15. JAK ROMANTYCZNIE

Evelyn zapukała do komnat Snape'a, co jakiś czas rozglądając się czy ktoś nie idzie. W międzyczasie, trochę nerwowo poprawiła swoje włosy i sukienkę. Ciekawa była, jak zareaguje na jej... dosyć interesującą kreację. Był mężczyzną, wiedziała, że będzie się czuł całkiem gorąco widząc ją w takim wydaniu. Zazwyczaj nie miała okazji do takich przebieranek.

— Profesorze, umówiliśmy się, że pan ruszy tyłek i pójdzie ze mną na ten bal — powiedziała coraz bardziej zniecierpliwiona, gdy drzwi nie otworzyły się po jej już trzeciej próbie pukania. — Mam gdzieś, czy panu się nie chce!

— Nie drzyj się, Hope... — przerwał w połowie zdania, otwierając drzwi. Zmierzył ją od góry do dołu oceniającym, a może też i trochę zainteresowanym, spojrzeniem. — Mówiąc: "ubierz coś normalnego" nie miałem na myśli takiej rzeczy. — Wskazał na jej suknię.

— Jak dla mnie, to normalna suknia wieczorowa za siedemset galeonów — mruknęła, jakby to była normalna rzecz na świecie.

— ILE?! — Otworzył szeroko oczy. Przecież to prawie była liczba, jaką wynosiła nagroda w Turnieju Trójmagicznym! Skąd ona tyle pieniędzy wytrzasnęła i to na jedną cholerną sukienkę? — Głupia dziewczyno, jak można wydać siedemset galeonów na suknię w której, znając ciebie, pokażesz się tylko raz?!

— Najwyraźniej można, jestem kobietą, profesorze. Dla mnie cena nie gra roli — zachichotała obserwując go uważnie. Nie spodziewała się, że akurat tak zareaguje, ale przynajmniej już zaczynała się zabawa. — Poza tym... Pan wydaje się i tak zadowolony z mojego wyglądu, więc było warto ją kupić. Czy może mnie pan nie molestować wzrokiem?

— Ja wcale nie molestuję cię wzrokiem — wycedził szybko, coraz bardziej czerwieniąc się na twarzy.

— Jasne, a ja potrafię śpiewać. — Skrzyżowała ręce i spojrzała na niego nonszalancko. — Zaśpiewać coś panu?

— Tak, bo zawsze marzyłem posłuchać twojego fałszowania. Może kiedy będę martwy pozwolę ci, by ludzie pocierpieli — powiedział złośliwie i zamknął drzwi, zabezpieczając je kilkoma zaklęciami. — Chodźmy, bo przez ciebie się spóźnimy.

— Przeze mnie? — spytała zdziwiona. — To pan każe na siebie czekać. Poza tym nie fałszuję.

— Wmawiaj sobie tak dalej — rzucił i zaoferował jej ramię, uśmiechając się złośliwie. — Pozwoli "pani", czy może mam się zwracać "mademoiselle Hopens"? — Dziewczyna przewróciła oczami na to określenie i przyjęła jego ramię.

— Profesorze, jaki nagle się pan zrobił dżentelmeński — prychnęła udając zaskoczoną. W rzeczywistości czuła się całkiem dobrze przy nim, ale wolała to zachować dla siebie, by nie rzucił na to jakimś swoim złośliwym komentarzem.

— Nie przyzwyczajaj się — mruknął podczas spokojnej drogi do Wielkiej Sali.

— Szkoda, a mogliśmy mieć taką piękną przyszłość — rzekła rozmarzonym głosem. Drugą rękę podniosła i powoli opuściła, jakby coś malowała w powietrzu.

— Evelyn Hopens i plany na przyszłość, chyba podziękuję. — Skrzywił się nieznacznie.

— Dla pana informacji, to mam jakieś plany w życiu. — Wskazała na niego palcem. — Na przykład, chciałam zostać zawsze aktorką.

— Będziesz miała trudno w życiu — stwierdził, uważnie obserwując mimikę jej twarzy. Musiał cicho przyznać, że tego wieczora wyglądała pięknie. Nie miała jednego z tych swoich mocnych makijaży, lecz o wiele lepiej wyglądała w tym łagodniejszym.

— Nie jeśli mam znajomości. — Uśmiechnęła się podstępnie. — Kiedyś będzie mnie pan jeszcze oglądał na deskach paryskiego teatru narodowego, albo Brodwayu! Może nie akurat wystawiając musical, ale jest tak wiele różnych rodzajów spektakli!

— Powodzenia w tak bezsensownym zajęciu — powiedział cicho, niezbyt przekonany, co do jej marzeń.

— Och, wypraszam sobie! — Uniosła się urażona jego słowami. — To nie jest bezsensowne zajęcie, aktorstwo i teatr to moje życie. Cały świat to scena, a ludzie na nim to tylko aktorzy. Każdy z nich wchodzi na scenę i znika, a kiedy na niej jest, gra różne role.

— William Shakespeare. — Dziewczyna pokiwała głową, wciąż błądząc w swoich myślach. — Czasem się zastanawiam czy, aby nie na pewno za bardzo się przykładasz do aktorstwa, panno Hopens.

— Jeśli chodzi o mój jakże uroczy przydomek Wężowej Aktoreczki, to mi on nie przeszkadza. — Wzruszyła ramionami. Podobał jej się on, chociaż nie miała pojęcia kto jako pierwszy go wynalazł. Gdyby taką osobę znalazła, to z pewnością by jej podziękowała. — Poza tym praktyka czyni mistrza.

Zanim mężczyzna coś zdążył dodać, znaleźli się pod Wielką Salą, a większość spojrzeń skierowała się na nich. Evelyn automatycznie wyprostowała się. Czas zacząć przedstawienie.

— Wciąż chcesz wygrać ten zakład? — zapytał cicho Snape, idąc niezrażony z nią do środka Wielkiej Sali.

— Oczywiście, że tak — odpowiedziała mu równie cicho i uśmiechnęła się miło w jego stronę. Nie przypominało to żadnego z jej wrednych uśmieszków, co było dosyć przyjemną odmianą. — Poza tym, profesor wciąż pewnie chce te czterdzieści galonów.

Skoro wydała siedemset galeonów na suknię, to jakie znaczenie miały dla niej czterdzieści. Przewrócił oczami, ale nie odsunął się od niej. Drzwi się otworzyły, a oni weszli.

W Wielkiej Sali kilkanaście choinek zostało ozdobione różnymi ozdobami, od migoczących czerwonych jagód, po siedzące na gałęziach sowy. Ściany pokrywał rozmigotany srebrny szron. Pod rozgwieżdżonym sklepieniem biegły we wszystkie strony girlandy z jemioły i bluszczu. W miejsce długich stołów, ustawiono mniejsze, stoły oświetlone lampkami. Przy każdym z nich  siedziało po dwanaście osób. Wszystko wyglądało nad wyraz pięknie, choć Evelyn widziała o wiele piękniejsze miejsca.

Szatynka rozejrzała się po zebranych, a w tłumie dostrzegła Margot i Toma, a także Caroline ubraną w ciemnozieloną sukienkę bez ramiączek. Włosy miała zaczesane do tyłu, a szatynka chyba pierwszy raz widziała ją w tak mocnym makijażu.

Wiedziała, że nie może podejść do przyjaciół. W końcu była z profesorem i teraz, to na nim musiała się skupić. Uniosła delikatnie podbródek i tak jak zawsze prezentowała się idealnie, godnie...

— Severusie, Evelyn, wyglądacie nad wyraz pięknie — stwierdził dyrektor, kiedy przystanęli obok niego. Dziewczyna pokiwała głową z wdzięcznym uśmiechem, a Snape nie odezwał się. Według niego wystarczyło już, że ta zapatrzona w siebie zaraza zbyt bardzo przyciągała uwagę innych.

Hopens dopiero teraz przypomniała sobie, że wciąż trzymała się jego ramienia. Nie odsunęła się. Najwyraźniej nie przeszkadzało to ani jej, ani mężczyźnie, który zdawał się być pogrążony w swoich myślach.

Po chwili, gdy wszyscy byli już w Wielkiej Sali do środka wkroczyli reprezentanci Turnieju Trójmagicznego wraz ze swoimi osobami towarzyszącymi. Evelyn podniosła brew, obserwując Wiktora Kruma w towarzystwie panny Granger. A to niespodzianka. Zastanawiała się, co on w niej takiego widział. Wzruszyła ramionami wciąż im się przyglądając, nader za mocno, gdyby ktoś by ją obserwował. Najpewniej po prostu go ignorowała, w przeciwieństwie do innych dziewczyn, a on się nią zauroczył, bo była taka "inna". Czarująco.

Cztery pary ustawiły się na środku parkietu, a po chwili muzyka do walca zaczęła grać. Widać było, że Potterowi niezbyt dobrze szło, lecz zdawał się robić co w jego mocy, by nie nadepnąć swojej partnerki. Może i reszta niby tańczyła dobrze, ale Evelyn, co chwila krzywiła się, widząc jak wiele błędów popełniają podczas tańca.

— Widzę, że również to widzisz — mruknął profesor, patrząc kątem oka na coraz bardziej skrzywioną dziewczynę.

— To po prostu ból dla moich pięknych oczu — westchnęła cicho, nie odrywając ani na moment od nich spojrzenia. Po chwili Dumbledore zaprosił profesor McGonagall tym samym oznajmiając, że można dołączyć do tańczących reprezentantów. Evelyn spojrzała z nadzieją w oczach na opiekuna swojego domu, lecz ten pokręcił przecząco głową. — Ale przecież sam pan przyzna, że całkiem dobrze nam się ostatnio tańczyło. 

Snape westchnął męczeńsko i przewrócił oczami, ale wyciągnął w jej stronę rękę, co spowodowało u niej mały radosny pisk.

— Czy mogę prosić do tańca, mademoiselle Hopens? — zapytał złośliwie. Szatynka prychnęła, lecz pokiwała głową, pozwalając się zaprowadzić na środek parkietu przy oklaskach zebranych. No tak, nie na co dzień widzi się tańczącego nietoperza. — Pamiętaj, Hopens, czysta perfekcja — wyszeptał jej do ucha sprawiając, że po jej ciele przebiegły przyjemne dreszcze. Położył dłoń na jej tali i ujął drugą ręką jej dłoń. Evelyn położyła mu dłoń na ramieniu z małym uśmieszkiem na twarzy, po czym włączyli się w wir tańczących.

Osoby obserwujące ich z boku mogły podziwiać ich dopracowane do perfekcji ruchy. Robili to tak, jakby była to ich druga natura. Obroty dziewczyny były w idealnym rytmie do muzyki i co najdziwniejsze, tak dobrze jej to szło w szpilkach. Profesor Snape, nie odstawał przy niej. Niektórzy nie myśleli, że potrafił tak dobrze tańczyć. Ba! Nie myśleli, że ten nietoperz ogóle potrafił tańczyć. No cóż, przynajmniej zdziwienie wymalowane na twarzach większości wprawiło mężczyznę w lepszy humor.

— Wie pan, że z tak dobrym partnerem nie skończy się na jednym tańcu — powiedziała dziewczyna podczas, gdy podniósł ją z łatwością.

— Wiem, zobaczymy, jak długo wytrzymasz — odpowiedział jej, rzucając przy tym wyzwanie.

— Zapewniam pana, że mam już wprawę. — Posłała mu dumny uśmiech. — Martwię, jednak czy pan da radę.

— O mnie się nie martw, ale radziłbym ci się skupić na krokach, bo zaraz zaczniesz je mylić — powiedział złośliwie do jej ucha. 

Evelyn przewróciła oczami po czym pod wpływem pewnego pomysłu zbliżyła się do niego, a ich twarze niemal się stykały. Wiedziała jak mężczyzna zaczął szybciej oddychać, a jego źrenice rozszerzyły się z zaskoczenia na taką bliskość.

— Pomylił pan kroki — wyszeptała i wróciła do poprzedniej odległości. Rzeczywiście czarnowłosy pomylił kroki, co wprawiło ją w rozbawienie.

— Nie igraj ze mną — ostrzegł ją.

— Bo? — zapytała lekceważąco, podczas obrotu.

— Może się do dla ciebie źle skończyć — wymruczał jej do ucha, muskając swoimi wargami jej skórę. Evelyn przymknęła oczy i zadrżała lekko z przyjemności. — Mylisz kroki — odsunął się z rozbawiony. 

Dziewczyna szybko opamiętała się i posłała mu mordercze spojrzenie. Kiedy chciała coś powiedzieć, muzyka dobiegła końca. Przybrała sztuczny uśmiech po czym ukłoniła się, dziękując za taniec.

Po chwili na scenę weszły Fatalne Jędze, robiąc przy tym dużo hałasu, ku uciesze innych. Niestety do tych osób nie należeli, ani Evelyn, ani Snape. Chociaż ta pierwsza była gorącą fanką mocnych utworów, to w tamtym momencie, nie miała na nie żadnej ochoty.

— Proponuję spacer na błonia — zaproponowała. Mężczyzna bez słowa pokiwał głową i zaoferował jej ramię, które przyjęła. Oboje mało zauważeni wyszli z Wielkiej Sali na błonia. Uprzednio jeszcze, Evelyn założyła swoje futro, by nie było jej zimno, chociaż to bardziej kazał jej zrobić profesor mimo, że mówiła iż nie zmarznie.

Błonia przed zamkiem zostały przemienione w wielką bożonarodzeniową grotę pełną migoczących światełek. Wśród kwitnących krzewów były porozstawiane kamienne posągi, a na krętych ozdobnych ścieżkach można było przysiąść na rzeźbionych ławkach.

— Jeśli mam być z tobą szczery Hopens, to nawet opłacało ci się zakupić tą suknię — stwierdził po chwili ciszy profesor. — Ale nie traktuj tego jako komplement — dodał szybko, widząc jak już otwierała usta, by mu odpowiedzieć. — Wciąż nie rozumiem czemu wydałaś tyle pieniędzy na suknię.

— Właściwie, to nie ja je wydałam — oznajmiła cicho, wzdychając przy tym i opuszczając głowę. — Moja matka, była w Hogsmeade i tak wyszło, że zabrała mnie do pewnego sklepu...

— Zabrała? — Mężczyzna zmarszczył brwi. — Masz na myśli, że opuściłaś bez niczyjej wiedzy teren?

— Ale spokojnie, byłam na zbiórce o czasie — zapewniła go, delikatnie klepiąc po ramieniu. Wyszczerzyła się niewinnie w jego stronę, na co przewrócił oczami. Za każdym razem potrafiła go zaskakiwać, co nie było dobrą rzeczą.

Znowu zamilkli, ale tym razem było to przyjemne milczenie.

Evelyn czuła się dobrze obok niego. Wciąż trzymała jego ramię i nie zamierzała go za szybko puścić. Nastrój ogrodu był przyjemny, spokojny, można by nawet rzec, że... romantyczny. Podczas ich spaceru szatynka obserwowała siedzące na ławeczkach zakochane pary. Mimowolnie jej wzrok poleciał na profesora. Ciekawa była czy był kiedyś w jakimś związku. Salazarze, pewnie tak, ale z tego co wiedziała to był teraz singlem.

— Ach, jak romantycznie — westchnęła i oparła głowę o jego ramię.

— Chciałabyś co? — prychnął, ale nic nie zrobił na jej czyn, przez co najwyraźniej mu to nie przeszkadzało. — Pora wracać — oznajmił, patrząc w kierunku zamku i przy okazji potrząsając ramieniem, by zdjęła z niego swoją głowę. Zrobiła to, ale na jej twarzy malowało się niezadowolenie. No jasne, niech jeszcze robi za jej poduszkę. — Może ty możesz sobie się bawić, ale dla twojej informacji ja mam jeszcze pracę, Hopens.

— Merlinie, bo jeszcze się pan zapracuje na śmierć — zachichotała złośliwie. 

Minęli niedaleko całującą się pod jemiołą parę. Do głowy Evelyn wpadł pewien głupi pomysł. Prawdopodobnie będzie po jego wykonaniu martwa, ale bardzo chciała to zrobić. Wiedziała, że reakcja profesora będzie niezapomniana.

Z kieszeni futra niezauważalnie wyciągnęła różdżkę i machnęła nią. Delikatnie zatrzymała profesora, po czym pod wpływem jego pytającego wzroku wskazała na jemiołę nad nimi.

— Hopens, nie, nawet o tym nie myśl. — Pokiwał przecząco głową, patrząc to na nią to na jemiołę. — Nie wiem co ci do tego łba strzeliło, chociaż nie piłaś, ale nie. 

— Ale, profesorze... to tylko niewinna jemioła, czego tutaj się bać? — zażartowała rozbawiona jego dosyć paniczną reakcją. Mężczyzna podniósł brew i zbliżył się do niej niebezpiecznie blisko. Momentalnie Evelyn zamilkła, a jej źrenice rozszerzyły się. Wtedy dopiero zdała sobie sprawę do czego ta głupia myśl doprowadziła. Czy on na prawdę chciał ją pocałować? Ich usta dzieliła niewielka odległość, gdy on nie uśmiechnął się złośliwie i podniósł różdżkę. Dziewczyna popatrzyła do góry na płonącą jemiołę z lekkim urazem, ale też skrywaną ulgą. — A było tak romantycznie — jęknęła niezadowolona. 

Snape posłał jej pobłażliwe spojrzenie i nie czekając na nią poszedł do zamku.

Evelyn, jednak się nie ruszyła ani o krok. Stała w miejscu nie wiedząc, co ma konkretnie zrobić. Spojrzała za profesorem, ale oczywiście jego już nie było. Wzruszyła ramionami i usiadła na jednej z ławek, mocniej opatulając się swoim futrem. Wraz z zniknięciem bliskości drugiej osoby pojawił się nieprzyjemny chłód. Miała wielką ochotę zapalić, ale nie chciała ryzykować przyłapaniem przez jakiegoś nauczyciela.

To było dziwne. Cała ta sytuacja. Czyżby jej matka rzeczywiście miała rację i na prawdę ktoś był w jej sercu. Czy tym kimś mógłby być jej profesor? Dzieliło ich chyba siedemnaście lat różnicy, ale w czarodziejskim świecie, to jeszcze nie było dużo zważając na późne starzenie się magicznych.

Więc była możliwość, że jej się podobał, ale... Salazarze, przecież profesor był półkrwi. Nie to obiecywała swojej matce. Potrząsnęła głową i gwałtownie wstała. Nie, nie podobał jej się w ten szczególny sposób. Nie, po prostu była zmęczona, może lekko samotna, ale nie aż tak samotna. Chciała dotrzymać obietnicy złożonej swojej matce. Chociaż ten jeden raz spełnić jej prośbę.

Szybkim krokiem pokierowała się do środka, jednak na jej drodze stanęła pewna osoba.

— Jared. — Spojrzała na chłopaka z udawaną uprzejmością.

— Witaj, Evelyn. — Podniósł kąciki ust w imitacji uśmiechu. — Chciałbym cię zaprosić do tańca, ale tak uczepiłaś się nietoperza... Nie będę ci przeszkadzał. — Mrugnął do niej zalotnie. Ukłonił się lekko po czym ją wyminął.

— Właściwie — zaczęła pod wpływem impulsu. Chłopak odwrócił się z podniesioną brwią. Szatynka przełknęła ślinę, wpatrując się w jego niebieskie oczy. Jedna obietnica. Prosta zasada, którą chciała spełnić. Wydawałoby się, że to właśnie Jared był dla niej idealną partią, dobra krew, rodowód i wygląd. Kiedy chodzili razem, jej matka go akceptowała... jakoś. Nawet dobrze ze sobą wyglądali. Pokręciła głową, nad czym ona się zastanawiała? Przecież profesor Snape i tak jej nie lubił. Westchnęła cicho. Co za niedorzeczna myśl, nie lubił i nie mógł jej lubić tak samo jak ona jego. Spojrzała na Rosiera, wysilając się na uśmiech w jego kierunku. — Z chęcią zatańczę.



*

*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top