12
Zatrzymujemy się w środku niewielkiego gaju. Siadam pod niewysokim, zieloniutkim drzewem, które przepuszcza delikatne promyki, zachodzącego słońca. Milczę. Słyszę tylko radosne śpiewy ptaków, cichy szmer wiatru i łkanie Lenvie. Otoczenie jest piękne, żywe, jak gdyby nic się nie stało. Jak gdyby natura zapomniała opłakać śmierć Jess. Może właśnie to jest jej pogrzeb? Może nie zasłużyła na smutek, a na radość. Może. Widzę żal i ból w oczach Jack'a. Odbija się w nich zachód słońca. Teraz świecą mocną żółcią. Jak oczy kota. To światło niestety jest światłem odbitym. Po za tym nie mają w sobie nic więcej. Są puste. Tak, jak oczy Logana. Siedzi na trawie, tak soczyście zielonej, patrzy tępo przed siebie. Wygląda, jak odcięty od życia. Chłopak do nikogo nie odezwał się ani słowem. Gdyby nie to, że szukamy Maishy, jego siostra dalej by żyła. To moja wina. Łapie się za głowę. Moja wina. Czy to jest tego warte? Bo jeżeli Maisha jeszcze żyje, to świetnie sobie radzi, a jeżeli sobie nie radzi... to nie żyje. Nie jestem jej potrzebna. Chcę ją mimo wszystko zobaczyć. Jeżeli dalej jest na tym świecie... chce ją zobaczyć. Jestem zmęczona, zszokowana i niepewna. Winna. Blask słonecznych promieni, przedzierających się przez korony niewysokich drzew, przysłania jakiś cień. Podchodzi do mnie Cole.
-Jak się czujesz?- pyta i siada obok mnie. Opieram głowę o drzewo i spoglądam na niego z ukosa. Nie patrzy na mnie. Widzę kark. Ma ręce złożone na kolanach. Jest brudny. Na jego kurtce widoczne są ślady krwi. Czyjej? Jemu też przydałaby się kąpiel. Ma takie duże ręce. Męskie ręce. Całe w bliznach, przecięciach i zadrapaniach. To piękny i zarazem smutny widok.
-Jak widzisz..- mówię i wskazuję wzrokiem kolejno zgromadzonych, którzy rozsiedli się w różnych miejscach gaju, by odpocząć. – Są bardzo ranni?
-Nie.. Lenvie ma pocięte ręce. Mówi, że wpadła na jakąś ostrą trawę w lesie. Pytałem, czy potrzebuje czegoś poza tym, ale mnie wygoniła. Rozumiesz. Reszta jest posiniaczona, lekko zadrapana i... zdezorientowana...
-Straciliśmy jej trop, prawda?- mówię pewna odpowiedzi. W końcu miasto jest rozwalone, a trop prowadził do niego. Wszystkie możliwe ślady zostały tam zasypane, zniszczone, bądź zakryte. Nie mieliśmy nawet czasu się rozglądnąć za drogą, którą mogła uciekać. Być może takiej nie było.. być może ona tam zginęła, a ja nawet nie wiem, które ciało było jej. Po moich plecach biegnie dreszcz. Potrząsam głową odganiając od siebie te okropną myśl.
-I tu cię pocieszę.. twój Ben dalej go gdzieś widzi..- mówi uśmiechając się. Ożywam. Patrzę na mężczyznę, który rozmawia o czymś z Loganem i Holdenem. Nie wierzę.. Więc udała się tą samą drogą, a może uciekała? Oddycham z ulgą.
-Na prawdę? J.. JAK?
-Zostajemy tu na noc.- chłopak zmienia temat. Zaczyna bawić się źdźbłem trawy.
-Czemu zostawili tak wielkiego muta? Po co?- zastanawiam się i patrzę tępo przed siebie. Na co czekał w takim razie? Muty zawsze, po udanej uczcie wyruszają na następną. Nie osiedlają się nigdzie na stałe. Wędrują w poszukiwaniu jedzenia.. chyba, że ci na górze zmienili zasady gry...
-Może on sam napadł na wioskę.- dopowiada Cole..-..a my nie mieliśmy szczęścia.. niby jest pokój, ale dobrze wiemy, jak to wygląda na prawdę...
-Patrz na niego.- mówię i wskazuję na Jacka.- To moja wina.- nie płaczę, nie szlocham. Jestem obojętna, ale boli mnie ten fakt, że przyczyniam się do jego nieszczęścia. Jess była dla niego oczkiem w głowie. Była ostatnią bliską osobą. Pamiątką czasów dzieciństwa. Był jej opiekunem. Zawiódł. Tak, jak Max zawiódł mnie i tak, jak ja zawodzę Mai..
-To nie twoja wina. Była zbyt delikatna. Jej śmierć była tylko kwestią czasu.
-Nie.- zaprzeczam stanowczo. Jego brutalne słowa, to nie prawda. Była złamana przeszłością. Nie daliśmy się jej zregenerować. - Gdyby nie ja, nie szlibyśmy tu. Dziś wszyscy bawilibyśmy się w Chayenne. Ona by była z Jackiem. Ben miał racje. Ta wyprawa nie ma sensu. Niepotrzebnie...
-Dobrze, że stało się tak, a nie inaczej..- przerywa mi chłopak.- Nie poznałbym ciebie, gdyby nie ta wyprawa.- mówi ciepło odwracając głowę w moją stronę. Jego oczy emanują sympatycznie bursztynowym blaskiem. Błyszczą. Uśmiecham się do niego delikatnie, ale szybko speszona chowam głowę wśród pasm długich, blond włosów.- Tak w ogóle.. jestem pełen podziwu..
-Czemu?
-Wróciłaś się po Aspen. Wiem i widzę, że nie przepadacie za sobą, a ty ryzykowałaś swoje życie, żeby uratować jej. Na prawdę... mało ludzi zrobiłoby to, co zrobiłaś ty.- jego pochwała wywołuje ponownie mój uśmiech i zakłopotanie. Spuszczam wzrok i sama zaczynam bawić się trawą.
-Nie znoszę jej zachowań, rywalizujemy od 10 lat, ale jakbym ją wtedy straciła.. To straciłabym część siebie. Godną przeciwniczkę.- mówię i spoglądam chłopakowi w oczy. On również patrzy głęboko w moje. Czuję, że powinnam odwrócić wzrok, ale jestem jakby zahipnotyzowana. Jego tęczówki są za brązowe. Za bardzo zatrzymują mój wzrok. Jak dwie otchłanie, przez które zawsze przegram i zostanę wciągnięta. Dopiero teraz mogę dostrzec ich dokładną barwę. Są piękne. Gdzieniegdzie mają jaśniejsze plamy. Ma długie rzęsy. Oprócz ust, to jego kolejny atut. A skoro o ustach... Zjeżdżam wzrokiem na malinowe wargi chłopaka.-.. po za tym..- zaczynam powoli.- ...każdy z nas ma prawo żyć i nikt nie może wydawać sądów nad życiem innych. Przynajmniej nie umyślnie.- Chłopak widocznie również spogląda na moje usta. Uśmiecha się eksponując rząd białych zębów.
-Hej, wy!- mówi siadająca obok Lenvie. Szybko przenoszę wzrok na twarz dziewczyny. Jest zapłakana. Opiera głowę o moje ramię i patrzy przed siebie. Ona to ona. Nie izoluje się w bólu. Ja tak robię, Jack i Logan. Ona jest zbyt towarzyska.
-Len, kochanie..- zaczynam i obejmuje dziewczynę głaszcząc ją przy tym po policzku. Moja cała uwaga skupia się na niej.
-Potrzebuje cię teraz..- łka. Całuje ją w głowę. Zwykle nikt nie narzuca się ze swoimi problemami nikomu. Swoje bóle w większości przeżywamy sami, nie chcąc nikogo nimi obarczać. Nie ona.
-Jestem i wszystko będzie dobrze...
-Była za młoda i taka delikatna...
-Nie myśl o tym teraz..
-Nie myśl? Nie mogę..- zaczyna i płacze coraz głośniej. Uciszam ją i spoglądam na miejsce Coltona. Nie ma go tam. Jak zawsze rozpłynął się w powietrzu.
COLTON
Musiałem na chwilkę odejść. Jestem kawałek poza naszym obozowiskiem, wśród drzew. Nikt mnie nie widzi. Chodzę w kółko trzymając się za głowę. Z jednej strony jestem wściekły, z drugiej zdezorientowany. Co jest Colton? Mogę ją przekabacić, jak chce, zwłaszcza teraz. Ulega mi, ale nie chce. Ona sprawia, że włączam się w to '' zoo''. Zapominam o głównym celu. Tyle okazji. Choćby teraz. Zamiast wyprowadzić go w las i tam zakończyć to wszystko, uciec, chce jej pomóc. Jej oczy. Są jak najpiękniejsza, zielona łąka. Patrząc w nie, czuję szczęście i wolność. Nie mogę dać się złapać w swoje sidła. Ona nie może mnie oczarować. To ja muszę oczarować ją. Jej zaufanie doprowadzi mnie do zaufania Bena. Może ona ma rację! Uderzam pięścią w pień drzewa. Może nie mogę zabić Bena, bo nie mam tego prawa, ale w takim razie, jakim prawem on zabił ją?! Co jeżeli zabijając go stanę się takim samym potworem, jak on? Cholera! Zbliżam się w stronę obozu i ponownie nawracam. Robię to ciągle. Kręcę się w kółko, bijąc się sam ze swoimi myślami. Widzę ją pomiędzy drzewami. Dalej tuli Lenvie. Jest piękna, dobra, odważna. Jest przeciwieństwem tego potwora. Jest jego pionkiem. Nie zrobię tego. Nie zranię jej. Odejdę teraz. Póki mam czas. Póki ona nie trzyma mnie i póki ja nie trzymam jej. Teraz jest odpowiedni moment. Żadne z nas nie będzie cierpieć. Zapomnę o nim, o tym co było... Nie nadaje się do tego. To dość nieoczekiwany obrót spraw. Mam się już odwracać, gdy zauważam jak podchodzi do niej ten potwór. Jego uśmiech mnie obrzydza. Siada koło niej, na moim uprzednim miejscu. Tak samo uśmiechał się wtedy. Do niej. Nie zranię jej, ale zniszczę jego. I zrobię to wkrótce. Czas leci, ale w końcu mam go dużo.
Do następnego ;*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top