam po dłoniach, że jest czarnoskóry. Budzi we mnie lęk. Tak ogromny, muskularny. Czy to jeszcze człowiek? Wolałabym walczyć ze stadem mutów niż z nim. W takim zamieszaniu miałam prawo go nie dostrzec. Moi przyjaciele zostają oswobodzeni i wepchnięci między żywy tłum. Tymczasem ktoś mnie podnosi. Nie mogę przestać patrzeć na tą kobietę. Skąd mogła znać imię mojej matki? Kim ona w takim razie jest? Wygląda prawie jak... ona. Zostaje wprowadzona w tłum. Zaczynam się szarpać, bez rezultatów. Lenvie jest prowadzona w całkiem przeciwnym kierunku. Niepokoje się. Robi mi się gorąco. Jest za głośno. Gdzie ja trafiłam? Wszyscy przyglądają się mi z przerażeniem. Krzyki paniki ustają. Otoczenie śmiga mi przed oczami, jakbym leciała odrzutowcem. Zamykam oczy. Gdzie jestem?
***
Tłum podążał za nami, aż do końca. Gdy tylko się rozrzedził, dostrzegłam swoich kompanów, co nieco uspokoiło moje wariujące zmysły. Chyba zaraz się wywrócę. Zostaje wprowadzona do ogromnego domu. Część strażników pozostaje na zewnątrz by pilnować drzwi, reszta wchodzi za nami do środka i powoli rozprasza się po rezydencji. Stoimy przerażeni na środku ogromnego holu. Spoglądam na swoje szczęśliwe buty. Są całe we krwi Len. Na białym, marmurowym podłożu pozostawiłam odciski koloru szkarłatnego. Marmurowe podłogi. Tylko niezwykli szczęściarze, bądź bogacze mogą takie mieć. Ściany jej domu są pomalowane na beżowy kolor. Zdarte, zabrudzone, zniszczone miejsca są starannie zakryte kwiatkami, podniszczonymi regałami. Nie ma tu za wiele mebli. Podwójne, również marmurowe schody, przykuwają moją uwagę. Między nimi, a przed nami znajduję się niewielka kremowa sofa. Po naszej lewej, jak i po prawej widoczne są ogromne łuki, całe wykonane z czekoladowego drewna. Prowadzą do innych pomieszczeń. Wystrój jest bardzo elegancki, bogaty i luksusowy jak na te czasy. Dom wydaję się być jak nie z tej epoki, choć widać, że to tylko złudzenie. Wystarczy się przyglądać bliżej. Pęknięcia na podłodze, zdrapane ściany, podłamane meble, wybrakowane balustrady. Wszyscy milczą. W sali nagle rozbrzmiewa żeński pisk.
-O matko...- wszyscy na raz odwracamy wzrok w kierunku źródła dźwięku. W przejściu, na nasze lewo, stoi niewielka dziewczyna. W rękach trzyma zielony dzbanek. Jej brązowe włosy są przeplecione miodowymi pasemkami. Oliwkowa karnacja odróżnia ją od większości dotychczas spotkanych przeze mnie osób. Szatynka jest niewysoka i bardzo szczupła. Ma na sobie biały podkoszulek, ciemne zdarte spodnie na gumce, widocznie za duże, i trepowate buty. Ma maksymalnie szesnaście lat.
-em..? Wy..? Anya, t-tak?- dziewczyna jąka się i przygląda nam wszystkim ze zdezorientowaniem. My również nie wiemy, co mamy zrobić. Co powiedzieć?
-Ty krwawisz!-znów piska poddenerwowana na widok Logana. Bacznie przyglądam się rannemu chłopakowi, który krzywi się na wysokość tonu obcej.
-Nie chcę się chwalić...- zaczyna Ben i wychyla swoją głowę z tłumu, jaki stworzyliśmy.- Ja też troszkę krwawię.- mówi i wskazuje na swoje ramię. Dziewczyna robi się cała czerwona.
-Wody..- mówi Holden i podchodzi chwiejnie w stronę szatynki, całkiem osłupiałej. Ta zamiera i przygląda się mu jakby zaraz miała zginąć. Chłopak wyrywa jej dzbanek i zaczyna z niego pić. Nastolatka zupełnie przerażona nie wie, co ma zrobić.
-Przesuńcie się!- krzyczy nagle ktoś za nami. Do pokoju wpada kobieta z wcześniej. Otwiera ogromne kasztanowe drzwi i pozwala wejść czarnoskóremu. Niesie on Len.- Ostrożnie Greg, do mojego saloniku.- Mężczyzna kiwa tylko głową, nic nie odpowiadając i rusza prawym łukiem przed siebie.
-A..Anya..?- dziewczyna z dzbankiem próbuje zadać pytanie zielonookiej kobiecie. Próba niestety kończy się fiaskiem.
-Nie chcieli nas wpuścić do lecznicy. Caty, wyjaśnię potem. Pomóż mi teraz.
-Co z nią?- głos Holdena wskazuje nadmierne zainteresowanie i nuty strachu o stan naszej wspólnej przyjaciółki. Blondyn niezgrabnie oddaje dzbanek przerażonej Caty, która delikatnie próbuję go zabrać. Moc z jaką chłopak go jej podaje sprawia jednak, że ta się chwieje.
-Ma zacięcia na rękach po bimaku. Zakładam, że przybywacie z bardzo daleka.- odpowiada bez chwili pauzy obca. Anya?
-Po czym?- pyta Ben i robi krok w przód krzywiąc się z bólu.
-Catalina, zajmij się tymi z ranami postrzałowymi i ciętymi. Zawołaj Biance do reszty. Ja biorę tę brunetkę.- Anya kończąc wydawanie polecań, zastyga i spogląda na mnie smutno.- Macie szczęście.- Wszyscy przyglądamy się jej twarzy z uwagą. Ona jednak patrzy nieustannie w moje oczy.
-Jutro rano dziewczyna byłaby martwa.- Zaciskam mocno oczy. Nie chce sobie wyobrażać, co by się stało, gdybyśmy nie znaleźli tej osady. Strach ustępuje miejsca uldze. Czym jest bimak? Czy zacięcia na rękach mają z tym coś wspólnego? Przypominam sobie teraz. Po walce z mutem niedźwiedzia w Hesperus, ten gaj. Mówiła Coltonowi o zacięciach na rękach. Skąd mogliśmy wiedzieć, że to będzie takie poważne? Logan i Ben zostrzeli postrzeleni. Nikt się tym zbytnio nie przejął. Nawet oni sami. Zacięcia na rękach nie były brane w ogóle pod uwagę. Jednak w życiu trzeba patrzeć na wszystko. Nieważne jak małe by to nie było. Kobieta spuszcza wzrok i rusza w ślad za Len i Gregorem. W pomieszczeniu zapada cisza. Patrzę jak znika za ścianą. Czuję smutek. Do czego to wszystko prowadzi? Wydarzenia ostatnich kilku godzin są bardzo wyczerpujące. Otępiają mnie.
-Bianca!- stłumiony głos Caty brzęczy w moich uszach.
-Czego?- dokłada się do niego kolejny.
-Zejdź proszę. Mam dla ciebie robotę.- głosy milkną. Słyszę coraz cichsze tupanie nóg, które najpierw powoli, a po chwili coraz szybciej zbiegają po schodach. W moich uszach narasta pisk. Po mojej głowie błądzą obrazy.
-Zajmij się tym panem, ja opatrzę tego okej?- gdzieś daleko za mną słyszę ich głosy, ale nie skupiam się na znaczeniu słów. Nie patrzę na nie. Patrzę w ścianę. Beżową, zdartą, brudną.
-Czy ktoś z was jest jeszcze ranny?- Do czego to wszystko prowadzi? Gdzie jest Maisha? Kim jest ta kobieta? To wszystko było złym pomysłem, zachcianką, mżonką.
- Chodźcie za mną do salonu, odpoczniecie tam. Zaraz wam przyniosę wodę i coś do jedzenia.- Ich głosy są dla mnie jak liny, które mocno trzymają moją świadomość, by ta nie odleciała. Bym ja nie odleciała. Są jednak tylko linami.
-Tędy.- Znowu kroki. Nie zgrywają się z tym, o czym myślę. Rozpraszają mnie. Widzę, jak jakiś cień mnie mija. Cień tej dziewczyny. Cataliny. Jej przerażone oczy, blada twarz i znów nic. Za nią podąża kilka kolejnych, smutnych spojrzeń, bladych lic. Widzę, że są, że idą. Nie analizuje tego jednak. Po prostu wiem, że ktoś mnie mija. Rozglądam się wkoło. Pomieszczenie staje się puste. Ruszam w kierunku sofy przede mną. Czuję się otępiała. Cicho i delikatnie się na niej kładę. Jest miękka. Pod naciskiem mojego ciała zapada się lekko i robi coraz cieplejsza. Jest tak dobrze. Nikt na mnie nie zwrócił uwagi. Ze zmęczenia, rozproszenia, a może nikogo nie obchodziłam. I dobrze. Czuję się winna, że zawsze dla mnie wszyscy stają na głowie. Ta sytuacja przygniata mnie. Miażdży. Co teraz będzie? Tak jest dobrze. Usypiam.
Do następnego ;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top