30. JAK MOCNO MOŻE UKĄSIĆ ŻMIJA?

— Jared. — Twarz Lady rozjaśniła się na widok młodego mężczyzny. — Dobrze, że jesteś, usiądź. — Wskazała na wolne miejsce po prawej stronie Evelyn, która nie była w stanie się w ogóle odezwać, albo nawet poruszyć. Nie jego się spodziewała.

— Przepraszam, że się spóźniłem, ale miałem pewne sprawy, które nie mogły czekać. — Posłał przepraszający uśmiech kobiecie, która tylko skinęła głową. 

Szatynka szybko otaksowała jego ubranie wzrokiem. Na pewno na swój strój rzucił zaklęcie chłodzące, bo w czarnym golfie i skórzanej kurtce, by się ugotował. Zawsze taki był. Miał swój dziwny styl, ale wciąż wyglądał dobrze, że na pewno nie jedna by mu się oddała.

— Następnym razem poinformuj mnie o tym, że się spóźnisz — nakazała mu Katharnia, a on skinął głową pokornie. — No dobrze, a teraz, częstuj się. — Wskazała ręką na zastawiony stół. Brunet uśmiechnął pokazując swoje białe, idealne zęby, które w niektórych miejscach przypominały Evelyn kły. Niezauważalnie wzdrygnęła się, pamiętając jeszcze jak te zęby wbijały się w jej skórę i dawały jej rozkosz pomieszaną z pożądaniem. Jeśli miałoby się to jednak powtórzyć, to czułaby jedynie obrzydzenie i wstręt. — Evelyn, czy wszystko dobrze? Jesteś strasznie blada. — Katharnia spojrzała po chwili na córkę z małą troską.

— Um...tak, wszystko dobrze. — Zamrugała kilkakrotnie, wracając do rzeczywistości. Nie umknęło to dwójce, która uważnie wpatrywała się w nią, co coraz bardziej doprowadzało ją do nerwów.

— Lady Hopens, myślę, że Evelyn jest zmęczona panującym dziś upałem — stwierdził Jared, spoglądając na dziewczynę, która chcąc czy nie chcąc skinęła głową. Jakby słowa Rosier'a podziałały na jej obecny stan i na prawdę zrobiło jej się słabo od gorąca. Spojrzała ukosem na niego, czując dziwne uczucie w klatce piersiowej, tak jakby ktoś używał na niej magii. Może nie tak mocno, by ona to wyczuła, ale jednak ten ktoś chyba nie wiedział, że była niezwykle wrażliwa na takie rzeczy. — Powinna odpocząć w domowym zaciszu — zaproponował przekonującym głosem. Evelyn miała ochotę zaprzeczyć, dobrze wiedząc, że to tylko poprowadzi ich do sytuacji zostania sam na sam, ale nie potrafiła nic z siebie wydusić.

— Cóż... — Lady otaksowała ją przenikliwym wzrokiem i podniosła brew. — Jared ma rację — odpowiedziała powoli, przenosząc swój wzrok na bruneta. — Idźcie i tak planowałam was wcześniej opuścić, dokumenty same się nie uzupełnią.

Brunet posłał jej wdzięczny uśmiech i wstał ze swojego miejsca. Evelyn miała wrażenie, że nie miała siły oddychać. Jakby coś naciskało na jej klatkę, nie pozwalając nabrać wdechu, który zrobił się niezwykle płytki. 

— Chérie? — Jego głos był lekki, nie, jedwabisty, może zmieszany z nutą zmartwienia, ale było to tylko na pokaz. Jared wyciągnął w jej stronę dłoń, chcąc tym samym jej pomóc wstać z krzesła.

Mimo, że spojrzała na niego z obojętnością, to w jej oczach gdzieś czaił się pierwszy raz... strach. Ona... bała się go. Bała się co może jej zrobić, gdy będą sam na sam. Lecz znajdowało się w nich coś jeszcze. Coś przypominające zainteresowanie. Zainteresowanie co się wydarzy, gdy zostaną sami, w jej pokoju.

Przełknęła ślinę i przyjęła jego dłoń, która podświadomie stanowiła zaproszenie do piekła, które jej ten młody mężczyzna najpewniej zgotuje. Pomógł jej wstać, pożegnał się z jej matką i poprowadził ją do jej pokoju. 

Przez całą drogę milczeli. On bo tak chciał, a ona bo nie była w stanie z siebie czegokolwiek wydusić. Miała ochotę się mu wyrwać, a potem uderzyć, najlepiej w twarz, ale jego magia, owijająca się, jak wąż wokół jej ciała niemal je dusząc, nie pozwalała jej na to.

Weszli do pokoju Evelyn, którego okna zostały zasłonięte przez ciemne zasłony, sprawiając, że w pomieszczeniu nie było za miło. Wręcz przeciwnie, gdy Rosier wkroczył jako pierwszy od razu ode chciało jej się tam wejść. Jego magia pochłonęła cały pokój nadając mu nowego, mrocznego wyglądu. 

Zagryzła wargę i zamknęła drzwi, wiedząc, że nie da rady odwrócić się po czym odejść. Mimo to nie poruszyła się, tylko oparła o drzwi, wciąż uważnie obserwując bruneta.

— Czyj to był pomysł? — zapytała w końcu, gdy jego magia przestała już być taka uciążliwa, a ona mogła się odezwać. — Czyim pomysłem było to, cholerne, zaaranżowane małżeństwo?

— Moim — spojrzał na nią przez ramię i uśmiechnął się drapieżnie. 

— Co? — wydukała zdziwiona i kompletnie zbita z tropu. — Myślałam, że odpuściłeś, że jednak...

— Że jednak tak łatwo dałem ci się oszukać? — przerwał jej, odwracając wzrok. Jego litościwy śmiech wypełnił całe pomieszczenie. — Na prawdę myślałaś, że jestem taki głupi nie zauważając twoich zamiarów?

— Ja... — zaczęła cicho, ale nie dokończyła. 

— Znam cię dobrze, Evelyn. — Odwrócił się w jej stronę. — Bardzo dobrze, by wiedzieć, że chciałaś mnie wykorzystać — dodał ciszej, podnosząc podbródek. Przełknęła nerwowo ślinę. — Wiesz, Evelyn, jak mocno może ukąsić żmija? — Zmienił temat, tak jakby jeszcze chwilę temu nie wspomniał o tym, jak dziewczyna rozerwała jego serce w tamtym feralnym dniu, ale przecież nie była mu dłużna, prawda? On też kiedyś jej to zrobił. — Najgorzej, gdy wbije swoje kły w twoją szyję. — Powolnym krokiem zaczął do niej podchodzić. — Czujesz jak jej jad krąży w twojej krwi, pozwalając ci cierpieć w agonii, bo nie możesz nic zrobić. — Pochylił się nad nią. Evelyn spokojnie spojrzała w jego zimne oczy. — Jednak, żmije kąsają tylko w ostateczności. 

— Za to mnie masz? — zapytała go, delikatnie przesuwając dłonią w stronę klamki. Jeszcze moment, albo jeden nieodpowiedni ruch z jego strony, a stąd ucieknie. — Za dwulicową, oślizgłą gadzinę, która w ostateczności cię ukąsiła? — dodała pewniej. 

— Wbrew pozorom, nie — zaśmiał się krótko i pokiwał głową, odsunął się od niej o kilka kroków. — Ekosystem został tak stworzony, że nawet, jak to ujęłaś, te "oślizgłe gadziny" również są potrzebne.

— Do czego więc dążysz? — Skrzyżowała dłonie po czym skupiła się na mimice Rosier'a. Zaczynała już powoli tracić cierpliwość, ale jemu to nie przeszkadzało, wręcz na odwrót. — Chcesz się na mnie zemścić, za to, że jak niby to ująłeś? "Wykorzystałam cię"? — Zrobiła dwoma palcami cudzysłów w powietrzu i przewróciła przy tym oczami z zażenowania. — Wiesz, że taka już jestem.

— Nie lubię zemsty, słabi ludzie jej łakną. — Podszedł do okna, po czym odsłonił je wpuszczając światło. — Myślę, że możemy sobie, jednak... nawzajem pomóc, poprzez to małżeństwo.

— Pardon? — Zamrugała oczami, już nie rozumiejąc go i jego intencji. 

— Chyba niezbyt dużo wiesz, prawda? — Odwrócił się z gracją w jej stronę. Wydął zrezygnowany wargę, uważnie ją obserwując. — Myślisz, że wciąż cię kocham? Że wciąż chcę mieć to zaaranżowane małżeństwo z tego powodu? Chérie, na prawdę musisz być głupia skoro tak uważasz — zacmokał, kręcąc głową. 

— Więc żądasz ode mnie...?

— Twojego statusu, Lady. — Ukłonił się teatralnie, niemal prześmiewczo. 

— M-Mojego statusu? — Zmarszczyła brwi, a on skinął głową. — Przecież ród lordów wygasa po moich rodzicach. Nie mam prawa do posiadania tytułu.

— Otóż, nie. — Podniósł palec. — Owszem twój tytuł wygaśnie, jeśli, ożenisz się z półkrwistym lub szlamą, albo zostaniesz sama. — Wymienił, licząc na palcach. — Ale jeśli ożenisz się z czystokrwistym czarodziejem, tytuł jest ci przyznawany. Jest to dosyć ciekawy, aczkolwiek stary, zabieg stosowany przez czystokrwistych, by jak najdłużej, najpotężniejsze rody przetrwały. Powiedzmy, że za takie zasługi "przetrwania" dostajesz tytuł i przychylności z jego posiadania. Myślisz, że czemu twoja matka się nim tak afiszuje? Jest dzięki temu szanowana, ma więcej możliwości, mógłbym nawet, że rzec iż jest traktowana jak drugi Minister. 

— Tego chcesz? — zapytała cicho, a on skinął głową. — A co ja bym dostała w zamian?

— To czego najbardziej pragniesz. — Zbliżył się do niej, jak drapieżnik, który ma w swoich szponach bezbronną ofiarę. Rozkoszował się jej bezbronnością, nie, teraz już jej zainteresowaniem tym, co wyniknie z ich wymian. — Scenę, tylko dla siebie. Udostępnię ci moje kontakty, a z tytułem będzie ich coraz więcej i więcej. Wespniesz się bezproblemowo na każdą scenę, którą tylko zapragniesz. — Kusił ją jak demon, ale ten zły. Szkoda tylko, że Evelyn akurat taki układ mógłby być na rękę.

— Interesująca propozycją, nie powiem — stwierdziła po chwili ciszy.  — Wiesz... zastanowię się — dodała, widząc jak brunet szykuje się by coś powiedzieć. Choć słowo: "zastanowię się" brzmiało niezwykle głupio, zważając na to, że jej sprawa była niemal już przegrana. Mimo to, Evelyn nie chciała pokazać, że przegrała, nie teraz. Bowiem, Evelyn Hopens miała jeszcze jeden plan w zanadrzu, którego się Jared nie spodziewał.

— Zatem, skoro sobie już wszystko wyjaśniliśmy, będę się zbierał. — Skinął jej głową, a ona odpowiedziała tym samym. — Mam nadzieję, że osiągniemy pewien... kompromis, a tymczasem, życzę miłego dnia. — Wyszczerzył się w jej stronę. 

— Zaczekaj! — Zatrzymała go stanowczym głosem. —  Skąd wiedziałeś, że nie powiedziałam mojej matce o zerwaniu? — Rosier prychnął, podnosząc podbródek.

— Jesteś strasznie przewidywalna, Evelyn — oznajmił litościwie. — Lubisz też wygodę.

Dziewczyna przełknęła ślinę i przepuściła go w drzwiach, a gdy wyszedł, zamknęła drzwi głośno nabierając powietrza. Podeszła do komody, na której byłą jej różdżka. 

— Wyjaśniliśmy sobie wystarczająco — szepnęła do siebie i wzięła różdżkę. — Wystarczająco, bym podjęła już decyzję. — Zamilkła wsłuchując się w dźwięki domu. Po sekundzie było słychać trzask drzwi wyjściowych. Jared w końcu wyszedł. 

Nie patrząc już na nic, ruszyła do salonu pewnym krokiem. Podeszła do kominka, wyciągnęła proszek Fiuu i przygotowała się do wybrania lokacji do której się teleportuje.

— Gdzie idziesz? — Zatrzymał ją głos należący do Kathariny. Evelyn odwróciła się w jej stronę z małym uśmiechem. Rudowłosa kobieta otaksowała ją spojrzeniem, podnosząc brew.

— Do Roules'ów. Tom potrzebuje pomocy w wybraniu prezentu dla swojej dziewczyny — odpowiedziała nad wyraz spokojnie, z jeszcze większym uśmiechem. — Takie rzeczy nie mogą czekać. — Jej matka skinęła głową, pozwalając jej się teleportować. 

Już po chwili dziewczyna stanęła w salonie domostwa należącego do rodziny Roules. Nikogo nie było w salonie, więc zapewne ktoś musiał być na górze. Strzepała z siebie pozostałości popiołu i ruszyła do pokoju Toma. Wiedziała, że tam go zastanie. Nie bawiła się w pukanie, czy też witanie. Otworzyła drzwi z hukiem, a przerażony chłopak podskoczył, łapiąc się za miejsce w którym znajdowało się serce.

— Na Salazara, Evelyn! — krzyknął przestraszony, wpatrując się w nią. — Nie strasz mnie tak! — Dodał rozbawiony, jednak jego mina zrzedła, widząc w jakim stanie była Hopens. Podszedł do niej i położył ręce na ramionach. — Ej, co jest? — zapytał zmartwionym głosem.

— Powiedz mi, gdzie znajdę Snape'a.





*

*


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top