16
Dzień mija, a my dalej idziemy i idziemy. Czerwonym ścianom, skalnych wzniesień, nie ma końca. Otoczenie jest takie samo, niezmiennie. Nie ma tu praktycznie w ogóle roślin. No chyba, że wliczamy jakieś pojedyncze źdźbła trawy. Zwierząt również brak. Jestem głodna. Chcę mi się pić... Batoniki, które znaleźliśmy w autach nie były za świeże, ani za pożywne. Lepsze to niż nic . Resztki naszego prowiantu zjada Len. To pozwala jej się uwolnić od męczącego kaszlu. Przepycha wszystko. Nie mamy już w ogóle nic. Bez jedzenia wytrzymam do czasu kolejnego polowania, lub postoju w mieście. Bez wody... może być gorzej. Wydaje się, że jesteśmy w labiryncie. Mijamy, po raz kolejny, tę samą ścianę, ten sam zakręt. Ben jednak twierdzi, że doskonale wie, jak stąd wyjść. To miejsce to świetna pułapka. Trudno się stąd wydostać. Ciekawe, co czai się w pobocznych ścieżkach przesmyku... Patrzę w górę i sapie ciężko. Słońce dawno nas wyprzedziło, ale jeszcze nie mogę powiedzieć, że to zachód. Jego żar zmalał, ale nieznacznie. Oprócz głosu rozgadanej Aspen, wszędzie panuje cisza. Dziewczyna zadaje mnóstwo pytań (retorycznych), opowiada historie, które według niej są ciekawe i warte opowiedzenia. Wkurza mnie, jak zawsze, ale nie odzywam się ani słowem. W miejscu takim, jak to, cisza tylko potęguje nastrój grozy i strach. Jesteśmy blisko końca. Ben specjalnie wybrał kilka znanych mu skrótów, by wyjść z tego przesmyku przed zachodem słońca. PO zachodzie... może być już o wiele trudniej. Kwestia skąd on zna wszystkie przejścia, słabe punkty naszych przeciwników, drogi i pułapki, to temat na inny dzień. Potrafi określić kto czego się boi, potrafi być ciągle liderem, choć niektórzy kwestionują jego decyzje. Robią to coraz częściej, a on dalej trzyma się swojego tronu, jakby był z nim sklejony. Jest starszy, bardziej doświadczony, faktycznie. To i tak nie zmienia tego, że jego wiedza wychodzi mocno poza granice normy. Skąd wiedział, że mut niedźwiedzia w Hesperus będzie bał się wody? Gdzie ciągle widzi ślady Maishy? Skąd tak dobrze zna ten przesmyk? To wszystko mnie zastanawia. Nie mam na to żadnego, logicznego wyjaśnienia. Spotkał się z czymś takim w przeszłości? Kiedy? Jest z nami od początku końca świata. Gdzie zdobył taką wiedzę? Połknął mapę z encyklopedią? Czy powinnam się nad tym zastanawiać? To w końcu Ben. Ufam mu. Jak wie... to dobrze, że wie. Lepiej dla mnie.
-Ciekawa jestem, co to były za statki..- naglę rzuca Aspen. Odwracam głowę w stronę blondynki, ale ta nie patrzy na mnie. Nie patrzy na nikogo. Obraca czerwony kamyk w rękach.- ... no bo dawno nie było widać ich na niebie. Żadnych zwiadowców, ani nic. Jakby sobie odlecieli. Tak już było pamiętacie?- Cisza.- ... A tu nagle BUM! Dają pełną parą. Nic, nic i w końcu takie kolosy! I to dwa. Dziwne. Myślicie, że gdzie lecą? Po co?
-Nie wiem, Aspen i mnie to nie interesuje...- mówi po chwili znudzony Holden. Dziewczyna podnosi głowę i patrzy w stronę blondyna z oburzeniem. Ten całą drogę niesie półprzytomną Len. Podziwiam, że mu jeszcze ręce nie wysiadły. Brunetka waży więcej, niż wygląda.
-A powinno. Mogą właśnie teraz przeprowadzać inwazje, a my o tym nawet nie wiemy, bo szukamy jej siostry.- Teraz to ja jestem oburzona. Musi jak zawsze na kogoś zrzucić winę?
-Lepiej tak.- mówi cicho Colton.- Wolisz brać udział w inwazji kosmitów, czy szukać siostry Mavis?- Świetne pytanie. Posyłam szczery uśmiech w stronę chłopaka. Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, a w tej chwili jesteśmy obydwoje przeciwko Aspen.
-Wolałabym brać udział w inwazji kosmitów.- syczy po chwili blondynka.
-Może będziesz mieć okazje..- mówię i uśmiecham się wrednie do dziewczyny, na co ta przyjmuje pozycje bojową.
-Daleko jeszcze?- pyta zmieniając temat.
-Nie, do wyjścia z przesmyku, nie. Kilka ostatnich prostych.- odpowiada jej Ben, który ignoruje nas wszystkich. Kolejna intrygująca mnie w nim rzecz. Wszyscy dokuczają teraz jego rodzonej córce, biologicznemu dziecku, ostatniemu członkowi rodziny, a on nie jest tym w ogóle zainteresowany. Tak nie powinno chyba być.
-Może kosmici przybyli po Serum?- mówi po chwili Jack. Mój wzrok zatrzymuje się na Benie, wypatruje w nim odpowiedzi na to pytanie. Mężczyzna wydaje się dziwnie spięty.
-Po co im jakiś soczek aktualizujący mózg, skoro w 2 lata potrafili zniszczyć całą ludzkość?- mówi po chwili znudzony Logan. Faktycznie, ma racje. Ludzkie wynalazki dla nich, to tak jak dla nas łuki i miecze- przeżytki.
-No niby tak, ale przybyli dokładnie w momencie, kiedy te produkty miały zostały wprowadzone w obieg. Moim zdaniem ich przybycie tu miało jakiś cel, a skoro są na tak zaawansowanym technologicznie poziomie, to po co im ziemia?- wzdycham. Nie potrafię tego wszystkiego pojąć. Czuje się zmęczona tymi rozmysłami. Po co im ziemia skoro ich wiedza, umiejętności i zasoby są potężniejsze? Nasz świat, dla nich, to zwykła kupka prochu, który jest ciągle rozwiewany przez mocniejsze podmuchy wiatru. Umieramy, a w zasadzie teraz przeszliśmy do fazy rozkładu, bo umarliśmy już dawno.
-Może przylecieli do nas z odległej galaktyki i tak naprawdę nie wiesz, kiedy wybyli ze swojej ojczystej planety.- dopowiada Holden. Moja głowa już boli od tego. Chce się wtrącić i zmienić temat, na coś mniej depresyjnego. Takie rozmysły ciągle zaznaczają, że wszystko, co mieliśmy, dawno stało się tylko wspomnieniem.
-O ile taką mają.-szepcze Logan.
-Tym bardziej. Im dłużej do nas lecieli, tym ludzkość była młodsza. Więc znowu, po co im ziemia?
-Może nie chodzi o ziemie, tylko o fakt posiadania czegoś.- zaczynam, a spojrzenia moich towarzyszy, jedno po drugim, skupiają się na mnie. Widzę po nich, że nie do końca rozumieją moją myśl.- W końcu, jak ktoś ma mieć lepiej niż ty, to czy nie chce się mu przeszkodzić, żeby dalej być na szczycie? - kończę. Biorąc za główny powód serum, ten wniosek jest całkiem sensowny. Przecież im może ten wynalazek nie byłby do niczego potrzebny, ale nam tak. Może byli dominującą rasą, a serum mogło im zagrozić.
-Wystarczy.- przerywa Ben.- Zamiast prowadzić debatę młodych filozofów, skupcie się na trasie. Muty mogą być wszędzie. Przez wasze paplanie nie mogę skupić się na drodze. Chcecie się zgubić?- pyta wyraźnie zirytowany. Nie odwraca się do nas. Parzymy na jego rozłożyste plecy. Widzę zmianę. Ben nie zachowuje się tak, jak zwykł się zachowywać. Jest poddenerwowany. Może to wina tej wyprawy i moich kaprysów? Zwalniam kroku i zaczynam uważniej obserwować otoczenie. Nie widzę tu żadnego zagrożenia, a chwila samotności dobrze mi zrobi. Teraz jest inaczej. Teraz idziemy ciągle zbitą grupą. Nie ma luźnych polowań, które były dla mnie codziennością. Nie ma indywidualnych chwil. Brakuje mi ich. Dochodzi do mnie, że faktycznie jestem niezwykle kapryśna. To wina hormonów. Ben mówił, że ten przesmyk to istne gniazdo mutów. Jak do tej pory jedyne, co tu znaleźliśmy, to kilka jaszczurek i jakieś robactwo. Powoli wszyscy mnie wymijają. Najpierw Aspen, która idąc za swym ojcem ponownie rozpoczyna serie monologów, potem Holden, który dalej uparcie niesie śpiącą Len. Jack i Logan są tuż za nimi. Ten drugi wymijając mnie posyła mi szybko zaszyfrowane, niezrozumiałe spojrzenie. Jego lazurowe oczy sprawiają, że nie mogę tak po prostu odwrócić głowy. To on robi to pierwszy. W końcu spokój i cisza. Sapię cicho i przymykam oczy.
-Rozkoszujesz się naturą?- słyszę nagle za uchem. Koniec mojego relaksu. Spoglądam w kierunku źródła dźwięku. Moim oczom ukazuje się twarz Coltona. Jest lekko pochylony w moją stronę. Przygląda się mi z zainteresowaniem. Samoczynnie się uśmiecham, choć chcę zgrywać twardą i niewzruszoną. To po prostu jego gęba- rozśmiesza mnie.
-Masz szczęście. Gdyby nie to, że rozpoznaje twój głupkowaty głos, już odstrzeliłabym ci głowę.- zaczynam poprawiać włosy, zasłaniać się nimi. Rozglądam się na wszystkie strony omijając tylko jego twarz. Tracę nad sobą kontrole i robię dziwne miny, które zawstydzają mnie jeszcze bardziej.
-Trzeba korzystać z chwili. Tutaj przyznam ci rację. Miejsce odbiera dech w piersiach.-uśmiecham się na ten sarkazm, co najwidoczniej tylko nakręca bruneta.- Proszę państwa! Na nasze prawo znajdują się skały, na nasze lewo znajdują się kolejne skały i uwaga, bo to będzie najbardziej niezwykłe: przed nami, wprost nie do uwierzenia, przed nami jest jeszcze więcej skał! Czy to nie jest aby niezwykłe? - nie mogę się powstrzymać od chichotu. Chłopak podczas całej swojej przemowy robi głupie miny, co doprowadza mnie do jeszcze większego rozbawienia.
-Cicho tam!- słyszę niezadowolone głosy Aspen i Bena. W końcu powoli się uspokajam. Patrzę na uśmiechniętą twarz chłopaka, który udaje speszonego uwagą naszych liderów.
-Opowiedz mi coś o sobie.- rzuca po chwili. Dość bezpośrednio.
-Co?
-No cokolwiek, chciałbym cię lepiej poznać.- mówi i uśmiecha się ciepło.
-Jeszcze poznasz.- spuszczam wzrok i uśmiecham się niewinnie. To nie tak, że udaje teraz niedostępną i tajemniczą. Nie umiem nawet udawać. Ja nie wie, co mogłabym mu powiedzieć.
-No dawaj.- chłopak nie odpuszcza i teraz ustawia się przede mną. Idzie tyłem, a ja przewiduje, że zaraz potknie się i upadnie.- Jak nie powiesz, to cię nie przepuszczę.- Zatrzymuję się i spoglądam na niego radośnie, udając znudzenie.
-Co chcesz wiedzieć?- odpuszczam w końcu nie chcąc, by ktoś na nas zwrócił uwagę. Colton błyskawicznie się uśmiecha i przesuwa zajmując ponownie miejsce obok mnie.
-Cokolwiek. Coś o twojej rodzinie?
-Serio?- parskam.- Nie masz taktu.- udaję obrażoną. Nie jest to złe pytanie, ale w jakiś sposób czuje się dziwnie urażona.
-Masz kogoś więcej oprócz Maishy, z rodzeństwa?- przestaję się uśmiechać. Wiem, że nie muszę mu niczego mówić, ale chcę. To będzie krok zbliżający, integrujący nas. A skoro, ten tu, zostaje z nami w grupie, to chyba warto się zintegrować.
-Miałam.- sapię głęboko.- Brata.
-Jak miał na imię?- pyta nieco poważniej Colton.
-Max.
-Młodszy?
-Starszy. Miałby teraz 24 lata.- wzdycham na wspomnienia o bracie. Być może, gdyby to wszystko się nie wydarzyło, Max dzisiaj oznajmiłby rodzicom, że będą dziadkami, a ja ciotką. Tak, to byłoby dzisiaj.
-Rozumiem.- Cole pochmurnieje, jakby faktycznie czuł moją rzeczywistą tęsknotę za Max'em, mamą, tatą i Mai. Czuje się lepiej.- Jak zginął?- w tej chwili przed moimi oczami pojawia się obraz tamtego dnia, tamtego momentu. Leżę w błocie i własnej krwi, ze skręconą kostką. Nic nie mogę zrobić. Mam tylko 7 lat. Słyszę jego krzyk, ale nie widzę jak umiera. Przebiega mnie dreszcz.
-Muty.- szepczę po chwili.- Rozszarpały go w lesie...- zapada ponowna cisza.
-Przykro mi...
-Mnie też.- spuszczam wzrok. Integracja przebiegła względnie dobrze. Wydaje mi się, że chłopak naprawdę mnie słucha i rozumie.
-A rodzice?- przez chwilę nic nie odpowiadam. Myślę, co powiedzieć.
-Też zabiły ich muty...
-Nie pytam jak zginęli.- przerywa mi chłopak.- Pytam kim byli?- przyglądam się twarzy bruneta, z zaciekawieniem. Nie uśmiecha się tylko wyczekuje odpowiedzi. Jakby prowadził śledztwo.
-Tata pracował na policji.. chyba. Tak mi się wydaję.- uśmiecham się sama do siebie przypominając sobie momenty, jak mama zabierała mnie na komisariat. Jak wszyscy współpracownicy taty dawali mi słodycze, przytulali mnie, byli dla mnie tacy mili. Śmiali się, kiedy robiłam coś głupiego, kiedy dawali mi broń, a ja udawałam, że z niej strzelam. Kto by pomyślał, że kiedyś naprawdę będę z niej strzelać?
-A mama?
-Pracowała w laboratorium.
-Serio?- pyta chłopak wyraźnie zaintrygowany moją odpowiedzią. W zasadzie ta jest faktycznie na tyle nietypowa, że rozumiem jego pobudzenie. Zaczynam się nieśmiało śmiać.
-Poważnie.
-Twoja mama była naukowcem?
-Pamiętam, że pracowała w laboratorium. Nie wiem, jakie stanowisko obejmowała.- odpowiadam niepewnie, delikatnie zaskoczona poziomem podekscytowania Coltona.
-Nie wiesz na jakim stanowisku pracowała?- w jego głosie słyszę nuty niedowierzania.
-Nie bardzo. Słabo pamiętam tamten okres czasu. Kojarzę tylko jej gabinet, bo tam zwykle spędzałam czas. Wiem, że do niej, do pracy, nie było wolnego wstępu. Zawsze oddziały na jakich pracowała były zamknięte, pod specjalną ochroną. Częściej bywałam na komisariacie z tatą.- widzę po minie chłopaka, że jest wyraźnie zawiedziony moją odpowiedzią. Co go tak zafascynowało w tym, że moja mama mogła być naukowcem?
-Nie zastanawiałaś się nigdy, czy wynalazcą Serum nie jest twoja matka?- pyta w końcu.
-Jakoś nie rozmyślam nad tym. Dlaczego miałabym?- mówię nerwowo się uśmiechając.
-No jak dlaczego? Ktoś to musiał wynaleźć, tak? A kto inny jak nie naukowcy? Mówisz sama, że oddziały, na których pracowała twoja mama, były zamknięte.
-Tak, jak to bywa w większości baz naukowych. Sądzisz, że moja mama wynalazła to przekleństwo? Mogła pracować nad zmutowaną owcą, to też byłby tajny projekt.- zaczynam się cicho śmiać.
-Ciągle się śmiejesz.- mówi chłopak uśmiechając się czarująco.
-Bo gadasz głupoty.- odwzajemniam gest i wpatruje się w brązowe oczy bruneta. Zaczynam czuć, jak po moim ciele biegnie dreszcz. Oni wszyscy naprawdę mają coś w tych oczach, coś niezwykłego. Otrząsam się.-Gdyby to ona była twórcą tego chorego świństwa, to byliśmy sławni i nie mieszkaliśmy na obrzeżach miasta, tylko w drogim apartamencie. Teraz byłabym najbardziej znienawidzoną osobą na ziemi, gdyby moja matka za tym wszystkim stała.
-To się działo dziesięć lat temu, Mavis. Ludzie nie będą pamiętać twarzy siedmioletniego dziecka. - milknie na chwilę i dodaje pochmurniejszym, bardziej zawiedzionym tonem.- Zresztą oni nawet już dzisiaj nie pamiętają, co zapoczątkowało tę tragedię. Wszyscy żyją, bo boją się śmierci, ale podświadomie czekają na nią.- cisza. On już nic nie mówi, a ja czuje się mocno poruszona jego opinią, na temat naszej rzeczywistości. Jest niezwykle inteligentny i taki... smutny?- A twoja rodzina?- pytam wreszcie uśmiechając się radośnie. Ten jednak nie odpowiada mi tym samym. Co więcej, on wygląda na jeszcze mocniej podbitego, niż sekundę temu. Robi mi się głupio.
-Nie mam rodziny.- rzuca krótko, spuszcza wzrok, zapada cisza. Chyba poznałam słaby punkt Coltona. Ja się przed nim otworzyłam. On mnie zbył. Jak mamy nawiązać bliższy kontakt? Zapewne jestem teraz czerwona, jak pomidor. Chłopak mnie brutalnie zgasił. Niespodziewanie się zatrzymujemy. Nie wiem, o co chodzi. Przed nami nie znajduje się nic. Droga do tej pory była bardzo spokojna. Czyżby to się miało zmienić? Na wszelki wypadek nie robię zbędnego hałasu i nie zadaje pytań.
-Co jest?- pyta cicho Aspen. Ruszam w kierunku prowadzącego Bena.
-Cii...- mężczyzna ucisza ją i podnosi rękę, tym samym dając mi do zrozumienia, że mam stać gdzie stałam. Rozglądam się po skalistych ścianach, ale nie widzę tam niczego, co mogłoby sprawić, że powinnam być czujna. Przyglądam się wyżłobionym, skalnym''balkonom'', które mogłyby stanowić kryjówki dla innych koczowników. Żłobienia nie są wysoko, więc łatwo się tam wspiąć i łatwo stamtąd zejść. Idealne miejsce, by się na kogoś zaczaić, bądź schować przed mutami. Cisza...
-Be..- zaczynam, ale nie kończę. Błogi spokój przerywa syk powietrza i huk wystrzału. W mgnieniu oka, Ben chwyta się za ramię i przykuca lekko. Szybko do niego doskakuję i sprawdzam, co się stało. Mężczyzna odciąga dłoń od ramienia, a na jego śródręczu maluje się czerwona plama krwi. Koczownicy. Patrzę w górę niespokojnie i czekam na kolejny strzał. Nie było ostrzeżenia.
-Stać!- słyszę po chwili żeński głos. Rozglądam się po skalnych półkach, ale dalej nie widzę nikogo, choć już wiem, że ktoś tu jest. Zbijamy się w ciasną grupkę, czekając na to, co nastąpi. Stoimy na dokładnym skrzyżowaniu czterech ciasnych korytarzy przesmyku. Po prawej i po lewej jest pusto, cicho. Za nami również nic się nie dzieje. Przed nami... widzę. Z jednej z półek skalistej ściany wychyla się nagle niska, czarnowłosa postać. Kobieta. Zaraz za nią podnosi się reszta. Głównie mężczyźni. Wszyscy są gotowi do ataku. Wszyscy są uzbrojeni. Pistolety, karabiny, noże, a nawet siekiery. Obiegam ich sylwetki wzrokiem. Badam sytuacje, analizuje wszystkie scenariusze. Jeden za drugim podnoszą się ze swoich kryjówek i patrzą na nas z góry. Bawią się swoją bronią, chwalą nią. Zapada grobowa cisza i zdaję się, że żadna ze stron nie ma zamiaru jej przerwać. Brunetka przygląda się mi dokładnie, a ja mam wrażenie, że gdzieś ją już widziałam. W końcu wyskakuje ze swojej kryjówki i ląduje na równi ze mną. Cicho, jak kot. Zbliża się powoli. W ślad za nią rusza reszta grupy. Ben podnosi się do pionu, dalej trzymając za ranę. Patrzę na niego z troską w oczach, ale daje mi do zrozumienia, że jest dobrze. Kula się tylko otarła.
-Ty..- szepcze brunetka, a ja zaczynam dostrzegać kim jest.
-Vess...?- ona żyje? To ta dziewczyna? Ten niedobitek?
-To ta...- mówi cicho Holden i pozwala na chwilkę rozprostować nogi chorej Len.
-Weszliście na nasz teren.- warczy jeden z mężczyzn stojących za brunetką. Jest najwyższy z całej grupy. Ma ciemne włosy i wygląda na blisko dwadzieścia pięć lat. Zaczynam szybko liczyć, ilu ich wszystkich jest. Większość wygląda na około trzydzieści lat. Jest ich dziesięciu i cztery kobiety. To duża grupa. Po za tym patrząc wiekiem są zapewne doświadczeni, a fakt że mieszkają w takim miejscu, tylko to potwierdza. Tu nie mamy szans. Absolutnie żadnych szans.
-Nie wiedzieliśmy..- zaczyna potulnie Ben.
-Oczywiście.- przerywa mu ostro mężczyzna.
-Noah...- wtrąca się brunetka i zbliża do wyraźnie wściekłego chłopaka.
-Vess, to oni, prawda?- pyta i pokazuje na nas siekierą. Dziewczyna tylko kiwa głową. Jej twarz, nie zdradza w najmniejszym stopniu, jakie ma do nas podejście.
-Oni.
-Świetnie, miejmy to z głowy...- mówi i robi krok w przód, na co ja i reszta mojej grupy się cofamy. Chwytam za pistolet.
-Czekaj..!
-Na co?- pyta patrząc w oczy, niedużej dziewczynki. -Zabiliście naszych!- krzyczy do nas chłopak, zwany Noah. W jego głosie słychać żal i gniew. - Teraz niosą tutaj przynętę dla mutów!- mówi wskazując na obsmarowaną krwią Len i rannego Logana.- Nie dość, że utrudniacie nam przetrwanie zabijając naszych, to jeszcze próbujecie zwabić do nas te bestie?!- ton jego głosu z każdą chwilą staje się wyższy i bardziej gniewny.
-Niczego od was nie chcemy!- krzyczy Aspen stanowczo.
-Oczywiście, że niczego od nas nie chcecie!- mówi chłopak jeszcze donośniej, a jego głos niesie się echem po wszystkich korytarzach. Dostrzegam, jak nieduże kamyczki na moje lewo delikatnie zaczynają drgać.- Jak śmielibyście czegoś chcieć?
-Ciszej, Noah...- do bruneta zwraca się jakiś inny, ciemnowłosy chłopak, stojący na tyle.
-Nie chcemy kłopotów. Dajcie nam po prostu przejść.- mówi, coraz mniej pewna siebie, Aspen.
-Potrzebujemy zapasów.. Wybiliście nam najlepszą część grupy. Dajcie, co macie. Wtedy będziemy rozmawiać dalej.- dopowiada stojąca, nieco z tyłu, kobieta. Jest wysoką blondynką. Wyraźnie pewną siebie. Trzyma dwa błyszczące noże.
-Damy wam, co mamy.- krzyczy Aspen, ku dezaprobacie reszty.- W zamian za bezkonfliktowe przejście.- wśród mężczyzn rozlega się szum, albo śmiech. Nie potrafię stwierdzić.
-To dawać. Bez żadnych sztuczek.
-Mavis..- spoglądam w stronę blondynki.- Plecak?- mówi i patrzy na mnie lekko zniecierpliwiona. Niechętnie robię kilka kroków w przód i powoli ściągam bagaż z pleców. Spoglądam, to na Aspen, to na miny oddalonych kilka metrów mężczyzn.
-Czekaj, Vess...- zatrzymuję się i zwracam do brunetki.- Dogadajmy się.
-Właśnie to robimy..- wtrąca Noah.
-Potrzebujemy tego. Inaczej nie dotrzemy do celu.- ignoruje bruneta.- Jeżeli uda mi się zdobyć to, co chce, obiecuję że wrócę tu i dam wam, co będziecie chcieli, okej?- patrzę błagalnie na dziewczynę, która jest wyraźnie zmieszana. Wśród przeciwnej grupy rozlega się parszywy śmiech, a ja czuję zażenowanie.
-Dziewczynko...- zaczyna jakiś blondyn, na którego patrzę wściekle.- Ile masz lat? Myślisz, że się zgodzimy na to? Że sobie coś powiesz, a my uśmiechniemy się i przepuścimy cię, w oczekiwaniu, że wrócisz ze skrzyniami skarbów, specjalnie dla nas?- mówi, na co reszta grupy się śmieje.- Obudź się. Chyba najwyższy czas, księżniczko...- czuję, jak cała krew napływa mi do głowy. Robi mi się gorąco. Moja ręka wędruje w stronę paska. Odstrzelę mu łeb. Ktoś chwyta mnie za nadgarstek. Spoglądam na twarz mężczyzny stojącego nade mną.
-Uspokój się..- mówi cicho Ben. Dalej mocno ściska swoje ranne ramię.
-Mam pomysł!- mówi w końcu Vestia. Patrzę na nią z nadzieją, że faktycznie mnie posłucha i przekona grupę.- Masz swój plecak, prawda?- pyta, a ja momentalnie sprawdzam, czy moja własność, aby na pewno dalej jest na swoim miejscu. Kiedy się upewniam kiwam twierdząco głową. -Darowałaś mi życie, więc..
-Vestia?- przerywa jej mocno zdumiony mężczyzna.- Oni zabili Deana. Twojego brata. Pamiętasz? Co ty wyprawiasz?
-Daj mi skończyć!- syczy dziewczyna. Wydawała się taka delikatna, a teraz? Jakby była inną osobą. Złą osobą.- Darowałaś mi życie. Więc ja tobie też daruje.- mówi i uśmiecha się niewinnie.
-Nie wydajesz tu rozkazów! Dean..- mówi wściekle jakaś dziewczyna z tyłu.
-Dean nie żyje. Jako jego siostra biorę to na siebie.- patrzę zniecierpliwiona na finał naszej rozmowy.
-Jesteś wolna.- kończy.
-Dziękuje!- mówię i zaczynam samoczynnie się uśmiechać. Patrzę radośnie na twarze moich towarzyszy, którzy są w takim samym szoku, jak ja. Jedynie Aspen, której propozycja została stłumiona, przez mój o wiele lepszy pomysł, piorunuje mnie nienawistnie spojrzeniem.Poszło szybko i łatwo. Bycie dobrym się opłaca! Gdybym jej nie pomogła, ta grupa by nas dziś wybiła. Czuję się bohaterką.- Dziękuje.
-Biegnij.- rzuca obojętnie.
-Chodźmy!- mówię i macham ręką na znak, by ruszać. Robię krok, gdy nagle...
-Hola, hola!- mówi brunetka. Patrzę na nią pytająco. Co jeszcze?- Powiedziałam, że TY jesteś wolna. Reszta tutaj kończy podróż.- w tej chwili na jej twarzy pojawia się parszywy uśmiech, a wśród jej towarzyszy słyszalna jest fala śmiechu. Odwołuje, to o dobroci.
-Słucham?- zatrzymuję się i nie mogę uwierzyć w to co słyszę.
-Głucha jesteś?- warczy do mnie Noah.- Bierz dupę w troki i spierdzielaj zanim się rozmyślimy!- Stoję w bezruchu, jestem w takim szoku, że sama nie wiem, jak się teraz zachować.
-Zostajesz?- pyta Vess siląc się na słodki ton. Wśród jej grupy rozlega się coraz to głośniejszy śmiech. Męski, donośny śmiech.- Żeby nie było.. dałam ci szansę..- mówi i robi krok w przód trzymając w dłoni pistolet. Moja ręka ląduje na pasku. Zaciska się na broni i nagle, zanim się obejrzę, dziewczyna zostaje powalona. Mrugam odruchowo, bo nie wiem, co właśnie się stało. Wszyscy zamierają. Brunetka krzyczy, piszczy, szarpie się i miota. Coś ją rozrywa. Przez szok nie mogę od razu określić, co to. Jest szybkie, średniej wielkości.
-Muty..- słyszę za plecami cichy głos Aspen. Mut wilka? Szakala? Nieważne. Pso-podobna istota właśnie rozdziera ciało Vess. Jest praktycznie bez sierści, jak większość mutów. Jego ślepia są w zupełności czarne. Ślini się okropnie. Ma długie pazury. Jego barwa jest szarawa, miejscami biała. Nie zwraca, póki co, uwagi na zdumiony tłum. Nikt nie strzela do niego. Wszyscy stoją w osłupieniu. Nagle kolejny stwór rzuca się na jakiegoś chłopaka, który krzyczy w panice i strzela na oślep. Trafia dziewczynę po swojej prawej, która upada na ziemie martwa. Błyskawicznie zostaje zaatakowana przed następnego muta. Biegną z prawego korytarza. Ich część jest na skalnych półkach. Zwabiły ich krzyki? Wystrzały broni? Może krew Len, Logana? A może krew Bena?
-Biegnij!- krzyczy stojący za mną Colton i popycha mnie w stronę lewego korytarza. W ślad za nami rusza cała reszta. Cały obraz, jaki odbieram, zaczyna się ścinać. Nie widzę wyraźnie, a może widzę ZA wyraźnie. Sama nie wiem. Biegnę najszybciej jak potrafię. Korytarz staję się coraz węższy. One zaraz za nami ruszą. Oglądam się za siebie i dostrzegam niską brunetkę. Biegnie za mną i przygląda mi się z przerażeniem w oczach. Ona też nie wie, co się stało. Przybiegły tak nagle i tak cicho. Razem z nią, naszym śladem, ruszyło dwóch mężczyzn. Jasnowłosych. Przeganiają oni dziewczynę. Nie mogę się jej dłużej przyglądać, bo się przewrócę. Momentalnie przyspieszam, kiedy czuję, że i mnie doganiają. Słyszę krzyk tuż za sobą, czuję jak po moich plecach biegnie dreszcz. Przede mną znajduje się Ben i Jack. Również Logan, mimo rannego ramienia stara się ratować własne życie. Wiem, że musi mu być teraz cholernie ciężko biec. Colton, Aspen są tuż obok mnie. To samo ci dwaj jasnowłosi. Oglądam się za siebie i widzę jak Holden stara się biec i nieść Len. Dziewczyna chyba znowu zemdlała. Blondyn zaraz pójdzie w jej ślady. Bardzo się męczy. Nie da rady. W oddali malują się sylwetki bestii. Tamta dziewczyna... najwidoczniej nie była wystarczająco szybka. Dopadły ją. Zajęła je na chwilę, ale ta chwila już się kończy. One znów ruszają w pogoń za nami. Póki co, bawią się w rozrywanie nas na strzępy. Jako posiłek potraktują nas potem. Holden! On nie da rady. Muszę szybko działać. Patrzę na chłopaka biegnącego obok mnie. On również spogląda w moje oczy. Ma piękne oczy. Jest młody, przystojny i najwidoczniej taki naiwny.
-Przepraszam...- szepczę cicho i strzelam mu w głowę. Ciało jasnowłosego bezwładnie opada na ziemie i powoli zostaje w tyle. Nie będzie się przynajmniej męczył. Na ten widok drugi blondyn, biegnący obok mnie, wyraźnie zszokowany, rzuca się w moją stronę. Przewraca mnie na ziemie. Zaczyna mi się kręcić w głowie. Adrenalina pulsuje mi w żyłach, jakby chciała rozsadzić moje ciało na drobne kawałeczki. Chłopak siada na mnie okrakiem i zaczyna mnie dusić. Siłuję się z jego dłońmi, ale nie mam szans. Jest starszy i silniejszy. Podnoszę ostatkiem sił biodra z chęcią zrzucenia go z siebie, ale ten się nie daje. Wszystko dzieje się tak szybko, ale równocześnie tak powoli. Nagle nad nami pojawia się jakiś cień. Blondyn dostaje od kogoś w twarz. Siła z jaką został uderzony powoduje, że zlatuje ze mnie. Patrzę na niego przerażona nie wiedząc, co się dzieje. Pluje krwią i próbuje się podnieść. Nie czułam uderzenia w twarz. On z pewnością poczuł, bo na ziemi znajdują się jego zęby. Ktoś mnie chwyta pod pachami i podnosi. Spoglądam na twarz mojego wybawcy.
-Colton?
-Co jest? Forma ci spadła?- mówi i uśmiecha się do mnie zadziornie.
-Szybciej!- krzyczy stojący przed nami Holden. Jest mocno zdenerwowany. Nie dziwne. Sytuacja jest poważna. Daleko na przedzie biegnie reszta naszej grupy.
-Biegnij!- nakazuje Colton i w tej samej chwili kopie podnoszącego się blondyna w twarz, tak że ten znów upada. Czuję jak jego ręce delikatnie pchają moje plecy. Znów zaczynam biec. Ścigam się z brunetem. Wiem, że tak naprawdę jest szybszy. Nie chce mnie zostawić w tyle. Doganiamy szybko ledwo biegnącego Holdena.
-Daj mi ją!- nakazuje Cole. Blondyn nawet nie protestuje. Przekazuje szybko nieprzytomną dziewczynę i zaczyna biec sam. Jest szybszy niż był. Colton przyspiesza i znajduje się kawałek przed nami. Staram się pomagać Holdenowi, który jest bardzo zmęczony.
-Dawaj! Już niedaleko!
-Jak z tego..- mówi z przerwami, ledwo oddychając.- ...wyjdziemy to skopię ci dupę!- uśmiecham się na jego słowa, ale nie zwalniam. Słyszę je tuż za sobą. Ich piski pełne ekscytacji, ich sapanie, wycie. Zamykam oczy i wbiegam w ostatni ciasny zakręt. Widzę! Koniec przesmyku! To już tu!
-Ostatnia prosta..- sapię cicho, biegnąc najszybciej jak tylko mogę. Nie wiem, co to da. Nie mam bladego pojęcia. Priorytetem jest się stąd wydostać. Nie myślę, co będzie dalej. Czuję ich oddechy przy kostkach, choć mogą być kawałek za mną. Nagle coś przelatuje obok mojego ucha. Szybko i z głośnym świstem. Kula. Słyszę pisk pełen cierpienia. Nie odwracam się. To Ben. Stoi przy samym wyjściu z tego piekielnego miejsca. Strzela do nich.
-Szybciej!- słyszę motywujący krzyk mężczyzny. Jako jedyny stoi do nas przodem. Reszta wybiega na wolną przestrzeń i chyba traci przytomność. Dam radę! Dam radę!! Naglę ziemia przede mną zostaje spowita przez ogromny cień. Dziwny. Nie rozpoznaje jego kształtu. Nie mogę się odwrócić. Nie widzę, co to, ale nie wygląda to dobrze. Ben, który stoi do nas jako jedyny przodem, wydaję się znieruchomieć. Jest przerażony. Wyłączony ze świata żywych. Co to do cholery jest?! Za moimi plecami rozbrzmiewa głośny huk, który sprawia że przestaje słyszeć. Chwytam się za uszy. Podskakuje przerażona, ale biegnę dalej. To samo Holden. Czuję jak ziemia zaczyna się trząść. Jestem tak zdezorientowana. Nie mam bladego pojęcia, co się dzieje za moimi plecami. To jest najgorsze- nie wiedzieć. Cień znika, błyskawicznie. Jakby go nie było, a może nie było? Moje nogi się plątają. Chyba zaraz się wywrócę. Ziemia znów jest oświetlona przez słońce. Coś zaczyna uderzać o moje buty. Wyprzedzać mnie. Kamienie? Kamienie biegną razem ze mną? Dobiegam do końca. Niech się dzieje, co się ma dziać. Nie dam rady biec dalej. Po prostu nie dam rady. Wykonuje skok w przód i upadam na kamienną ziemie ścierając sobie przy tym ręce, znowu. Sapię ciężko. Jestem zapewne cała czerwona. Chwytam za pistolet. To jedyny ruch, na jaki jeszcze mam energię. Czekam, aż coś zacznie szarpać za moją nogę. Czekam na strzały. Nie wiem, jak my stąd uciekniemy. Czuję jak ktoś gwałtownie odwraca mnie na plecy, podnosi i mocno do siebie przytula. Otwieram oczy, ale kiedy to robię doznaję szoku. Widzę przesmyk. Zasypany. Dwie skaliste ściany, nie mam bladego pojęcia w jaki sposób, ale się zapadły. Zapadając się zasypały przejście i te bestie. Tylko kilka z mutów przedostało się tu razem z nami, ale są już martwe- zastrzelone.
-J..jak-k?- pytam przerażona i zdumiona. Nie wiem czy mogę ufać swoim oczom. To nie miało prawa się wydarzyć. Nie miało JAK się wydarzyć. Ktoś odchyla mnie od siebie.-B..ben?- pytam niepewnie. Mój głos drży. Ze zmęczenia, bądź z przerażenia. Całe przejście jest zasypane? Co spowodowało zawalenie się dwóch, kolosalnych ścian tego przesmyku?
-Potem. Odpocznij.- mówi mężczyzna i przyciska mnie do siebie. Ten ojcowski uścisk jest tak kojący. Jest sygnałem dla mojej podświadomości, że już nic mi nie grozi. Uspokajam się powoli. Normuje oddech. Przestaje się trząść.
-Jak ta ściana się zawaliła?- pyta niepewnie Aspen. Jest równie zszokowana jak ja.
-Właśnie?!- wtóruje jej Holden.
-Ben?- pyta Colton odkładając delikatnie półprzytomną Len. Mężczyzna spina się lekko i spuszcza wzrok. Odpowiada jednak błyskawicznie.
-Nie wiem.
-O..b- zaczyna Lenvie.
-Już, już mała. Zaraz dostaniesz wody.- mówi Holden i doskakuje dziewczyny.
-N..- brunetka nie jest w stanie się wysłowić. Jest bardzo źle. Widać, że z czymś walczy. Chce coś powiedzieć, ale nie może. Żeby się nie męczyła Holden zaczyna ją uspokajać, a ta ponownie zapada w sen.
-Odpocznijcie...- mówi Ben. Dalej nie patrzy żadnemu z nas w oczy.- Musimy wyruszyć jeszcze przed zachodem.- Wstaje i rusza gdzieś przed siebie. Przyglądam się mu chwilę. Jest jakiś dziwny, a może po prostu zmęczony? Sama już nie wiem. Ja również nie mam już siły. Nasze wędrówki nigdy nie były takie męczące. Jesteśmy koczownikami, ale na tak trudnym terenie nie byliśmy dawno. To jednak żadne wytłumaczenie. Tamta grupa koczownicza jest tego najlepszym dowodem. Oni w takich warunkach żyli. Z dala od niebezpieczeństw, które dla nas są normalne. Z dala od miast. Spoglądam w stronę przesmyku. Co zawaliło tę ścianę? Co było na tyle silne, szybkie i niezauważalne? Boża wola? Przypadek? Cud? Dlaczego żadne z nas tego nie było w stanie zauważyć? Czy ja jeszcze żyje, czy trafiłam już do innego świata?
Do następnego ;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top