08. TROSKA W JĘZYKU SNAPE'A

Dziewczyna syknęła z bólu, trzymając się za ramię. Ogień Rogogona zaskoczył ich wszystkich, a ona nie zdążyła się do końca przed nim uchronić. Choć i tak miała wiele szczęścia, bo magiczna tarcza osłoniła ją prawie całą oprócz lewej strony. Ubranie, które dostała od ojca, faktycznie chroniło ją w dużej mierze przed smoczym ogniem, ale nie całkowicie, dlatego nadal trzeba było być bardzo ostrożnym.

— Evelyn, mocno cię poparzył? — Jej ojciec podszedł do niej ze zmartwionym wyrazem twarzy. Dziewczyna udała, że nie bolało ją to tak mocno. Nie chciała pokazać ojcu, że jest taka słaba.

— Nie, to tylko lekkie oparzenie — mruknęła, wymijając go. Skierowała się do klatki z spokojniejszym osobnikiem. Smok Walijski podniósł łeb widząc ją. Nie potrzebował dużej uwagi, bo wydawał się na razie spokojny. Najagresywniejszym z nich był Rogogon, który ciągle chciał się wydostać.

— Moja panno, idziesz natychmiast do Snape'a po eliksir na to oparzenie. — Pan Hopens chwycił ją za drugie ramię i odprowadził od klatki ze smokiem.

— Ale na prawdę to nic! — powiedziała zła. Mężczyzna przewrócił oczami widząc przez chwilę młodszego siebie, gdy na nią patrzył. Wiedział, że wciąż udawała twardą, ale lepiej było się tym oparzeniem zająć bo musiała być sprawna, a jego żona, gdyby zobaczyła to oparzenie, wpadłaby w szał. — Mogę dalej pracować!

— Nie obchodzi mnie to — uciął, rzucając jej poważne spojrzenie. — Dzisiaj wykonałaś swoją pracę. Idź się wyspać — odpowiedział jej szorstko. Evelyn spojrzała na niego wściekła, ale na nim nie robiło to większego wrażenia. Po chwili dziewczyna sobie odpuściła i z westchnięciem, odeszła, odprowadzona czujnym wzrokiem swojego ojca.

Była na siebie zła. Gdyby wcześniej zareagowała, to nie musiałaby się teraz wybierać do nietoperza po pomoc, jak jakaś pierwszoroczna. Ona nie potrzebowała pomocy. Potrafiła sobie bardzo dobrze poradzić sama.

Syknęła z bólu, czując jak jej ramię zaczyna potwornie piec. Kiedy wyszła za Zakazanego Lasu, dopiero wtedy zauważyła jak późno było. Księżyc dawał jej jedyne światło podczas drogi po błoniach. Wszędzie było cicho, a ona myślała, że ta cisza zaraz ją doprowadzi do nerwicy. 

Chłód nocy niwelował jej ból i dawał ukojenie. Mały powiew wiatru rozwiał jej spięte w kucyka włosy. Spojrzała na swoje ręce, które schowane były pod czarnymi rękawiczkami. Zdjęła je ostrożnie i przejechała jedną dłonią po twarzy chcąc wytrzeć niespodziewane łzy, które powstały z jej bólu.

Jej ojciec miał rację. Musiała się przespać, bo miała ochotę tu i teraz paść na trawę, i zapaść w sen. Wiedziała, że byłoby to niezwykle nieodpowiedzialne, ale tak bardzo chciała już odpocząć. Była pełna podziwu dla swojego ojca, że potrafił tyle godzin wytrzymać, jednak była między nimi różnica wieku oraz doświadczenie, którego ona najwyraźniej miała jeszcze za mało.

W końcu przekroczyła próg wejścia do środka zamku. Powolnym krokiem skierowała się do Lochów. Nie użyła różdżki, by zapalić sobie światło. Nie miała siły, by wyciągnąć ją z wewnętrznej kieszeni płaszcza. Nie musiała się martwić o to czy jakiś nauczyciel ją przyłapie, bo wszyscy wiedzieli, że wraz ze swoim ojcem zajmowała się utrzymaniem tych smoków w ryzach do pierwszego zadania uczestników.

Ostrożnie zeszła po schodach, nie chcąc się przewrócić, bo tego by jej jeszcze brakowało. Potem rano by ją zbierali z tych schodów i przewozili do św. Munga. Jeśli w ogóle byłoby co zbierać.

Na korytarzach należących do Lochów było przyjemnie zimno. Prawie tak samo jak na zewnątrz. Odetchnęła zmęczona i pokierowała się do komnat profesora. Miała nadzieję, że nie będzie jeszcze tak późno, a Snape nie będzie spał. Jeśli jednak będzie spał, to nie powstrzyma się przed obudzeniem go.

Ból ramienia z chwili na chwilę się nasilał przez co jej umysł nie potrafił skupić się na czymś innym. W końcu doszła do jego komnat i zapukała. Czując jak kręci jej się w głowie, oparła się o ścianę obok, ale niewiele to dało. Drzwi się otworzyły, a zza nich wyjrzała głowa profesora.

— Hopens? — stwierdził, uważnie na nią patrząc. Evelyn posłała mu słaby uśmiech po czym skrzywiła się z bólu. Tyle mu wystarczyło, żeby rozszyfrować czemu tutaj była. — Chodź, głupia dziewczyno — mruknął i chwycił ją w pasie, tak by się nie przewróciła. Zaprowadził ją na ten sam fotel na którym niedawno siedziała będąc pijana. Na to wspomnienie dziewczyna mimowolnie się uśmiechnęła, ale jej uśmiech szybko zniknął, gdy ramie ponownie zapiekło. — Co się stało? — zapytał wyciągając różdżkę.

— Rogogon się wściekł i tak wyszło, że nie wszyscy zdążyli się przed jego ogniem zasłonić — odpowiedziała, opierając się o miękki fotel. Merlinie, jak ona lubiła ten fotel.

— Mówiłem Dumbledor'owi, że to bardzo zły pomysł byś im pomagała — westchnął, podchodząc do niej od lewej strony i przyglądając się jej przypalonemu ubraniu. — Rozbierz się.

— Co?! — zapytała zdziwiona, otwierając szeroko oczy.

— Idiotko, nie chodzi mi o to — przewrócił oczami. W jej wieku, to same głupie myśli kryły się w umyśle. — Muszę się jakoś dostać do rany. Nie mogę tego zrobić zaklęciem bo mógłbym coś jeszcze uszkodzić, a jak ja to zrobię to będziesz piszczeć z bólu, więc zrób to sama.

 Mężczyzna poszedł do innego pokoju zostawiając ją samą. Zaś wściekle zarumieniona dziewczyna, patrzyła przed siebie nie wiedząc co ma począć.

Pokręciła głową, zdziwiona swoim zachowaniem. Co się z nią działo? Przecież upicie i przyjście do niego w samym staniku nie sprawiało jej problemu, więc czemu teraz tak się zachowywała?

Może i była wtedy pijana, ale jakoś nie miała problemów z takimi rzeczami. Przecież nie była też dziewicą. Sama wiedziała, że profesor jej się trochę podobał. Tylko jego charakter czasem ją denerwował, ale pewnie jej też go denerwował. Co za głupie pytanie, oczywiście, że go denerwowała. Przecież uwielbiała to robić. Poza, tym jak się złościł to musiała cicho stwierdzić, że był jeszcze bardziej seksowniejszy.

Westchnęła i ostrożnie zaczęła ściągać płaszcz, który nagle wydał jej się dziwnie ciężki. Co chwilę krzywiła się z bólu, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Najgorzej było jej ściągnąć lewy rękaw. Omal nie krzyknęła, gdy ból podczas jego ściągania się nasilił. Zagryzła wargę, a do jej oczu napłynęły łzy. W końcu ku jej uldze, ściągnęła płaszcz i rzuciła go na ziemię. 

Pod płaszczem miała dosyć cienką bluzkę z długim rękawem, ale widząc przypaloną lewą stronę wiedziała, że nadaje się ona już do wyrzucenia, albo musiałaby ją naprawić za pomocą zaklęcia. Ściągnęła ją pozostając w szmaragdowym, koronkowym staniku. Poczuła się jakby znowu była pijana, szkoda tylko, że nie pamiętała wyrazu twarzy profesora, gdy ją taką zobaczył, na pewno byłaby bardziej pewniejsza niż teraz.

— Profesorze, może pan już wrócić — powiedziała, siląc się na spokojny ton. 

Po chwili mężczyzna wszedł do salonu, trzymając w rękach kilka fiolek z eliksirami. Dziewczyna nie wiedziała jakie to były, ale na pewno jakieś lecznicze. Spojrzał na nią krótko po czym podszedł do jej fotela. Nie uszło też jej uwadze, że podczas tego krótkiego spojrzenia jego wzrok spoczął również na jej szmaragdowym staniku.

— Powiem ci, że niezbyt dobrze to wygląda. 

— Doszłam do tego faktu sama — prychnęła, ale zamilkła, gdy czarnowłosy uklęknął przed nią i delikatnie chwycił jej ramię.

Wstrzymała oddech, czując jak jego zimne palce przejeżdżają po jej nagiej skórze. To było takie przyjemne uczucie, że Evelyn mimowolnie przymknęła oczy i rozkoszowała się tym. Nie uszło to uwadze mężczyzny, który lekko uśmiechnął się pod nosem. 

— Wiem, że cię podniecam, ale mogłabyś się skupić na czymś innym — powiedział złośliwie, biorąc do ręki eliksir.

— Wcale mnie pan nie podnie... — pisnęła, czując jak polewa jej ramię cieczą, która zaczęła jej niczym małe igiełki wżynać w skórę.

— Wybacz, zapomniałem wspomnieć, że to może boleć. 

W odpowiedzi dostał mordercze spojrzenie dziewczyny. Nie przeraziło go to. Myślał, że szatynka wygląda bardziej jak jakiś wkurzony kot. To było całkiem urocze. Zdecydowanie ta dwójka uwielbiała siebie denerwować.

— Czy już mówiłam, jak bardzo pana nienawidzę? — syknęła zła, wbijając swoje paznokcie w podłokietniki fotela i pochylając się lekko w jego stronę. Snape pokiwał głową, odkorkowując kolejny eliksir.

— Miłość, nienawiść. Dzieli je taka cienka linia, więc nie jestem pewien czy nie wyznajesz mi teraz miłości — odpowiedział jej złośliwie po czym ponownie polał jej ramię. 

Dziewczyna wciągnęła gwałtownie powietrze, czując kolejną falę bólu. Wiedziała, że to go bawiło. Jeszcze bardziej ją tym wściekał.

— Skoro pan mówił kiedyś, że z wzajemnością mnie pan nienawidzi to czy to nie znaczy, że...

— To znaczy, że na prawdę cię nienawidzę, Hopens — przerwał jej, na co przewróciła oczami.

— Okej, uznajmy, że mnie pan nienawidzi, ale wciąż się pan o mnie troszczy. —Spojrzała mu w oczy i przygryzła lekko wargę. Lubiła jego kolor oczu, taki ciemny, w którym mogła doszukiwać się wszystkiego i niczego. Były jak nocne niebo, jak czarne dziury wsysające ją. 

Mężczyzna musiał przyznać się, ale on też lubił kolor oczu dziewczyny. Ten niebieski odcień, błyszczący niczym dwa kamienie szlachetne, działał na niego niezwykle kojąco.

— Traktuj to jak uważasz, ale raczej... Nie jako troskę. — Wzruszył ramionami i odkorkował ostatni eliksir, którym tym razem polał bandaż, gdy to zrobił, ostrożnie owinął nim poparzone ramię szatynki. 

Ponownie poczuła jak jego palce przyjemnie muskają jej skórę. Dreszcze przeszły przez jej ciało, gdy "przypadkowo" mężczyzna dotknął jej obojczyka.

— Dziękuję — wymamrotała cicho, opuszczając głowę. 

Mężczyzna spojrzał na jej lekko zaróżowiona twarz i pokręcił głową. Wydawała się teraz taka... Inna, nie przypominała już tak bardzo tej zadziornej, wrednej i aktorskiej Evelyn.

— Ktoś musi cię składać do kupy Hopens — odpowiedział jej, wstając i zbierając puste fiolki. Zaklęciem odesłał je na swoje miejsce, tak jak i resztę rzeczy. Szatynka wciąż siedziała w fotelu i nie odzywała się. Podniósł brew patrząc na nią.

— Profesorze czy... — zaczęła, na co on przewrócił oczami dokładnie wiedząc o co jej będzie chodzić.

— Tak, możesz zostać i tak jest już późno — westchnął. Obrócił się i kiedy chciał udać się do gabinetu, poczuł jak ktoś go przytula od tyłu. Spiął się i zastygł niczym kamienna rzeźba.

— Dziękuję — wyszeptała i wspięła się na placach, by pocałować go w policzek. Wściekle zarumieniony mężczyzna odwrócił się w jej stronę z poważną miną, a ona odsunęła się od niego o krok. — Tak, wiem śpię na kanapie — powiedziała rozbawiona, na co on pokiwał głową.

— Wciąż cię nienawidzę, pamiętaj o tym — mruknął cicho, a ona uśmiechnęła się ciepło w jego stronę.

— I vice versa, profesorze.

*

*

Chciałabym oznajmić, że w tym opowiadaniu nie będę wspominała o miłości Severusa, Lily Potter. Nawet jeśli, to będzie ona raczej wspominana jako jego przyjaciółka, a nie ukochana. Mam nadzieję, że nie będziecie mi mieli tego za złe.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top