10



Las całkowicie się skończył. Jesteśmy na obszarach lekko górzystych, ale czysto górzystych. Nie ma tu już drzew. Niskie krzewy, niskie trawy, brak wody i palące słońce. Konie sprawują się znakomicie. Zbliżamy się do granicy byłego stanu Kolorado. Ściągam z siebie kurtkę i wkładam ją do plecaka. Nie będzie mi teraz potrzebna. Teren powoli się wygładza. Jedziemy kłusem jakiś czas, gdy na horyzoncie pojawia się zarys miasteczka.  Za nim widnieje kolejny las. Cóż tak wygląda zregenerowana ziemia. Natura jest od nowa młoda. Jesteśmy blisko. To dobrze. Mój tyłek chyba nie wytrzyma dłużej na tym koniu. Marzy mi się normalne łóżko, kominek i bardziej ''człowiecze'' pożywienie. Dojeżdżam do boku Bena i zaczynam rozmowę.


-Skąd wiesz, gdzie iść?


-Ślady.- rzuca krótko mężczyzna.


-Colton mówił mi, że stracił trop.- wtrąca idąca z drugiej strony Lenvie.


-Bo jest słabym tropicielem.- żartuje Ben.- Mam większe doświadczenie, niż młodziutki chłopak, który myśli, że pozjadał wszystkie rozumy. Potrafię dowodzić.- na te słowa mężczyzna spina się dumnie, a ja z Len wymieniamy się rozbawionymi spojrzeniami.


-Jasne Ben...- śmieje się brunetka.


-Podważasz to, panno Davis?


-Absolutnie nie!


-A ja tak!- chichoczę i prowokuje Bena.


-W takim razie, panno Brice, zawracamy! Poszukiwania zakończone!


-Odwołuje!- rzucam z oburzeniem. Śmiejemy się, jak zawsze. Po chwili obok Len pojawia się Jess.


-Co tam Jessy? Wszystko okej? Potrzebujesz czegoś?


-Dobrze.- mówi dziewczyna. Teraz nie jest nieśmiała. Jest cicha. Uśmiecham się do niej, jak zawsze. Otworzy się. Jest najmłodsza i może czuć się obco. Dołączyła do nas z bratem najpóźniej. Widziała śmierć swoich rodziców i chwilę jej zajęło, by dojść do siebie, potem by się zaadaptować, a teraz... teraz musi się wpasować. Ma bardzo delikatne rysy twarzy. Jasną cerę, niebieskie oczy i jasnobrązowe włosy. Na jej twarzy nie ma śladu jakichkolwiek syfów, ran, blizn, sińców. Od kiedy wszystkie kosmetyki, ogółem cała chemia przestała być priorytetową, ludzką potrzebą, nasza zdrowotność i odporność wzrosła. Kto by się spodziewał..?


-Ben..- zaczynam patrząc przed siebie. Lekko się niepokoję, ale nie o nią. O nas. Widzę kawał  pofalowanej polany. Rozciąga się wkoło nas. Na jej końcu można dostrzec niewielki cień.- Co robi Aspen?- wskazuję na dziewczynę, która kłusuje szybciej, niż my wszyscy, w stronę miasta. Gdzie jej się tak spieszy? Wydaję się być prawie pod niewielkimi zabudowami. Nie rozmawia z nikim. Czasem zaczepia Jacka, czasem Holdena. Czasem, aż mi jej żal.


-Jak zawsze próbuje coś sobie udowodnić.- sapie mężczyzna. Jest zmęczony zachowaniami Aspen. Ona jest denerwująca, dla wszystkich. Mimo wszystko, stara się dla niego. To jedno, pozytywne coś istnieje w niej od kiedy pamiętam. 



-Chyba tobie.- wtrąca Len. Na te słowa Ben spuszcza wzrok z irytacją.



-Ben.. masz lepszą relacje z nami niż nią..- szepczę. Nie chce i nie wtrącam się w to, co dzieje się między nimi. Aspen jest jego jedynym, ostatnim dzieckiem. Jest między nimi ten dystans, który od jakiegoś czasu się powiększa. Wcześniej było to dość.. stabilne. Teraz robi się niebezpiecznie głupie. Blondynka często podejmuje się ryzyka, które zagraża nie tylko jej. Zagraża nam wszystkim.



-Jesteśmy rodziną..



-Ona zwłaszcza.- kwituje Len, na co mężczyzna milknie. Jest mu ciężko dogadać się z buntowniczą nastolatką.



-Ben one mają racje.- wtrąca się Jess.- Docenisz jak stracisz, ale wtedy jest za późno. Doceń ją teraz.



-Mądrze mówi!- śmieje się Len i głaszcze dziewczynę po głowie, na co ta uśmiecha się radośnie. Patrzę na coraz bliższe zabudowania. Są drewniane. Nie jest to zapewne duża wioska. Nigdy wcześniej tu nie byłam. Powodem jest pewnie to, że jak już się zatrzymujemy, to albo w wielkim mieście, albo w lesie. To prowizoryczne miasteczko. Niestrzeżone. Aż dziw bierze, że są śmiałkowie chętni, by tu mieszkać, w takich czasach. Aspen jako pierwsza znika za jedną z chat. Przechodzę w galop i wysuwam się na prowadzenie. Na koniu przemieszałam się już wcześniej z Benem, więc mniej więcej wiem, jak galopować i nie spaść z konia. Mam swój specjalny sposób. Wiatr przyjemnie spowija moją twarz odgarniając mi włosy. Reszta zostaje w tyle i z każdą sekundą się oddala. Uśmiecham się do siebie i głaszczę krowę.



-Dajesz radę..-Klepię zwierzę po szyi. Polubiłam tę klacz. Jest uparta, ale bardzo wygodnie mi się na niej jedzie. Teraz, kiedy się zwłaszcza. Wpadam pomiędzy budynki i zatrzymuję konia. Widzę Aspen, która stoi w bezruchu. Kiedy wierzchowiec przestaje się kręcić i staje w miejscu dostrzegam, co tu się stało. Zeskakuję z klaczy i podchodzę do blondynki, która przygląda się resztkom miasta. Tak, bo to są już tylko resztki....



-Za późno.- mówi poważnym tonem, a ja daje słowo, że przez chwilę słyszę krzyki. Po chwili do miasta zjeżdża się reszta. Wszyscy, tak samo zszokowani tym, co widzą. Stoimy na progu zniszczonej wioski. Jakby ktoś przejechał przez nią czołgami. Niektóre budynki są zniszczone w całości, inne częściowo. Nie wszystkie chaty są drewniane. Ceglane są połowicznie zburzone, drewniane w całości spalone, a te, które stoją w w miarę przyzwoitym stanie wydają się być wybrakowane. Jakby coś wydzierało ludzi przez ściany... ze ścianami. Jest cicho. Wszędzie czuć smród rozkładających się ciał. Stoimy przed dywanem zmarłych. Leżą na środku miasteczka, jakby na placu, który otoczony jest owymi domami. W kupie. Pozostawieni sami sobie. Na ścianach niezniszczonych chat są plamy krwi. Zaschniętej, czarnej, starej krwi. Miejsce wygląda, jak z horroru. Z zewnątrz pozornie normalna wioska, w środku.... grobowiec.


-Dobry Boże..- słyszę ciche westchnienie Jess. Wszyscy z niesmakiem przyglądamy się ruinie, jaką zastaliśmy. Patrzę pod nogi, by nie wejść na jakiegoś trupa, bądź część jego ciała.



-Co tu się stało?- pyta drążąc Len. Nie raz widzieliśmy coś podobnego, ale to nigdy nie jest przyjemne. Zaatakowane przez muty wioski to norma. 



-Bandyci?- pyta Colton niewzruszony. Zatyka sobie nos. Robię to samo, ale zapach jest tak intensywny, że przedziera się przez moje palce.




-Nie..- przeciąga Ben i z zamyśleniem przygląda się otoczeniu.- Bandyci nie wygryzaliby połowy ciała..- mówi i pokazuje na zwłoki jakiegoś mężczyzny, który nie ma połowy brzucha i prawej nogi. Ten zapach i ten widok... chyba zaraz zwymiotuje. Widziałam dużo śmierci w swoim życiu, ale nadal nie potrafię się do niej przyzwyczaić. Zresztą, kto normalny potrafi?- Nie wydzieraliby również desek z domów..- mówi podchodząc do jednej z drewnianych chat-.. ani nie zrobili takiego grajdołu..- ostatecznie jego wzrok ląduje na ceglanych domach, które ledwo stoją.



-Obcy?



-Wioska byłaby wtedy jednym wielkim dołem po bombie.



-Muty...- szepczę, a moja ręka automatycznie sięga pistoletu. Dla pewności. To co mieli zjeść.. zjedli.




-Być może. W górach może jest ich mało, ale wchodzimy na tereny nizinne.- dodaje Ben.




-Mogą tu dalej być?




-Nie wiem. Ciała wydają się stare, ale nie są zjedzone do końca.. Trzeba je spalić. Dla pewności. Rozsiodłajcie konie. Niech pójdą się najeść na polanie..- rozkazuje Ben.- Reszta niech się rozejrzy za czymś do podpalenia tego syfu. Spędzimy tu chwilę.



Holden i Logan zabierają się za konie. Szybko odrzucają siodła na bok i prowadzą zwierzęta na polane. Ruszam w stronę budynku na niewielkim wzniesieniu. Nie ma on dachu, ale przednia ściana wygląda dobrze w przeciwieństwie do bocznej i tylnej... Pcham za drzwi, które prawie wypadają z nawiasów. Dom w środku wygląda typowo. Stół, dwa łóżka, kominek, półki z jedzeniem starej daty i komody z ciuchami. Biedna, wiejska chata. Tylko z tą różnicą, że w tej wszystko jest rozwalone. Chwytam za książkę leżącą na jednej z półek. Mała warstwa kurzu zdaję się wzlatywać w powietrze. Musieli zginąć jakiś czas temu... Mam nadzieje, że muty już się nażarły i sobie poszły. Omijanie ich, jest dla nas czymś normalnym, w końcu kto pcha się w łapy śmierci ot tak? Niby walka z nimi teraz jest normą, ale wolałabym uniknąć bezpośredniego starcia. Słyszę nagle czyjeś kroki. Wyrywają mnie z zamyślenia. Odwracam się w obawie, że właśnie moje myśli się spełniają.



-Hej.- zaczyna oschle Aspen. Z deszczu pod rynnę. Wolałabym muty.




-Przeszukam ten dom możesz iść.




-Oczywiście. Ja zawsze nie jestem potrzebna, kiedy na miejscu jest panna Brice.




-Przyszłaś sprowokować kłótnie?- zaczynam się denerwować. Skupiam jednak moją uwagę na przeglądaniu zakurzonych i brudnych rupieci. Nie dam jej satysfakcji. Nie zwrócę na nią uwagi.




-Powiedz, jak to robisz? Zawsze sprowadzałaś na nas kłopoty, a MÓJ ojciec i tak wielbi cię, jak jakieś bóstwo..- zaciskam mocniej rękę na zniszczonym, drewnianym przedmiocie. To zabawka. Figurka kota. Bez ogona, ani głowy. Również zniszczona.


-O to ci chodzi..?- mówię wreszcie, stając twarzą do niej z założonymi na piersiach rękoma.



-Tak..- podnosi głos.- Choćbym zrobiła salto na owcy, on i tak będzie patrzył jak ty się przewracasz..- przyglądam się jej tępo. Od zawsze się o to kłóciłyśmy. Tyle, że bez słów. Ja wiedziałam, że to ją rani. Ona zaś wiedziała, że wiem i denerwowała się jeszcze bardziej. Pokazywała, że jest lepsza. Brałam to za rywalizację.- Nie zaprzeczysz, że chwali nawet twoje błędy.- próbuje w pamięci przywołać te wszystkie momenty związane z Benem.- Dlatego jesteś tak zepsuta.- Zepsuta? Tego za wiele. Co jak co, ale tego zarzucić mi nie może... 



-Słuchaj...- mówię i robię krok do przodu. Jestem w stanie ją spoliczkować. Nie znoszę, gdy traktuje mnie, jak księżniczkę. Zatrzymuję się sparaliżowana, kiedy do moich uszu dobiega krzyk.. delikatny, piskliwy, dziewczęcy krzyk Jess...


COLTON .


Znów sami. Jest do mnie odwrócony tyłem. Jesteśmy w jakimś ceglanym domu. A raczej jego szczątkach. Na podłodze wala się pełno książek, stłuczonych talerzy, materiałów, które już do niczego się nie nadają. Ściany całe we krwi, po za tym puste. Obrazy spadły i potłukły się w drobny mak. W jednej ścianie znajduje się ogromny otwór. Widać przez niego polane i kawałek lasu. Meble również są rozrzuconymi kawałkami drewna. Już nic z nich nie będzie. W powietrzu unosi się kurz i odór śmierci. Coś podobnego do gnijących jaj. Kuca i szuka czegoś na dolnych półkach regału, który jako jedyny w pomieszczeniu jest w stosunkowo dobrym stanie. Nie spodziewa się. Na pewno nie. Zbliżam się powoli i cicho. W prawej ręce trzymam pręt. Znalazłem go przy wejściu do budynku. Jeden cios i ten potwór, będzie mój. Wyniesienie go stąd  będzie bułką z masłem.  Potem.. potem pokaże mu wszystkie rodzaje bólu, jakie przeżyłem i widziałem przez niego. Sekundy- tylko tyle dzieli mnie od mojej zemsty. Obudzisz się w lesie ''przyjacielu''. Tak, jak obudziłem się ja. Sam, ranny, zdezorientowany, bezbronny. Wstrzymuję powietrze, biorę zamach i... słyszę krzyk...    


Przepraszam za błędy piszę w połowie śpiąc :* Do następnego ;)


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top