13. LADY HOPENS

— Gdybyś nie dała rady ich nauczyć w te dwie godziny, to prawdopodobnie Rosier by oberwał ode mnie za zbliżanie się do ciebie — powiedział zimno Tom, podczas marszu do Hogsemeade.

— Nie przesadzaj. Dobrze, że nam się w ogóle udało — odrzekła zadowolona z siebie Evelyn. Tak, zdecydowanie miała dzisiaj świetny humor. Wygrała z profesorem, pogoda była idealna i miała się w Hogsmeade zaplanowane spotkanie.

— Evelyn ma rację, zawsze mogliśmy zostać, a ja nie dałabym rady kupić sobie sukienki, bo oczywiście nikt mi nie powiedział wcześniej o tym, że będzie cholerny bal z innymi szkołami. Nawet moja krawcowa by się nie wyrobiła w tak krótkim czasie. — Margot skrzywiła się nieznacznie myśląc o tym jakby sobie poradziła bez pójścia do Hogsmeade. Nie poszłaby pewnie w ogóle na ten bal, bo raczej nie założyłaby żadnej ze swoich obecnie posiadanych sukienek w Hogwarcie. — Z kim miałaś się spotkać w Hogsmeade? — zapytała szatynkę, przez co wszystkie idące obok nich osoby zwróciły wzrok na nią. Hopens zacisnęła wargi w wąską linię i spojrzała morderczo na Margot, która zarumieniła się. — Wybacz, już chyba wiem o kogo chodzi.

— Lynnie, czy my o czymś nie wiemy? — Zainteresowany Tom zbliżył się do niej.

— Najwyraźniej — odpowiedziała cicho, po czym westchnęła zrezygnowana. — W Hogsmeade mam się spotkać z moją matką — dodała jeszcze ciszej, ledwie słyszalnym głosem, ale to i tak nie pomogło.

— Twoją matką?! — Cała trójka pisnęła ze zdziwienia.

Evelyn spięła się, po czym pokiwała głową potwierdzając to. Wszyscy wiedzieli, że matka dziewczyny pracowała w Ministerstwie i należała do osób przewodniczących w Wizengamocie. Oprócz tego jej matka miała tytuł...

— Lady Hopens? — Szatynka przymknęła oczy, słysząc szepty osób postronnych.

Lady Katharina Hopens, jej matka, zyskała swój tytuł poprzez ślub z ojcem Evelyn, który należał do rodu magicznych lordów, którzy od lat byli naprawdę poważnie traktowani w magicznym świecie. Zostało ich na prawdę niewiele, a większość z nich była już pewnie przy śmierci. Jej ojciec nie używał tytułu lorda, bo uważał, że nie jest mu potrzebny, a jeśli już, to korzystał z niego w naprawdę poważnych sytuacjach, więc niewiele osób wiedziało, że był lordem, cóż za ironia. Za to jej matka uwielbiała nadużywać swojego tytułu, dlatego też, gdy ktoś wspominał o niej w rozmowie, wiadome było, że użyje słowa: "Lady Hopens", a nie na przykład "matka Evelyn" czy też "Pani Hopens".

Niestety ród lordów z rodziny Hopens wygasa po jej rodzicach, dlatego dziewczyna nie miała co liczyć na jakikolwiek tytuł. Trochę ją to zawiodło, bo myślała, że fajnie jej imię i nazwisko brzmiałoby z tym dodatkiem.

— Tak, moja matka — warknęła zdenerwowana Evelyn przyspieszając kroku, by się od nich oddalić. Jej cały dobry humor zniknął jak pęknięta mydlana bańka. Nienawidziła jak ktoś się interesował jej prywatnymi sprawami. Zwłaszcza tymi związanymi z jej matką, które należały do tych wyjątkowo delikatnych.

— Evelyn, zaczekaj! — krzyknął za nią Tom, goniąc ją.

— Muszę się mentalnie przygotować na to spotkanie. Sama — rzuciła, patrząc na niego przez ramię błagalnym wzrokiem. Poniekąd było to prawda. Każde spotkanie z jej matką, było niezwykle ciężkie.

Chłopak pokiwał ze zrozumieniem głową i wrócił do dziewczyn by najpewniej powiedzieć im, żeby nie podchodziły do niej. W duchu bardzo była mu wdzięczna za zrozumienie.

Resztę drogi do Hogsmeade przebyła sama w spokoju mogąc pomyśleć i przygotować się na spotkanie ze swoją matką. Naprawdę miała z nią wiele do porozmawiania oraz nadrobienia. Musiała też się dowiedzieć czy ojciec wrócił do domu cały i zdrowy po odeskortowaniu smoków.

Nigdy nie pisali sobie listów. Nawet w ważnych sprawach wysyłali sobie skrzaty z wiadomościami lub rozmawiali ze sobą za pomocą magicznych luster. Tylko, że niedawno jedno się Evelyn zbiło więc nie miała, jak porozmawiać z rodzicami. Może było to przypadkiem, a może specjalnie.

— Wydajesz się być czymś zmartwiona, panno Hopens — podskoczyła przestraszona na dźwięk głosu osoby obok niej. — Czy wszystko w porządku?

— To nic, pani profesor — odpowiedziała i posłała wymuszony uśmiech w stronę profesor Sprout. Na prawdę nie miała teraz żadnej ochoty na dobrotliwie litości innych nad jej losem.

Starsza kobieta pokiwała przecząco głową z uśmiechem.

— Jesteś tak zmartwiona kochanie, że nawet nie masz siły udawać — zachichotała.

Szlag by tą kobietę. Evelyn musiała przyznać jej cichą rację. Nie miała siły ani ochoty na jej aktorskie podrygi, ale tak bardzo chciała się jej pozbyć, że wciąż próbowała to robić. Z marnym skutkiem jak widać.

— Chodzi o moją matkę — zaczęła cicho, spodziewając się wybuchu zdziwienia czy też innej rzeczy po nauczycielce zielarstwa, ale nic takiego się nie stało. — Wie pani, jaki ma ona rozgłos, jak tylko ktoś o niej wspomni.

— Czy coś jej się stało? — zapytała zmartwiona kobieta.

Evelyn pokiwała przecząco głową, powstrzymując rozbawiony uśmiech i ciaśniej otuliła się granatowym płaszczem wiązanym w pasie.

— Muszę z nią się spotkać, ale wiem już, że raczej nie zrobię tego na spokojnie jeśli inni wiedzą, że będzie w Hogsmeade — mruknęła niezadowolona. — Poza tym, cały czas krąży tutaj ta Skeeter od Proroka, chociaż powinna zajmować się Turniejem. Na pewno będzie chciała wyciągnąć co nieco podczas wywiadu.

— Na pewno twoja matka postara się ją szybko zbyć byście mogły dłużej pobyć w swoim towarzystwie i porozmawiać — pocieszała ją profesorka. Szatynka uśmiechnęła się dobitnie. — W końcu cię kocha.

Kochać. Te słowo było czymś czego ona... Nie rozumiała. W jej rodzinie ciężko o to było, szczególnie ze strony matki.

— Najwidoczniej nie zna pani mnie i mojej matki. Lady Hopens i jej córka nigdy nie przepuszczają wywiadu oraz chwil w blasku. Nie martwię się tym, że nie spędzimy wystarczająco dużo czasu prywatnie bo nas to niezbyt obchodzi, ale martwię się o to jak mamy znaleźć w tak krótkim czasie  i d e a l n ą suknię na bal. Teraz jeśli pani wybaczy udam się na spotkanie — powiedziała z zimnym tonem i wyminęła ją.

Zdziwiona czarownica stanęła, jak wryta przez co na ustach Evelyn zagościł złośliwy uśmieszek. Jak ona uwielbiała takie momenty. Znowu trochę jej się humor poprawił. Chociaż może nie było to to co wcześniej, ale jednak.

*

Dzwonek zadzwonił oznajmując, że nowa osoba weszła do środka lokalu.

Evelyn wkroczyła do Herbaciarni pani Puddifoot z podniesioną głową. Rozejrzała się po zebranych osobach, mimowolnie się krzywiąc, widząc tylu zakochanych, ale po sekundzie jej wzrok skupił się na siedzącej w trochę bardziej odizolowanym kącie osobie z futrzanym kapturem na głowie.

Dobrze znała ten drogi, futrzany w stylu gepardzich cętek, płaszcz. W końcu była przy zamawianiu go. Był on o tyle praktyczny, że nigdy nie było w nim, ani za zimno, ani za gorąco. Dzięki zaklęciom rzuconym na tkaninę dostosowywał się on do każdej temperatury.

Nie patrząc na innych usiadła na przeciw kobiety i ściągnęła swój płaszcz. Za pomocą magii odesłała go na wieszak obok stolika przy którym zasiadała. Założyła nogę na nogę, splotła dłonie po czym położyła je na stole uważnie przy tym obserwując siedzącą przed nią osobę.

— Witaj, matko — podniosła kącik ust. Wydawała się niezwykle spokojna widząc ją, chociaż rozrywała ją w środku niepewność. Nie rzucały się sobie w objęcia, nie całowały się na przywitanie, nie okazywały sobie troski. Nie były jak inne matki z córkami po rozłąkach. To nie było po prostu w ich stylu.

Lady Hopens zdjęła kaptur odsłaniając swoje oblicze. Jej piękne rude włosy były spięte, jak zawsze w wytwornego koka, który zapewne został zrobiony przez ulubioną skrzatkę jej matki, Cecylię. Jej skryte pod wachlarzem rzęs, oczy dokładnie przyglądały się siedzącej na przeciw dziewczynie. Ich niebieski kolor był zimny, czasem sprawiał, że osoba rozmawiająca Kathariną czuła się, jakby ta zaglądała jej w głąb duszy, albo stosowała legilimencję.

Evelyn miała oczy po matce, jak to zazwyczaj mawiał jej ojciec, jednak dużo się one różniły. Oczy Evelyn zawsze zdradzały ją podczas kłamstwa. Wiedziało to niewiele osób, ale była to prawda. Dziewczyna nie potrafiła nad nimi zapanować tak jak jej matka.

— Witaj Evelyn. Słyszałam o balu, który się odbędzie — mówiła powoli, wykwintnie z akcentem. Tak jak na czystokrwistą arystokrację przystało. — Musimy ci znaleźć odpowiednią suknię byś godnie się reprezentowała. — Jej czerwone usta rozciągnęły się w uśmiechu, ale był on niezwykle sztuczny. Może inne osoby, by tego nie zauważyły, ale Evelyn znała swoją matkę.

— Po to się przecież tutaj spotykamy — odpowiedziała jej, wyciągając z kieszeni płaszcza pustą fiolkę po różowym eliksirze. Ostrożnie postawiła go na blacie stoliczka, a wzrok rudowłosej przeniósł się z córki na fiolkę. — Potrzebuję nowego.

— Nie nadużywaj go — syknęła kobieta, biorąc do ręki szkło. — Musisz się nauczyć, że nie możesz za każdym razem z niego korzystać tylko dlatego, że tak jest szybciej. Wiesz jakie mogą być skutki uboczne używania takich eliksirów. — Zarumieniona szatynka spuściła głowę. — Dostaniesz nowy eliksir, ale jeśli w tak szybkim czasie będzie ci się kończył, możesz się pożegnać z makijażem za jego pomocą. Dla twojego dobra. — Schowała fiolkę do kieszeni swojego płaszcza.

— Czy mogę przyjąć zamówienie? — zapytała młoda kelnerka posyłając im wymuszony uśmiech. Evelyn widziała, jak notatnik w jej rękach drżał, kiedy patrzyła się na jej matkę. To było oczywiste, że się jej bała, ponieważ jeden błąd ze strony tej kelnerki i mogła zostać wyrzucona.

— Herbata z miodokrzewu oraz czarna — mruknęła Lady, wracając do swojej zimnej maski obojętności, podparła ręką brodę i z powrotem spojrzała na Evelyn. Mimo, że nie dała zadecydować swojej córce, to wiedziała, że jej to nie przeszkadza. Znała ją już tak dobrze, że mogła spokojnie robić takie rzeczy.

Kelnerka pokiwała głową i szybko odeszła. Przy stoliku zapanowała cisza.

Evelyn wpatrywała się w okno, obserwując biegające po odzieżowych sklepach dziewczyny, najpewniej w poszukiwaniu sukienek. Zastanawiała się, gdzie wraz z matką pójdą po suknię skoro tutaj był taki tłum.

— Gdzie zamierzamy iść? — zapytała w końcu szatynka, kiedy ich zamówienia przyszły. Katharina lekko uśmiechnęła się znacząco, po czym zanurzyła usta w swojej herbacie z miodokrzewu. — Wiesz, że nie mogę się nigdzie teleportować — powiedziała cicho, rozglądając się po klientach herbaciarni. Dobrze wiedziała, co jej matka miała na myśli. — Wciąż jestem pod opieką profesorów, którzy nawet nie wiedzą, że tutaj jesteś.

— Och, gdyby tylko wiedzieli... — zaśmiała się cicho pod nosem. — Zajmie nam to tylko chwilę. — Machnęła lekceważąco dłonią. — Nawet nie zauważą, jak znikasz. Poza tym, jestem twoją matką. Cały czas będziesz pod moją opieką, a oni sobie odpoczną.

— Jak dla mnie, to nawet lepiej. Zakładam, że i tak już niczego bym nie znalazła — powiedziała skrzywiona. — Rzucają się na te sukienki, jak Niuchacze na wszystko co świecące.

— Nie nazwałabym tych ubrań sukienkami. — Spojrzała ze zmarszczonym nosem przez okno. — Poza tym nie obrażaj, tak interesujących zwierząt — skarciła ją.

— Racja. — Szatynka dopiła swoją herbatę i czekała aż jej matka skończy swoją.

Podczas oczekiwania myślała nad tym za jaką suknią powinna się rozglądać. Na pewno nie czarną, bo będzie się zlewała z kolorem szat profesora. Jakiś kolor w którym było jej zawsze ładnie, ale nikt z osób w Hogwarcie w nim jej jeszcze nie widział. Jeśli zrobi show przy tym, jak wejdzie z profesorem Snape'em pod rękę, to musi dobrze przy tym wyglądać.

— Zbieraj się — oznajmiła rudowłosa kobieta. — Idę zapłacić, a potem się deportujemy.

Odeszła od stolika zostawiając Evelyn samą. Dziewczyna westchnęła i wstała. Ubrała na siebie płaszcz po czym wyszła z lokalu chcąc zaczekać na dworze. Przez chwilę miała też ochotę zapalić, ale od razu zrezygnowała z tego widząc przechodzącą niedaleko McGonagall, a w dodatku w każdej chwili jej matka może ją zobaczyć. Skrzywiła się nieznacznie, ale potem skupiła wzrok na innych osobach, które ją mijały.

— Lynnie! — Usłyszała wołający głos Margot.

Odwróciła się w stronę dziewczyny i dostrzegła ją wraz z resztą. Ona i Caroline miały już zapakowane suknie, które niósł biedny Tom.

Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, poczuła, jak ktoś chwyta ją za ramię, a potem teleportuje się.

*

— Nie — mówiła monotonnie jej matka, gdy wyszła po raz kolejny z przebieralni. Była to już szósta suknia, ale wciąż coś nie pasowało kobiecie.

Stojąca obok Lady, trochę starsza od niej kobieta w czarnych włosach i zielonych okularach była jedną ze znajomych matki Evelyn. Młoda Hopens nie pamiętała jak się nazywała, ale niezbyt ją to obchodziło. Miała już tylko ochotę wybrać byle jaką kreację i wrócić do do Hogwartu. Nawet nie wiedziała jaka była godzina. Znając jej szczęście, to była już spóźniona. No po prostu świetnie.

— Następna — oznajmiła kobieta w okularach. Miała całkiem miły dla ucha francuski akcent.

Evelyn westchnęła zmęczona. Podeszła do lustra i przyjrzała się długiej, koronkowej sukni w żółtym kolorze. Nieznacznie skrzywiła się, po czym weszła za zasłony, pogoniona wzrokiem swojej pierworodnej.

Następna suknia była w kolorze pudrowego różu. Miała ona skromny dekolt. Jej rękawy były od ramion do nadgarstka wykonane z podobnego tiulu co dół sukni. W pasie zostały wszyte małe diamenciki sprawiające wrażenie przy każdym ruchu błyszczenia. To zdecydowanie nie było to w czym chciała się pokazać. Nie lubiła księżniczkowego stylu. Może i był trochę ładny, ale jakby to ująć... mało opływowy. Nie chciała też sobie wyobrażać, jak by to wyglądało z mrocznym imagem profesora Snape'a.

— Następna — rzuciła znowu kobieta, a Lady Hopens pokiwała głową, siedząc wygodnie na kanapie. Evelyn wiedziała, że tak łatwo jej nie odpuści i własnoręcznie dopilnuje, by suknia była idealna.

Kolejna miała kolor niebiesko-biały. Góra została bez ramiączek, a dołem była szeroka rozkloszowana spódnica, długa do samej ziemi. Gorset, który był z tyłu wiązany nie był za bardzo wygodny. Oprócz tego Evelyn już wiedziała, że trudno będzie się w niej tańczyć.

— Ta też nie — powiedziała jej matka, lekko się krzywiąc. Szatynka przewróciła oczami na jej słowa. Czas je naglił, a pewnie szybko stąd się nie ruszą. — Edith, masz może coś w kolorze... czerwieni? Coś prostego, dobrego do tańca, a jednak ładnego. Coś w czym Evelyn będzie się godnie reprezentować... Albo może inaczej to ujmę. Będzie godnie reprezentować mnie, naszą rodzinę.

— Daj mi chwilkę, Katharino — oznajmiła jej kobieta i zniknęła za zakrętem niedługiego korytarza.

— Czerwień? — Evelyn podniosła brew.

— Kiedyś miałaś jedną sukienkę w takim kolorze, ładnie ci było — odpowiedziała spokojnie, oglądając swoje długie bordowe paznokcie. Szatynka wzruszyła ramionami. Nie pozostawało jej nic innego, jak poczekać na czarnowłosą kobietę.

Po kilku chwilach wróciła, trzymając na w pół złożoną czerwoną suknię. Podała ją Evelyn, a ta weszła za zasłonę. Przejechała palcami po przyjemnym atłasowym materiale. Kiedy ją założyła, przejrzała się w lustrze oceniającym wzrokiem.

Suknia była na ramiączkach, a dekolt był dosyć głęboki, jednak Evelyn lubiła właśnie sukienki z takimi dekoltami. Suknia idealnie uwydatniała jej ciało. Obróciła się. Z tyłu była średniej wielkości w tym samym kolorze co suknia kokarda, a jej długie końce sięgały do łydek. Dół był prosty oraz długi do ziemi, z niedużym rozcięciem na lewej nodze. Będzie musiała wziąć, jak zawsze buty na szpilkach.

— Idealna — stwierdziła zachwycona Edith, gdy szatynka wyszła się pokazać w sukni.

Spojrzała wraz z dziewczyną na Lady Hopens, a ta wstała z kanapy i okrążyła Evelyn niczym drapieżnik swoją zdobycz. Młoda Hopens z trudem przełknęła ślinę, kątem oka patrząc też na matkę. Jej werdykt był teraz najważniejszy, a dziewczyna na prawdę chciała już wrócić do Hogwartu bo wciąż miała wrażenie, że była spóźniona.

— Wystarczająca — pokiwała głową z aprobatą na twarzy, po czym wyminęła już spokojną Evelyn. — Przejdźmy do płatności — powiedziała do czarnowłosej, która po sekundzie poszła gdzieś, zapewne po rachunek. — Gdy się przebierzesz deportuję cię do Hogsmeade. Tak przy okazji. — Podeszła do niej powolnym krokiem i położyła rękę na jej ramieniu. — Kiedyś porozmawiamy o tym mężczyźnie, który tak cię dekoncentruje.

— Ale ja...

— Może jeszcze nie jesteś pewna swoich uczuć, ale już widzę po twoich ruchach, słowach, emocjach. — Jej głos był zimny, przenikał w głąb duszy dziewczyny czego nie chciała. — Ktoś jest, może jeszcze nie wiesz do końca kto, ale na pewno jest. Z młodym Rosier'em było podobnie, gdy zaczynał ci się podobać. — Stanęła za nią, zaciskając coraz mocniej rękę na jej ramieniu, co zaczęło sprawiać ból dziewczynie. Pochyliła się do jej ucha. — Pamiętaj, jednak, że nasz ród do czegoś zobowiązuje — wysyczała, a Evelyn zadrżała. Czuła jak z bezsilności łzy napływają jej do oczu, ale nie pozwoliła im wypłynąć. — Powiedz to — rozkazała jej. — Powiedz to, co już tylko kilka rodzin zna. Powiedz to, co już tylko kilka rodzin używa. Powiedz to, czego zawsze cię uczyłam i to czym musimy się kierować. Powiedz to, co daje nam potęgę.

—Toujours pur — wyszeptała starając się zachować normalny głos, który jednak jej się łamał. Nie umiała udawać. Nie przed jej matką, która miała jedną zasadę, której nigdy nie mogła złamać. Mogła zabić, mogła zrobić wszystko co złe, mogła nawet i się wyprzeć rodziny, ale była jedna zasada, której nie mogła złamać. — Zawsze czyści.

*

*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top