17. MOŻESZ BYĆ KIMŚ WIĘCEJ
— Panienko Evelyn, proszę zwolnić! — zawołała błagalnie skrzatka. Uciekająca przed nią korytarzami wielkiego domu czternastoletnia dziewczyna nie odwróciła się w jej stronę. Pędziła przed siebie z uśmiechem na ustach. Była wreszcie wolna od tych głupich lekcji etykiety, których tak nienawidziła. — Panienko!
Dziewczyna spojrzała na nią z rozbawieniem, ale to był jej błąd bowiem po sekundzie uderzyła w kogoś. Zachwiała się i omal nie upadła, gdyby nie ramiona matki stawiające ją do pionu.
— Matko, wróciłaś wcześniej— stwierdziła, zdyszana i czerwona Evelyn. Spojrzała do góry napotykając zimne niebieskie tęczówki Lady, która po chwili pogładziła ją po włosach ze skrzywieniem widząc, jak odstają we wszystkie strony.
— Najwyraźniej dobrze, że wróciłam wcześniej — powiedziała głosem zwiastującym, że dziewczyna będzie miała problemy przez swoje nieposłuszeństwo. — Znowu uciekłaś z lekcji.
— Ja... cóż... — Szatynka spojrzała w bok, nie chcąc by matka odczytała jej emocji.
— Miałaś tego nie robić. — Delikatne palce ujęły jej podbródek i skierowały w stronę kobiety. Evelyn zacisnęła wargi w wąską linie, nie wiedząc co ma jej odpowiedzieć. — Czy mam ci przypomnieć konsekwencje twoich ucieczek? — Pstryknęła palcami, a obok niej pojawiła się ta sama skrzatka, która ją goniła.
Evelyn od razu zrozumiała o co chodziło jej matce i rozpaczliwie spojrzała na nią.
— Matko, proszę, Lily niczemu nie zawiniła. To moja wina — mówiła błagalnie. Katharnia podniosła brew i odwróciła się do przestraszonej skrzatki. Wiedziała jak zmusić swoją córkę do odpowiedniego zachowania. Potrzebowała tylko odpowiedniej dźwigni. Wyciągnęła z kieszeni długiej czarnej spódnicy różdżkę po czym powoli wycelowała ją w stronę Lily. — Nie krzywdź jej, proszę. — Dziewczyna z desperacją chwyciła ją za ramię.
— To są konsekwencję twoich działań — oznajmiła rudowłosa kobieta, wciąż celując różdżkę w skrzata, który trząsł się ze strachu. — Masz nauczyć się odpowiedzialności. Wiedziałaś co się stanie jeśli znowu uciekniesz z lekcji. Poza tym, to tylko zwykły skrzat domowy, nie wypełnił swojego zadania więc musi otrzymać zasłużoną karę.
— Proszę... ja... ja już nie ucieknę, będę chodziła na lekcje, ale nie krzywdź jej — powiedziała cicho Evelyn. Lady odwróciła się do niej powoli z podniesioną brwią.
— Oczywiście, że będziesz chodziła. To jest twoja zachęta. — Wskazała ruchem głowy na skrzata, opuszczając powoli różdżkę. — Wiedz jednak, że jej nie potrzebujesz. Te lekcje, których nienawidzisz mają ci dać pewne... umiejętności — rzekła spokojnie. Zainteresowana Hopens spojrzała na nią, przechylając głowę. — Na razie może będą to tylko nudne lekcje, ale z czasem zaczniesz rozumieć po co ci to wszystko. Etykieta, taniec, wszelka wiedza, którą zdobywasz, te wszystkie rzeczy pomogą ci zrozumieć kim tak naprawdę jesteś. — Zaczęła ją powoli okrążać, niczym wilk swoją zwierzynę. Nie, kobieta przypominała bardziej groźnego łowcę, który już wiedział, że wygrał. — Gdy będziesz już umiała rzeczy które od ciebie wymagam, będziesz mogła sama wybrać. Z własnej woli. Czy chcesz dalej poznawać sztuki, których ja będę cię uczyła.
— To znaczy? — Zapytała Evelyn, patrząc na nią uważnie. Lady przystanęła i pochyliła się do jej ucha.
— To w czym naprawdę specjalizuje się nasza rodzina. Manipulacja, kłamstwo — szeptała jej do ucha jak jakiś zły duch, który ją kusił. — Nauczyłabyś się kontrolować swoje emocje. Potrafiłabyś zdobywać informacje od innych, a oni nawet o tym by nie wiedzieli. Myślisz, że jesteś tylko prostą czystokrwistą czarownicą? — Kobieta zaśmiała się krótko. — Jesteś kimś więcej Evelyn Katharino Hopens. Możesz być kimś więcej. Pochodzisz z rodu magicznych lordów. Jesteś stworzona do wielkich celów. W twoich żyłach płynie jedna z najczystszych magicznych krwi. Twoja magia jest potężna, musisz się tylko nauczyć z niej korzystać. Wystarczy, że będziesz tego chciała, a gdy już ci się to uda nic nie stanie ci na drodze.
— Więc naucz mnie, matko — wyszeptała Evelyn, wpatrując się w nią z jakimś nowym błyskiem w oczach. — Naucz mnie tego wszystkiego, co sama umiesz — powiedziała i zamilkła na chwilę, zastanawiając się nad czymś. — Ale... To ja będę decydować czego chcę się nauczyć, a czego nie. Nie możesz mnie ograniczać i mieć co do mnie swoje własne plany, których może jeszcze nie poznałam. Zawrzyjmy układ.
*
Evelyn otworzyła oczy i gwałtownie podniosła się do siadu. Nie mogła uspokoić bicia swojego serca wciąż jakby czując, że jest w tym śnie. Rozejrzała się po swoim dormitorium skąpanym w ciemnościach. Spojrzała na śpiącą Margot i uśmiechnęła się lekko, od razu czując się nieco lepiej. Jej przyjaciółki nic by nie obudziło.
Przetarła ręką twarz oraz uspokoiła swój oddech. Wiedziała, że już nie zaśnie. Nie było takiej szansy.
Wstała i ubrała na siebie ciepły szlafrok w zielonym kolorze. Na nogi założyła puchate różowe kapcie, które dostała na szesnaste urodziny od Margot. Do kieszeni wsunęła swoją różdżkę po czym cicho wyszła ze swojego dormitorium. Miała nadzieję, że chociaż jakiś spacer jej pomoże potem zasnąć. Zazwyczaj to działało.
Pokój wspólny był oświetlony przez prawie gasnący już płomień w kominku. Evelyn przystanęła przez chwilę i wpatrzyła się w płomień. Jego kolor łudząco przypominał jej kolor włosów matki. Zadrżała na tę myśl. Odetchnęła cicho, dotykając ciepłego czoła. Było jej niedobrze, ale nie chciało jej się wymiotować. Odwróciła wzrok od ognia, nie chcąc na niego już patrzeć. Zbyt mocno na nią działał przypominając sen z którego się przed chwilą wybudziła.
Wyszła z pokoju wspólnego na korytarz Lochów. Ciemność spowiła ją częściowo ograniczając widoczność. Mimo to znała te korytarze bardzo dobrze. Szła przed siebie powolnym krokiem, sama niezbyt wiedząc dokąd zmierza. W brew jej woli przestała zwracać uwagę na cel swojej wyprawy.
Jej matka... Nie zawsze pozwalała jej na wszystko. Na początku przywiązywała dużą wagę do wychowania swojej jedynej córki. Chciała by Evelyn mogła się wykształcić najlepiej jak tylko mogła. Dziewczyna nie miała jej tego za złe. W końcu tym samym zapewniała jej dobrą przyszłość. To ona była na tyle głupia, by się przeciwstawiać i nie korzystać garściami z nowych umiejętności, których mogła się nauczyć.
To był ten czas, kiedy Evelyn się buntowała. Wszystko robiła wbrew temu, co było wskazane. Wciąż to jej zostało i wciąż to robi, ale nie swojej matce. Kocha ją i wie, że chcę ona dla niej najlepiej. Nauczyła ją wszystkiego, co teraz wie i wykorzystuje, co jej się przydaje. Owszem, może i były też rzeczy, których nauczyła się sama, ale większość zawdzięczała swojej rodzicielce.
Pragnęła by Katharina w końcu była z niej dumna. Czy prosiła o tak wiele? Najwyraźniej tak, skoro musiała chwycić się ostrej brzytwy. Chciała jej pokazać, że potrafi zadbać o ich rodzinę, chciała pokazać matce, że... Jest godna nazywania się jej następczynią.
To była jedna łatwa zasada, która potrafiła powikłać jej życie. Czemu tak się działo? Jakim cudem wciąż mimo ich umowy, że Evelyn mogła do woli decydować o swoim losie, jej matka wciąż dzięki tej jednej obietnicy, którą jej złożyła potrafiła odebrać jej tą kontrolę?
Właściwie to jaki był powód by wychodziła za czystokrwistego czarodzieja?
Nie, nie była to już na pewno nienawiść do mugoli spotykana u większości czystokrwistych rodzin. To było coś innego. Coś jak uraz... jak jakaś niezagojona rana, która przypominała jej matce o sobie tak jakby tylko spojrzała na swoją córkę, która nic nie zrobiła.
Pokręciła głową zrezygnowana. To było za dużo myśli na raz jak na jej dopiero, co pobudzony umysł.
— Czas wracać, dziewczyno — powiedziała cicho do siebie. Nie zaszła daleko, wciąż była w Lochach. Nie chciała wchodzić na wyższe piętra bo wiedziała, że mogły trwać jeszcze parole, a wolała nie natrafić na McGonagall.
Przystanęła przy drzwiach do komnat profesora Snape'a. Spojrzała na nie jakby za chwilę miałyby się otworzyć, a w nich pojawiłaby się twarz mężczyzny. Na pewno wyzwałby ją od najgorszych, ale... potem zapytałby co się stało. Niby niechętnie, ale zaprosiłby ją do siebie. Pozwoliłby się wygadać.
Jej ręka podniosła się na wysokość twarzy i już była gotowa zapukać w jego drzwi, ale potem szybko, jak oparzona odsunęła się od nich. Nie, on nie mógł jej pomóc. Już nie mógł i to nie powinno go w ogóle dotyczyć.
Westchnęła cicho i poszła dalej, coraz bardziej oddalając się od chęci zapukania w drzwi i powiedzenia mu o swoich problemach. Tylko, że na pewno sam profesor miał swoje problemy.
Objęła się ramionami, patrząc na podłogę. Wystarczyło tak mało czasu by wszystko się pokomplikowało, a miała dziwne wrażenie, że to nie był koniec tych komplikacji.
*
*
Mam nadzieję, że podobał wam się taki w miarę... melancholijny (?) rozdział. Od następnego z powrotem ruszamy z akcją.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top